Wakacyjne lektury dziewięciolatka (i jego niepoprawnej matki)

Kiedy mama musi zasiąść na kilka godzin przed komputerem, a jej dziecię ma wakacje, to pisanie idzie mamie... poowooli. Wymyśla biedna rodzicielka różne podstępy, żeby potomek nie przybiegał co pięć minut i nie pokazywał właśnie ukończonego malarskiego arcydzieła sztuki nowoczesnej, wybudowanej przed chwilą najwspanialszej ze wszystkich budowli z klocków, nie opowiadał wymyślonej najfantastyczniejszej historyjki, nie objaśniał tworzonej na bieżąco najbardziej nowatorskiej gry planszowej, itp., itd. 

Rzeczony potomek zajęć ma co niemiara, nie zna pojęcia "nuda" (bo mu owego pojęcia matka nie wpoiła), ale uwielbia gadać i dzielić się z całym światem tworami rozbudowanej wyobraźni. A jeśli pod ręką jest tylko pracująca właśnie mamusia... Kochająca uczestniczyć w życiu swojego dziecka, ale niemająca siły i czasu, by robić to przez czternaście godzin na dobę...

Podstępy zazwyczaj się nie udają, bo jak dziecięciu poleci się wyjąć materiały do zabaw plastycznych, to mija wyżej wymienione pięć minut i już trzeba podziwiać kolejne arcydzieło, a po następnych dziesięciu minutach arcydzieł jest już cały stos. Jedynym ratunkiem - a jakże! - są książki. Daje się taką do łapy, zamyka się drzwi i zanosi modły do wszystkich świętych, by lektura była baaardzo wciągająca. Różnie z tym bywa - czasami mija 300 sekund błogosławionego spokoju, a potem ma się znów Bąbla na karku, bo trzeba wytłumaczyć jakieś pojęcie, znaczenie, opowiedzieć o jakimś wydarzeniu z historii... Trafiają się też perełki, zajmujące paplające pociechy na dłużej. Autorów owych cudów mamusie powinny na rękach nosić.

Przez ostatnie półtora miesiąca mój dziewięcioletni syn przeczytał całkiem sporo najróżniejszych książek. Powtórzył sobie serię "Kroniki Spiderwicka", machnął kilka pozycji o Minecrafcie, przestudiował zupełnie niezrozumiałą dla matki cegłę Richarda Hammonda o samochodach, a ostatnio zabrał się za cykl "Ulysses Moore". Szczęściem, większość z tych książek nie wymagała mojego udziału w lekturze, a jeśli wymagała (Hammond!), to i tak - jako ignorantka w zakresie nauk ścisłych i motoryzacji - nie byłam w stanie mu pomóc, więc musiał sam sobie radzić. 

Pomiędzy tymi pozycjami znalazły się jeszcze dwie książeczki - obie wydane przez Naszą Księgarnię. Piszę o nich dzisiaj, bo okazały się nietypowe. Pierwsza wymagała mojego udziału w rozumieniu treści, ale nie miałam nic przeciwko temu - sama bawiłam się doskonale, a ostatecznie przeczytałam ją pokątnie od deski do deski, śmiejąc się w kułak. Drugą Patryk przeczytał sam, nie musiał mnie o nic pytać, ale tak gromkie wybuchy wesołości dobiegały w trakcie lektury z jego pokoju, że nie mogłam się oprzeć. I w efekcie ją także przeczytałam, chichraniem się w głos wywołując zapewne u sąsiadów niepokój o stan mojego umysłu.




Pierwsza pozycja nosi tytuł "Autograf za milion dolarów", a została napisana przez naszego rodzimego autora - Rafała Witka. Niech Was nie zwiedzie niepozorna okładka - w środku kryje się nie tylko świetna zabawa, ale przede wszystkim - zaserwowana w przepyszny sposób - wiedza! 

Gabrysia i Nilson są przyjaciółmi ze szkolnej ławy, ale i z podwórka, bo mieszkają o rzut beretem od siebie. To mądre i w miarę cywilizowane dzieciaki, które co rusz potykają się o niezwykłe zdarzenia. Bez większego przekonania wybierają się na wycieczkę do muzeum, lądują na wystawie poświęconej Salvadorowi Dalemu, odbierają bardzo (bardzo! bardzo!) dziwny telefon i w efekcie poszukują skarbu na ulicach Paryża. Zawrotna jazda. 



Książka Rafała Witka ma wiele zalet - od inteligentnego poczucia humoru, poprzez młodzieżowy, ale idealnie wyważony i bogaty język, do sporej dawki nienarzucającej się wiedzy. Informacje o Dalim, malarstwie surrealistycznym czy o stolicy Francji wplecione są w treść w niewidzialny niemal sposób - młody czytelnik pochłania "Autograf..." nie przypuszczając nawet, jak wiele się w tym czasie uczy. Pomocne są tutaj zabawne ilustracje Magdy Wosik - proste, ale utrafiające w fabułę niczym lotka w środek tarczy. Obrazki generują połowę zabawy, jaką wywołuje ta książeczka.

" - Badyle, czyli drzewa, kumasz?!
Proces kumania ujawnił się u Nilsona w nader wyrazisty sposób. Oczy nabrały blasku, a wyraz twarzy przeszedł ze stanu zawieszenia w stan maksymalnej koncentracji".

Treść niby zupełnie na serio, ale jednak bajkowa - w końcu nikt jeszcze nie widział działającego „telefonu-homara” zaprojektowanego przez Dalego, nikt nie leciał do Paryża płacąc 1,33zł za osobę (tanie linie owszem, istnieją, ale takie cuda się nie zdarzają - jeśli macie inne informacje, to błagam, podzielcie się nimi ze mną! też chcę wybrać się do Francji za złotówkę!) oraz nikt nie znalazł autografu wielkiego malarza wartego milion dolarów złożonego na... papierze toaletowym.


Przyjemnie czyta się książeczkę, w której fikcja przybiera pozory prawdopodobieństwa, bo to pozwala dziecku wierzyć w spełnianie się nawet najbardziej zbzikowanych pragnień. A to z kolei czyni z niego bojownika o urzeczywistnianie marzeń, bogatego w wyobraźnię i niewahającego się w obliczu rzekomych niemożliwości. Jednak podstawową zaletą "Autografu za milion dolarów" jest taki oto morał: "Ucz się, dziecko, bo jak będziesz dużo wiedzieć, to cały świat i wszystkie jego skarby będą stać przed tobą otworem!".

Drugą książką, która skłoniła mnie do wysmażenia niniejszego tekstu, jest dzieło pary przyjaciół - Andy'ego Griffithsa i Terry'ego Dentona. Pierwszy z nich pisze teksty, drugi je ilustruje - wzajemnie uzupełniają swoje absurdalne, aczkolwiek przezabawne, poczucie humoru. Seria o wielgachnym domku na drzewie, której pierwsza część sprawiła, że mój syn tarzał się po podłodze ze śmiechu, nie zawiera wiedzy przydatnej w szkole, ale za to pokazuje, jak niesamowitą moc ma fantazja.



Autorzy użyczyli swoich danych osobowych dwóm chłopcom, mieszkającym w domu, w którym znajdują się cuda śniące się po nocach każdemu dziecku (a przynajmniej każdemu chłopcu!). Fontanna z oranżadą i basen z rekinami są tylko drobną zapowiedzią wspaniałości kryjących się w zakamarkach owego domostwa. Andy i Terry mają niebanalne zajęcie - tworzą książki dla dzieci. Właśnie do ich drzwi puka wściekły wydawca, od dawna czekający na kolejny tekst. Nieszczęsny ten człowiek rwie włosy z głowy, podczas gdy niefrasobliwi autorzy ani myślą zajmować się pisaniem (i ilustrowaniem).



W końcu jednak deadline wali ich po głowach, chłopaki zasiadają więc grzecznie nad kartkami papieru oczekując na natchnienie. Wena jednak nijak nie chce się pojawić, pojawiają się za to niecodzienne i niesamowite okoliczności. Akcja pędzi na złamanie karku, absurd goni absurd, latające koty gonią wielkie małpy, a morskie potwory szukają ofiary. Domek na drzewie o mały włos się rozpada, a jego mieszkańcy mają wspaniały temat na kolejną książkę. Tym sposobem czytelnik - ten mniejszy (syn czytający legalnie) i ten większy (mama czytająca pod kołdrą z latarką, bo jej trochę wstyd, że nie sięga po lekturę dostosowaną do jej wieku) - dostaje do ręki kronikę wydarzeń, których twórcy byli świadkami. 

Ostatecznie zupełnie już nie wiem, co było prawdą, a co nią nie było! ;)



Miałam czasami wrażenie, że w tym przypadku to ilustrator odwala większość roboty - tekstu w książce jest sporo, jednakowoż obrazki bardziej rzucają się w oczy. Są proste, a jednocześnie drobiazgowe, nieskomplikowane, a przy tym pełne zabawnych szczegółów - takie paradoksy. Przewracając kolejną kartkę nie jesteśmy sobie w stanie nawet w przybliżeniu wyobrazić, co nas tam czeka, bo każdy pomysł twórców książki zaskakuje. 

Nie mogłam oprzeć się myśli, że Griffiths i Denton naprawdę są chłopcami, mieszkającymi w domku na drzewie, w którym przeprowadzają różne doświadczenia oraz hodują dziwne ryby i jeszcze dziwniejsze małpy. Czułam się do tego stopnia zwiedziona, że zaczęłam grzebać w internecie w poszukiwaniu potwierdzenia tego faktu. Oczywiście okazało się, że każdy z twórców mieszka sobie spokojnie z własną rodziną w domu stojącym twardo na ziemi. Ot, siła sugestii nawet na mnie podziałała.

Opowieść jest przepełniona emocjami - raz panuje w niej nuda (bardzo sugestywnie zilustrowana przez Terry'ego, czytelnik więc nie ma czasu na to, by się rzeczywiście znudzić, bo za bardzo się śmieje), innym razem przerażenie (spróbujcie nie bać się morskiej syrenki!) lub podniecenie przygodą. Autorzy czerpią motywy nie tylko z wyobraźni i codzienności, ale także z filmów i z literatury - dorosły czytelnik może więc bawić się podwójnie, wyławiając z chaosu znane wątki. Cudownym efektem lektury będzie wielkie pragnienie Waszego dziecka, by zasiąść - już teraz, w tej sekundzie - nad kartką papieru i zacząć wymyślać historyjki na podobieństwo tych zawartych w "13-piętrowym domku na drzewie". I mama będzie mogła sobie nadal w spokoju pisać. O ile wcześniej nie dorwie się do książki, którą dziecko właśnie skończyło czytać! ;)



Tytuł: Autograf za milion dolarów
Autorzy: Rafał Witek, Magda Wosik
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788310128126
Ilość stron: 160
Format: 14.0x19.2cm
Oprawa: Miękka

Tytuł: 13-piętrowy domek na drzewie
Autorzy: Andy Griffiths, Terry Denton
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788310128508
Ilość stron: 256
Format: 13.0x20.0cm
Oprawa: Miękka






5 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy blog! Jestem pod ogromnym wrażeniem :) Byłabym niezwykle wdzięczna, gdyby zechciała Pani wpaść na mojego bloga i pozostawić po sobie szczery komentarz. Ogromnie mi zależy na Pani opinii. Mam dopiero 16 lat i nie mam zbyt wielkiego talentu, dlatego każda opinia jest dla mnie na wagę złota. Zapraszam :) http://papierowesercee.bloog.pl/?_ticrsn=5&smoybbtticaid=61571a

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna recenzja, jak każda zresztą. Po przeczytaniu Pani wpisów człowiek ma ochotę rzucić wszystko i biec do księgarni po daną pozycję :) A czy znane są Pani książki Waldemara Łysiaka?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytałam Łysiaka wieki temu. Wówczas jego książki bardzo mi się podobały, choć nie jest to lektura na jeden wieczór ;) Nie wiem, jak odbierałabym je dzisiaj...

      Usuń
  3. Też mam 9-latka. Podsunę mu te książki, bo jak samo wybiera, to same głupoty :)

    OdpowiedzUsuń