Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zysk i S-ka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zysk i S-ka. Pokaż wszystkie posty

"Przypadki Callie i Kaydena" - rozwiązanie konkursu


Kochani, bardzo się cieszę, że konkurs przypadł Wam do gustu. Dziękuję za wszystkie miłe słowa i za wiele wspaniałych tekstów dotyczących Waszych ulubionych książek. Żeby szybciej i bez dłuższego gadania przekazać wyniki losowania, postanowiłam dziś dla odmiany zrobić post obrazkowy. A ponieważ w pierwszy dzień wakacji - spontanicznie i bez porządnego pakowania walizek - zwiałam z domu nie zabrawszy ze sobą aparatu fotograficznego, musicie mi wybaczyć zdjęcia robione telefonem. 

Losowanie to bardzo ważna rzecz. Najlepsza zabawa jest wtedy, gdy ma się do dyspozycji tradycyjne karteluszki i można w nich pogrzebać. A ponieważ nie miałam sumienia odbierać tej przyjemności Bąblowi, więc moja rola ograniczyła się jedynie do wypisania Was na papierze:


W sumie musiałam jeszcze te karteczki pozaginać. Ufff...



KONKURS! "Przypadki Callie i Kaydena"

Drodzy moi!

Jednym z fenomenów nurtu literatury young adult stały się niedawno powieści amerykańskiej autorki Jessiki Sorensen. Wydawane początkowo w ramach self-publishingu, w chwili obecnej znajdują się na szczytach wielu amerykańskich list sprzedażowych. Serię książek o Callie i Kaydenie, zwyczajnych nastolatkach pochodzących z pozornie normalnych rodzin, wypełnia wszystko to, co niejednokrotnie jest treścią życia jej młodych czytelników, ich znajomych i przyjaciół. 

Pierwsza część cyklu ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka, wylądowała także w moich rękach, do tego podwójnie. Jeśli więc macie ochotę na to, by dołączyć powieść Sorensen do swojej biblioteczki - a może chcecie komuś tę książkę sprezentować - to zapraszam do zabawy. 




PYTANIE:

Jaka książka, przeczytana ostatnio, 
obłędnie Wam się podobała? 

Guwernantki w natarciu. Kierunek: Rosja!


„Wyjazd do carskiej Rosji i podjęcie tam pracy nie były łatwymi krokami w życiu, jednak decydowało się na nie wielu przybyszów z Zachodu, w tym i guwernantki. Wszedłszy dzięki temu do środowisk rosyjskiej arystokracji i klasy średniej, osiągnęły rangę, której odmawiano im w kraju rodzinnym. Oczarowane, ale i przytłoczone nieznanym i odległym zakątkiem świata, próbowały odnaleźć się w obcej kulturze. Pokonanie różnic stało się ich wspólną pasją. Poznały Rosję przyziemną, zajętą codziennymi sprawami, problemami i troskami. Chociaż słynącą także z przyjęć oraz wystawnych balów. Gdy na początku XX wieku anarchia i chaos ogarnęły Rosję, panna Emmie Dashwood znajdowała się w samym epicentrum tych wydarzeń. Wspomnienia jej i innych angielskich guwernantek układają się w niezwykłą opowieść o prawdziwym obliczu dwóch rosyjskich rewolucji i wojny domowej. 
Te unikatowe relacje z pierwszej ręki zebrał i ocalił Harvey Pitcher."


Zawód guwernantki jest dzisiaj otulony romantyczną mgiełką. Nie zmienią tego takie książki jak "Agnes Grey" Anny Brontë, nic nie dadzą pełne pogardy słowa panny Ingram z "Jane Eyre" Charlotty Brontë czy przeżycia Sugar ze "Szkarłatnego płatka i białego" Michela Fabera. Prywatne nauczycielki są dla nas nierozerwalnie powiązane z XIX wiekiem, z jego legendą, a przede wszystkim z wyidealizowanym wyobrażeniem wiktoriańskiej Anglii.

Parę dni temu zaczęłam pisać recenzję książki "Gdy panna Emmie była w Rosji" Harvey'a Pitchera. Sięgnęłam po nią, bo sprawiała wrażenie idealnego połączenia dwóch przyciągających mnie jak magnes tematów. Jeden z nich to ostatnie lata znikającej bezpowrotnie carskiej Rosji, drugi - historia angielskich guwernantek, które w drugiej połowie dziewiętnastego stulecia rozlały się po wszystkich zakątkach cywilizowanego świata. Książka okazała się nie tylko wyjątkowo ciekawa, ale przede wszystkim otworzyła mi oczy na prawdę, z której nie do końca zdawałam sobie sprawę - że wcale, ale to wcale nie byłabym zachwycona, gdyby przyszło mi pewnego dnia obudzić się i stwierdzić, że przeniosłam się jakieś 150 lat wstecz, a zza drzwi dobiega mnie właśnie głos, pytający, dlaczego jeszcze nie czekam w pokoju szkolnym, skoro dzieci moich pracodawców są już dawno na nogach!

W kilku pierwszych zdaniach recenzji chciałam delikatnie zarysować Wam sytuację dziewiętnastowiecznych kobiet zmuszonych do pracy zarobkowej, którym społeczeństwo wiązało ręce, nie dając ani gruntownego wykształcenia, ani możliwości godnego i uczciwego zarabiania na utrzymanie - poza łaskawym zezwoleniem na bycie nauczycielką domową. Dodałam trochę cytatów i planowane parę zdań rozrosło się do niebotyczny rozmiarów - z tego też powodu uszczęśliwiłam Was ;) osobnym tekstem o guwernantkach, który znajdziecie TUTAJ.

Teraz najwyższy czas przejść do meritum i powiedzieć Wam, dlaczego żałowałabym, gdybym po książkę Pitchera nie sięgnęła i dlaczego - niestety - nie każdemu się ona spodoba.

Nadeszła wiekopomna chwila - konkurs na Zielonym Wzgó... eee... Blogu! ;)

Byli tacy, którzy od dawna próbowali mnie przekonać, że konkursy na blogach są fajną rzeczą i że warto czasami taką zabawę zorganizować. I choć ustawicznie się od tego wymigiwałam, wróżyli mi z fusów po herbacie, że rychło zmienię zdanie. Fusy nie kłamią. :)


Książki mnie zasypują, więc czas, by niektóre z nich oddać w dobre ręce. A najlepsze i najchętniejsze dłonie znajdę przecież wśród Was. Bez zbędnego gadania: książek jest pięć, możecie je sobie wziąć. Do wyboru macie (klikając na tytuł znajdziecie recenzję):





Konkursy polegają na tym, że coś trzeba zrobić, żeby coś wygrać. Wyjątkiem być nie zamierzam - ostrzegam, że wymyśliłam warunki bardzo wredne! ;) 

Kojot, owszem, ale tylko w pakiecie ze strusiem pędziwiatrem, czyli o tym, dlaczego nikt mnie nie namówi do zamieszkania na prerii



Robicie już plany wakacyjne? Są dobrym sposobem na to, by jakoś przetrwać zimę, więc rozmyślam o nich nieustannie od dwóch miesięcy. Nie wiem, czy ktoś z Was udaje się w najbliższym czasie do Arizony, ale po przeczytaniu "Wyspy na prerii" Wojciecha Cejrowskiego raczej bym takiej wyprawy nikomu nie polecała. Ja się tam nie wybieram, moje projekty zakładają bliższe i bardziej... higieniczne okolice, ale kto wie - może niejednemu z moich Czytelników marzą się stepy, po których hula wyjący potępieńczo wiatr?

Jeżeli jakimś dziwnym trafem ktoś z Was odziedziczył (kupił, dostał, wygrał w karty - niepotrzebne skreślić) domek na takiej właśnie prerii i nie wie, co zrobić, żeby w ciągu tygodnia nie zostać:
a) zjedzonym przez kojota lub inne niebezpieczne gadziny,
b) wywianym przez preriową zawieruchę,
c) zastrzelonym przez sąsiada,
d) zasypanym żywcem przez wszędobylski proch,
e) skazanym na wielotygodniową kwarantannę przez przestraszonego skunksa,
to nabycie i wielokrotne przeczytanie wyżej wymienionej książki będzie dla szczęśliwca kwestią życia i śmierci!

Jednak podobne cuda zdarzają się wyjątkowo rzadko i nawet przez moje różowe okulary, których z nosa nie ściągam, nie widzę w pobliżu potencjalnego właściciela arizońskiego rancza (jeśli jest tu ktoś, kto może mi udowodnić, że się mylę, to łapa do góry!). Nikt więc zapewne nie będzie musiał traktować "Wyspy na prerii" jako poradnika lub przewodnika. I dobrze, bo nie jest ona ani jednym, ani drugim. Najpewniej będę się czuła określając ją jako genialny poprawiacz humoru, kopalnię wiedzy o jednym z amerykańskich stanów, a przy tym rewelacyjnie napisane wspomnienia.


O związkach nieszczęśliwej miłości z literackimi arcydziełami


"Arcydzieło literatury francuskiej. Francja tuż przed I wojną światową. Do szkoły Sainte-Agathe przybywa nowy uczeń - Augustin Meaulnes. Żądny przygód impulsywny chłopak nie chce poddać się dyscyplinie. Szybko staje się swoistym przywódcą zyskując podziw i uznanie kolegów. Pewnego dnia ucieka ze szkoły i przypadkowo trafia do wioski, w której poznaje piękną Yvonne de Galais. To spotkanie staje się początkiem wielkiej namiętności, która opęta nie tylko Augustina, ale także jego najlepszego przyjaciela Franoisa. Czy słowo kocham zniszczy tą więź? Czarująca opowieść o miłości trudnej i pięknej, niosącej ze sobą dylematy i wyzwania. O miłości w sercach pełnych młodzieńczego żaru, który zagłusza głos rozumu i każe pędzić w świat emocji."


Nie wiem czy wszyscy, którzy książki piszą lub do ich pisania się przymierzają, wiedzą, co najlepiej stymuluje wenę twórczą, co wpływa na natchnienie niczym nadejście wiosny na pierwiosnki, krokusy i fiołki. A jest to takie oczywiste - wystarczy się zakochać! Poszukać obiektu, w którym można ulokować uczucie, najlepiej nieodwzajemnione ;) i to wszystko - jak historia literatury zdaje się pokazywać, wystarczy wówczas już tylko usiąść i czekać na Muzę, która prędzej czy później się pojawi i napełni głowę literata wiekopomnymi pomysłami.

Cóż, przyznaję, że brzmi to wszystko troszeczkę bzdurnie, ale nie można zaprzeczyć, iż niektórzy poeci płodzili najlepsze swoje utwory w okresach, w których bujali w obłokach, bo akurat obdarzyli względami kolejną wybrankę ;) W każdym razie od dawna usiłuję sprawdzić to osobiście i póki co, nie mogę poświadczyć o skuteczności owego tajnego składnika :)

Nie potwierdzam, ale i nie kwestionuję. Za to coś Wam opowiem - w ramach przykładu, który może przyczynić się do uznania wyżej opisanego sposobu, za godny uwagi.

Sekwana ma to do siebie, że wielu ludzi widzi w niej rzekę o dziwnie romantycznym oddziaływaniu. Mnie też od razu nasuwa się takie skojarzenie i jest ono związane, oczywiście, z pewnym rozdziałem mojej biografii (którą może ktoś kiedyś napisze, a wówczas dowiecie się prawdy). Właśnie tak musiał do końca życia myśleć o Sekwanie Henri Alban Fournier. Osiemnastoletnim chłopcem będąc, błądząc sobie jej brzegami, spotkał pewnego czerwcowego popołudnia 1905 roku kobietę, która na zawsze odmieniła jego życie. Nazywała się Yvonne Toussaint de Quièvrecourt i niestety, okazała się niezwykle odporna na urok osobisty młodzieńca, który robił co w jego mocy, by piękną nieznajomą w sobie rozkochać. 

O spacerze po historii, o klątwach, hałasie pod wodą i o kobietach oczywiście - Zbigniew Zborowski w ogniu moich pytań ;)

Nie minęło wiele czasu od chwili, w której podzieliłam się z Wami moją pełną entuzjazmu opinią o książce "Trzy odbicia w lustrze" (znacie moje dobre serce i wiecie, że nie jestem w stanie długo trzymać dla siebie wiedzy o tym, jak rewelacyjną rzecz właśnie skończyłam czytać). Jest to powieść warta tego, by poświęcić jej czas, by ją zgłębić i przeżyć. Jestem przekonana, że ci z Was, którzy już ją czytali, sięgną po nią jeszcze nie raz - ta saga ciągnie do siebie jak magnes. 

Dzisiaj przedstawiam Wam jej Autora, który opowiadał mi o historii, o procesie twórczym oraz o tym, co jeszcze, poza pisaniem, robi w życiu. Jednak głównym tematem naszej rozmowy były... kobiety. :) Gawędziarz z niego zawołany, godzinami może rozprawiać o tym, co kocha i co go pasjonuje. Za chwilę poznacie pisarza, którego książki zbierają same pozytywne opinie, reportera, nurka, mężczyznę, któremu nie sposób się oprzeć, gdy mówi o swoim stosunku do kobiet. 

Proszę Państwa - Zbigniew Zborowski!


Autor z bluszczem.
Autorowi (i bluszczowi) zdjęcie zrobiła Iza Zborowska.

Ania Urbańska: „Trzy odbicia w lustrze” to wędrówka przez najnowszą polską historię – począwszy od wybuchu II wojny światowej, skończywszy na realiach otaczających nas dzisiaj. Dlaczego zdecydował się Pan na sagę, przekrój życia trzech pokoleń, zamiast skupić się na jednej bohaterce i jednym czasie historycznym?

Zbigniew Zborowski: Nie mogłem oprzeć się pokusie przespacerowania się po ostatnich 75 latach naszej historii, która w tym czasie zatoczyła ogromne koło. W 1939 roku Polska wychodziła na prostą, bogaciła się, rozwijała. A ludzie wraz z nią. Wielu myślało, że to co najgorsze – chaos po odzyskaniu niepodległości, światowy kryzys, problemy gospodarcze i polityczne – nareszcie jest już za nimi. A chmury zbierające się przy naszych granicach same się jakoś rozproszą…

A.U.: Nie można nie zauważyć, że współczesny Polak bardzo podobnie postrzega otaczający go świat…

Z.Z.: Nie twierdzę, że czeka nas powtórka z tamtych czasów. Oby nie! Ale analogia jest, nie da się jej nie zauważyć. Pomyślałem więc, że fajnie byłoby opisać, jak emocje, nadzieje i marzenia zwykłej dziewczyny, która po prostu chce żyć normalnie, zderzają się z tym szaleństwem, które zaczęło się 1 września 1939 roku. I jak ta dziewczyna twardnieje, zmienia się, próbuje sobie radzić w tych zwichrowanych czasach. Tak powstał pomysł na bohaterkę od której zaczyna się saga – Zosię. 

A potem, za sprawą jej córki i wnuczki, historia - nie tylko Polski, ale i ta, którą w ruch nieświadomie wprawiła Zosia - zatacza pełny cykl. Pewne zdarzenia i sytuacje, od których wszystko się kiedyś zaczęło, powtarzają się. Jak sobie z nimi poradzi trzecie pokolenie kobiet w tej rodzinie? Czy dokona właściwych wyborów? Czy historia, nieważne – mała czy duża –zawsze musi się powtórzyć?

A.U.: Wynika z tego, że myślą przewodnią, którą kierował się Pan podczas pisania, była nie tylko chęć utrwalenia przeszłości, przekazania czytelnikowi wiedzy o tym, co działo się w jego kraju od chwili wybuchu II wojny światowej. 

Czy ważniejsze stało się dla Pana ukazanie, że z każdej sytuacji jest wyjście, że człowiek jest niezwykle silny i poradzi sobie w najbardziej ekstremalnych warunkach? A może było to przede wszystkim pragnienie ostrzeżenia nas, byśmy pamiętali o tym, iż nasze życie w każdej chwili może zostać wywrócone do góry nogami?

Z.Z.: Dokładnie tak! Tyle tylko, że ja nikogo nie chcę uczyć historii ani przed nią ostrzegać. Sam jestem przestraszony widząc, jak krótka jest droga od beztroskiego szczęścia do mrocznej tragedii i po prostu daję temu wyraz. No, ale przecież nie tylko o tym jest ta książka. Rzeczywiście, chciałbym żeby - mówiąc może nieco zbyt patetycznie - jej motywem przewodnim była afirmacja człowieczeństwa. Tego, że zwyczajna kobieta może powiedzieć "nie" otaczającemu ją złu i ciemnościom. Że da się obronić swój świat, a czasem i swoich bliskich, przed tak zwanym przeznaczeniem. Stanąć w pojedynkę na drodze rozpędzonej historii i przetrwać.

Stanisława Kuszelewska - Rayska "Kobiety"


"Bohaterkami książki Stanisławy Kuszelewskiej-Rayskiej są zdeterminowane i dzielne kobiety, które biorą czynny udział w walce z Niemcami. Są wśród nich te wykształcone i te proste, ale łączy je jedno, miłość do ojczyzny i miłość do synów oraz mężów walczących w obronie swego kraju. W obliczu zagrożenia stają do walki. Odnajdują w sobie niezwykłą siłę i podejmują ryzyko. Drukują ulotki, ukrywają Żydów, organizują szpitale powstańcze, szyją ubrania z tego, co mają pod ręką, oddają krew, by za zarobione pieniądze kupić na czarnym rynku to, co niezbędne. To obraz kobiet walczących każdego dnia o przeżycie. Nie dla siebie, ale dla ukochanych, którym trzeba pomóc, przygotować i dostarczyć paczki do obozu pracy."


Był w moim życiorysie czas, w którym czytałam tylko i wyłącznie książki o tematyce wojennej. Chciałam wiedzieć, pamiętać, znaleźć odpowiedzi, choć trochę zrozumieć. Chłonęłam wszystko, co tylko wpadło mi w ręce. A było tego sporo, bo w wielopokoleniowej domowej biblioteczce pozycji tego typu nigdy nie brakowało. Po jakimś czasie poczułam przesyt. Kolejne książki, po które sięgałam, powielały historie, życiorysy i informacje, poznane przeze mnie wcześniej. 

Przede wszystkim jednak dotarło do mnie, że nigdy w życiu, choćbym nie wiem jak się starała, nie będę w stanie pojąć tego, co przeżywali wówczas ludzie, co czuli, gdy świat walił się na głowy, gdy szaleństwo docierało do ich domów i odbierało im wszystko, WSZYSTKO! Jedyne, co mogłam, to zapamiętać i przekazać dalej, żebyśmy nigdy nie przeszli nad tym do porządku dziennego. 

Potem długo omijałam tę problematykę, krążyłam wokół, ale nie zapuszczałam się głębiej, bo miałam wrażenie, że nic nowego i świeżego nie pojawia się na rynku wydawniczym. Parę lat temu sięgnęłam po poruszającą "Wojnę Klary", zachwyciłam się książką Władysława Bartoszewskiego "Mój Auschwitz", ale na tym skończyły się próby powrotu do tematu. 

Ostatnimi czasy, po latach posuchy, wojna wraca na półki księgarń, co jest zjawiskiem pozytywnym i pożądanym. Młodzi ludzie nie mają dzisiaj większego pojęcia o tym, co się działo w połowie zeszłego wieku. Z oburzeniem wykrzykują, gdy zaczyna się im cokolwiek opowiadać, że to nieprawda, że to niemożliwe, nieprawdopodobne, że przecież prawa człowieka..., prawo do własności..., do życia..., niepodległość..., suwerenność... Słyszy się coraz więcej głosów za tym, żeby nie rozpamiętywać, zapomnieć, żyć przyszłością, a nie przeszłością. 

Pisałam o tym już wielokrotnie, znacie więc moje zdanie na temat uświadamiania młodych ludzi, wychowywania ich poprzez odsłanianie przed nimi Historii. Wiecie, że priorytetem jest dla mnie w tym przypadku pamiętanie i uczenie się na błędach przeszłości. Dlatego cieszy mnie powrót do wydawania literatury, która mówi o losach ludzi w czasach II wojny światowej. Może dzięki temu wszyscy zrozumieją, iż o wojnie trzeba pamiętać. 

Zbigniew Zborowski "Trzy odbicia w lustrze"

      
"Latem 1939 roku Zosia marzyła o lepszym życiu. O tym, by się na dobre wyrwać z biedy warszawskiego Powiśla, zdobyć wykształcenie i spokojną przyszłość. Prawie się jej udało. Prawie. Ostatecznie jednak wszystko poszło nie tak. I to nie tylko za sprawą wojny, która zastała ją w majątku ziemskim na Wołyniu, do którego wkrótce wtargnęli Sowieci. Przede wszystkim podjęła jedną złą decyzję, która zaważyła na całym jej życiu. Może to skutek klątwy rzuconej na nią jeszcze przed wojną? Zosia przeciwstawia się złu, uzbrojona jedynie w miłość. Do swojej córki, do wypróbowanych przyjaciół i do tajemniczego mężczyzny o oczach anioła, którego wojna zamieniła w demonicznego mściciela. Czy to wystarczy, by wygrać i rozwiązać zagadkę przeznaczenia? A jeśli tak, to czy można cofnąć fatum? I jaka jest tego cena? Z tymi pytaniami, w ogniu płonącej Warszawy, w uścisku powojennego terroru, w cieniu rodzinnych tragedii, w gorączce uczuć i labiryntach raczkującego kapitalizmu, zmierzyć się będzie musiała nie tylko Zosia, ale także jej córka, a potem wnuczka. Znalezienie właściwej odpowiedzi zajmie im siedemdziesiąt pięć lat."


Nie miałam czasu na to, by się tą książką delektować. Jej się nie smakuje, jej się nawet nie czyta. "Trzy odbicia w lustrze" pożera się, pochłania. Bez rozglądania się na boki i wychodzenia do kuchni po przekąskę. A muszę przyznać, że byłam sceptyczna. Pierwsza myśl - saga rodzinna o kobietach napisana przez faceta? To nie może być dobre, nie może być prawdziwe - takie cuda zdarzają się w przyrodzie nader rzadko... Zaczęłam czytać, skuszona wizją "zagubionego wśród wołyńskich pól dworu"... i tym razem cud się zdarzył i to jeszcze jaki!

Już sama historia jest fascynująco wciągająca. Opowieść o Zosi, dziewczynie pochodzącej z warszawskiej biedoty, którą wybuch wojny zastaje na Wołyniu, to ciąg zapierających dech w piersiach, tragicznych i niesamowitych wydarzeń. Wydawałyby się one niemożliwe, gdyby nie czasy, w jakich przyszło pannie Zofii Czeplińskiej żyć. Poprzez wypadki na Kresach, okupację i powstanie w Warszawie, po tułaczkę powojenną - z rozwianym włosem (jak ktoś ma krótkie, to i tak mu się potargają) i bez chwili wytchnienia, biegniemy przez życie studentki pierwszego roku polonistyki, której marzenia zostały bardzo brutalnie wdeptane w ziemię. Czytamy z zachwytem, ale i przerażeniem w sercu. Sugestywność opowieści sprawia, że utożsamiamy się z bohaterką. A stawiając się na jej miejscu jednocześnie odgrzebujemy prawdę, od dawna spychaną w podświadomość, że właśnie takie były losy naszych babć i prababć, że one żyły w tamtych czasach i niejedna z nich przeszła przez to samo, przez co musiała przejść Zosia.

Po jakimś czasie przenosimy wzrok na Wandę, zosiną córkę, by w końcu wylądować w czasach współczesnych, towarzysząc kolejnemu pokoleniu - Annie. Każda z nich ma nam coś ciekawego do zaoferowania - nie tylko własne, wymyślone przez autora, losy, ale przede wszystkim tło historyczne i społeczne, które pełni w powieści rolę bodajże najważniejszą.

Po przeczytaniu kilku pierwszych zdań dopadła mnie myśl, że się autor z motyką na słońce porywa, jeśli planuje nie tylko opisać kobiece losy, lecz chce to zrobić używając narracji pierwszoosobowej. Być może niektórzy z Was mają na ten temat odmienne zdanie, ale ja się zbyt rzadko spotykam z pisarzami rodzaju męskiego, którzy potrafiliby w miarę prawdziwie opisać to, co kobiecie (istocie niewymownie skomplikowanej  i wymykającej się wszelkim rozumowym analizom) w duszy gra. Szybko okazało się, że tego rodzaju narracji użyto jedynie w prologu oraz w epilogu, a cała powieść napisana jest w osobie trzeciej - więc kamień mi z serca spadł. I tutaj przyznać się muszę do tego, iż niesprawiedliwie oceniałam, błędnie zakładałam, jednym słowem - myliłam się. Bardzo. Gargantuicznie!

"Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda..."

Był Tomek Wilmowski. Był Indiana Jones i Allan Quatermain. Frodo, Eragon i Harry Potter. Pan Samochodzik i Old Shatterhand. Zauważyliście pewną prawidłowość? Przez spory kawałek nastoletniego życia byłam naprawdę wściekła, że tylko męska część literackiej populacji ma prawo do tego, by przeżywać pasjonujące przygody. Z tego rozżalenia i frustracji zaczęłam nawet tworzyć książkę, której bohaterką była podróżniczka w czasie, walcząca ze średniowiecznymi rycerzami i biegająca po dżungli z maczetą. Dzięki temu poczułam się trochę lepiej, bo kilkakrotne wyrwanie się ze szponów śmierci, poznanie Lukrecji Borgii i uściśnięcie ręki Joanny d'Arc było tym, co osłodziło gorycz niedocenienia płci pięknej przez autorów książek. 

Jednak moje wypociny (schowane w najgłębszej szufladzie) nie zawróciły nurtów rzeki literatury przygodowej. Z filmem było jakby trochę lepiej, bo pojawiła się Lara Croft. Ukochałam tę postać całym sercem. Wiem, że się teraz śmiejecie ze mnie, bo filmy z Larą były, delikatnie mówiąc, kiepskawe, niemniej jednak ich bohaterka była kimś, kim chciałam być, gdy dorosnę ;) W tej chwili powstaje więcej powieści i filmów tego rodzaju, w których rej wodzą kobiety, ale ja już straciłam nadzieję na żeńską wersję postaci tak kultowej, jak choćby Indiana Jones.

No, ale to przecież nie znaczy, że omijam szerokim łukiem książki i filmy przygodowe, bo w nich kobiet nie ma. Znaczy to tylko tyle, że mam cudowne zdolności do tworzenia monstrualnych dygresji i "lania wody", jak mi to zawsze profesorowie na studiach uświadamiali :) Miałam Wam opowiedzieć o znakomitej książce, ale jakoś mi się ręka na klawiaturze zatrzymać nie chciała, gdy wspomniałam o bohaterach mojej młodości. W połowie (mniej więcej) recenzji oświadczam więc wszem i wobec, że mowa tu będzie o książce Sir Henry'ego Ridera Haggarda, noszącej pokrętny i tajemniczy tytuł "Ona". I nie jest to opowieść o "Niej", tylko o "Onej", pamiętajcie!



Kojarzycie film "Indiana Jones i świątynia zagłady"? Oglądałam go dawno, bardzo, bardzo (a nawet jeszcze bardziej) dawno temu, więc szczegółów nie pamiętam, ale kojarzy mi się z bieganiem po dżungli (ech, niespełnione marzenie - maczeta w dłoni, świetny strój archeologa-podróżnika, brak moskitów i przygoda na każdym kroku!), zaginionym miastem pełnym krwiożerczych wyznawców bogini Kali, dziwnymi obrzędami i jaskiniami oświetlonymi płomieniami pochodni. Wszystko to razem, pokazane na ekranie w wykorzystaniem przedpotopowych efektów specjalnych, nie jest jakoś szczególnie zachwycające (moim zdaniem jest to najsłabsza część przygód Jonesa), ale wspominam o tym, gdyż podczas lektury książki Haggarda otrzymałam te same wątki i motywy. Z tą różnicą, że podane w zachwycająco wyrafinowany i kunsztowny sposób.

Jacek B. Poznanski "Magda. Pożegnanie z pokoleniem"


"Magda, Polka urodzona w Anglii, wychowana przez babcię Helenę - sanitariuszkę w Powstaniu Warszawskim - mieszka i maluje we wschodnim Londynie. Zbiegiem okoliczności zjawia się na kilka dni w Warszawie z nadzieją spotkania ze Stefanem Wolskim, dowódcą jej babci podczas obrony Starego Miasta i ewakuacji kanałami. Również w Warszawie są towarzysze broni Stefana Wolskiego: Michał Praga, Jeremi Lange i Karol Modelski. Obecność Magdy zmusza ich do powrotu w przeszłość. Czytelnik książki "Magda. Pożegnanie z pokoleniem" staje się współuczestnikiem apokaliptycznych walk powstańczych i świadkiem tajemniczego wydarzenia, które miało miejsce w kanałach przed laty. Jest to zarówno wstrząsający, jak i intymny portret najlepszego pokolenia Polaków. To także portret młodej kobiety zagubionej we własnych dramatach - miłości i zdrady."

O tym, że Powstanie Warszawskie jest dla mnie jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Polski, pisałam Wam już niejednokrotnie. Nie wdaję się w dyskusje dotyczące decyzji zapadających na najwyższych szczeblach wojskowej, konspiracyjnej władzy, bo zdaję sobie sprawę z tego, że niektórych z nich naprawdę ciężko jest bronić. Znam przyczyny, konsekwencje, wiem, dlaczego powstanie wybuchło i dlaczego upadło. To wszystko jest jednak dla mnie naprawdę mało istotne w obliczu spraw o wiele ważniejszych.

Ja patrzę na ten zryw z punktu widzenia dziewczyny, którą byłabym, gdybym urodziła się w tamtym czasie i w tamtym miejscu. Nie zasiadałabym w dowództwie, nie podejmowałabym decyzji za całe miasto, za jej mieszkańców, za naród. Byłabym odpowiedzialna tylko za swoje własne wybory. Oczywiście trudno w dzisiejszych czasach zarzekać się, że na pewno wzięłoby się broń do ręki, założyłoby się biało-czerwoną opaskę na ramię i poszłoby się walczyć z Niemcami. Ciężko to sobie w ogóle wyobrazić. Można deklarować, że tak by się właśnie zrobiło, ale jaka byłaby nasza decyzja w chwili, gdybyśmy rzeczywiście zostali postawieni w takiej sytuacji? Obyśmy nigdy nie musieli tego sprawdzić... 

Mimo tej świadomości zawsze przemawiały do mnie wszelkie argumenty, które sprawiły, iż spora część młodych Warszawiaków wyszła z ukrycia i poszła na barykady. Po to, by spróbować odzyskać honor i nie przynieść wstydu przodkom, którzy wbrew rozsądkowi walczyli o wolność w czasie poprzednich powstań narodowych. I chcę wierzyć, że byłabym jednym z nich, mimo beznadziejności walki, mimo z góry wiadomego wyniku. Poszłabym wierząc, że nadzieja potrafi z niemożliwego uczynić rzeczywistość. 

Joanna Jurgała - Jureczka "Tajemnice prowincji"


"Justyna Skotnicka powraca do swoich rodzinnych stron. Zostaje kustoszem niewielkiego muzeum hrabiny Doenhoff. Pełna obaw, czy poradzi sobie w nowej sytuacji, przejmuje również tymczasową opiekę nad synami siostry: niesfornym pierwszoklasistą, Kubą i jego dużo starszym bratem, Maciejem. W Brzozowie zamierza spędzić tylko rok. Wbrew oczekiwaniom nadchodzący czas przyniesie jej sporo niespodziewanych wrażeń. Kobieta pozna związaną ze Śląskiem Cieszyńskim rodzinę Kossaków i ekscentrycznego Witkacego, porozmawia z dawną dziedziczką Brzozowa, spotka wyniosłego prawnuka hrabiny, a także mieszkańców prowincji. Odtworzy niezwykłe wydarzenia z przeszłości, wpisane w rytm wielkiej historii, dostrzeże urok zmieniających się pór roku, które z dala od zgiełku wielkich miast każą spojrzeć na życie i ludzi z innej perspektywy. Czy Justyna znajdzie prawdziwe i dojrzałe uczucie? Jaki wpływ na nią i  mieszkańców prowincji będą miały rozwiązane zagadki i ujawnione tajemnice?"


Ależ mnie Leń dopadł. Lenia tłumaczy się zazwyczaj ucieczką weny twórczej, czyli gremialnym wyjazdem wszystkich olimpijskich muz na wycieczkę. Wszystkich, bo nigdy nie wiem, która w rzeczywistości odpowiada za moje zwyczajowe gadulstwo: Calliope, Clio, czy może ta, którą lubię najbardziej, czyli Thalia :) Niemniej jednak czasami trzeba rzeczy nazywać po imieniu, a nie poetyzować na siłę - to po prostu zwykły, prozaiczny Leń przez wielkie L. Wakacyjna egzystencja jest jakimś wytłumaczeniem - jeździ się to tu, to tam, a nawet jak się nie jeździ, to ma się Bąbla przez cały dzień w domu i trzeba mu rozrywkę zapewniać. Warunki do pisania znikome. A wieczorami tak ciągnie do książki czy do filmu... Mam nadzieję, że nie gniewacie się na mnie za ten tradycyjny letni przestój i nie zrezygnujecie z zaglądania tutaj.

Minęło już sporo czasu od chwili, w której postanowiłam polecić Wam książkę miłą, lekką i przyjemną (postanowiłam i udałam się na wakacje, po czym przez jakiś czas nie chciało mi się postanowienia zrealizować - i jak widzicie, zwaliłam winę na Lenia). Wszelkiej maści sondaże, listy i prognozy dostępne w Internecie od początku wakacji twierdziły, że taka właśnie lektura jest do walizki i na łono natury najbardziej pożądana. W moim przypadku pora roku nie ma tu nic do powiedzenia, wybór zależy tylko i wyłącznie od mojego humoru i ochoty, więc "podpowiadacze", którzy chcą mi włożyć w dłonie tonę niezbyt wymagających powieści obyczajowych, są mi zazwyczaj zbędni. Przeglądam jednak ich propozycje, bo zdarza się, że natrafię na coś interesującego, na co normalnie uwagi bym nie zwróciła. I właśnie taką sympatyczną książeczkę, wyłowioną przypadkiem, chciałam polecić tym z Was, których najdzie ochota na przeczytanie czegoś niezwykle przyjemnego, niewymagającego skupienia i głębszej kontemplacji. Cóż, jeszcze zdążę, w końcu lato trwa - niektórzy ciągle mają wakacje, inni rozkoszują się urlopem, wszyscy mają sporo pięknej, chwilami wręcz upalnej, pogody (pomijam trąbę powietrzną, która niedawno przemknęła w mojej okolicy).

Ian Serraillier "Srebrny miecz"


"Warszawa, wojenna zawierucha. Troje dzieci - Ruth, Edek i Frania - musi nauczyć się przeżyć na własną rękę. Ich ojciec uwięziony jest w obozie, a matkę wywieziono do Niemiec. Pewnego dnia pośród gruzów i ruin spotykają Janka, sierotę, którego największym skarbem jest nożyk do papieru w kształcie małego, srebrnego mieczyka. Kiedy dzieci wyruszają w podróż po Europie, by odnaleźć rodziców, srebrny miecz staje się dla nich talizmanem i symbolem nadziei.
Ta oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o polskiej rodzinie Balickich doczekała się adaptacji telewizyjnej, zrealizowanej dwukrotnie przez BBC.
Książka należy do kanonu literatury dziecięcej."


 Literatura młodzieżowa ma w moim sercu szczególne miejsce. To przecież dzięki niej jestem teraz nienormalnie w książkach zakochana. Gromadzę na półkach tomy pełne światów, przygód i tajemnic. "Zawieszam się" czasami, gdy na nie spoglądam i kontempluję je z głupawym uśmiechem na ustach (powiadacie, że to się leczy?). Czytam wszędzie, gdzie się da - czytam w wannie, w ogrodzie, czytam gotując i sprzątając, czytam w autobusie i w przychodni... I to wszystko dzięki temu, że w dzieciństwie miałam kogoś, kto podsuwał mi perełki, kto wiedział, co mi się spodoba, kto cudownie ukształtował mój gust czytelniczy.

Nieraz spoglądam zamglonym spojrzeniem na tę część biblioteczki, w której królują książki kiedyś przeze mnie ukochane - dziewczęce powieści w typie "Ani z Zielonego Wzgórza", "Emilki ze Srebrnego Nowiu" czy "Tajemniczego Opiekuna", przygodowe awantury Nienackiego, Bahdaja, Leżeńskiego, Makuszyńskiego, historyczne tomy Przyborowskiego, Sienkiewicza, Szalay-Groele, Domańskiej... Takie wymienianie tytułów i autorów sprawia, że mam wielką ochotę rzucić wszystko, zanurzyć się w świecie dzieciństwa i nie wracać do końca wakacji:)

Nigdy nie przestałam kochać tych książek, nigdy nie odstawiłam ich na boczny tor. Co jakiś czas do grona najstarszych (młodzieżówki napisane w czasie, gdy moja nastoletniość była w pełni swego rozkwitu, leżą w zupełnie innym miejscu, podobnie jak te powstałe, gdy wspomniana nastoletniość przeminęła z wiatrem) dołącza kolejna, po raz pierwszy w Polsce wydana lub wznowiona po pięćdziesięciu a nawet stu latach... Niekiedy zdarza mi się zaopatrzyć się w nowy egzemplarz jakiejś wyjątkowo kochanej, zaczytanej "na śmierć" pozycji.

O tym, jak rodzice spać dziecku nie dają :)

Dzisiaj u mnie w domu bardzo rozchichotany wieczór. Tylko Bąbel u siebie w pokoju zły, bo mu spać nie dajemy. Mój mąż dorwał "Wyspę na prerii" Wojciecha Cejrowskiego i usiłuje mi co rusz kolejne fragmenty czytać na głos. A ja nie chcę, bo jak tylko łaskawie raczy mi książkę oddać, to przeczytam sobie sama. W ramach rewanżu zdjęłam z półki "Gringo wśród dzikich plemion" tegoż autora i tak się przerzucamy cytatami. A ponieważ miałam w planach napisać dziś coś ciekawego, ale mi w tym udatnie przeszkadza poniedziałkowe "nie chce mi się", więc Was też po prostu kilkoma cytatami obdaruję. A miejcie i Wy wesoły wieczór:)

Wszystkie poniższe cytaty pochodzą z książki Wojciecha Cejrowskiego "Gringo wśród dzikich plemion", Zysk i S-ka, 2011.


HEHENY

"Mówiąc najbardziej delikatnie - Peren nie jest ziemią, która żywi. Chyba że potrafimy zadowolić się dietą złożoną z owadów. Ooo, wtedy Peren daje nawet szansę przytyć. 
Gryzło i bzyczało wszędzie. Myślę, że stanowiłem tu dawno nie widzianą atrakcję - człowiek pełen krwi, pokryty cienką skórką, którą łatwo przekłuć. Albo się przez nią przegryźć. 
Wtedy to po raz pierwszy poznałem heheny - owady, które nie kłują, tylko się wgryzają. A potem chłepczą taplając mordy w wypływającej krwi. Żeby im za wcześnie nie zakrzepła, plują na lewo i prawo czymś takim, co przy okazji wywołuje swędzenie. Po jedzeniu odlatują i zostawiają na pamiątkę maleńki czarny punkcik, wielkości takiej jak one same. Ten punkcik to skrzep. Zostawiają też oczywiście - bo jakżeby inaczej - swędzenie. Jego wielkość jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości hehena. 
Było ich pełno. W każdym razie tak myślałem wtedy. Kilka lat później nad Orinoko przekonałem się, że pojemność słowa "pełno" jest dużo większa."

AUTOSTOP

"Rano, po dotarciu do Sayaxche oglądaliśmy ślady po kulach na obu burtach ciężarówki, mniej więcej na wysokości naszych pięt. Przestrzelone były także drzwi szoferki od drzwi pasażera. 
Jakie to szczęście, że kierowca był nieużyty i nie chciał wieźć nikogo obok siebie - teraz ten ktoś byłby dziurawy. A zgadnijcie KTO mu proponował za to miejsce pięć dolarów?"

Julian Wołoszynowski "Rok 1863"


"Wielka epopeja o powstaniu styczniowym. W roku 1863 polscy patrioci postanowili przeciwstawić się rosyjskiemu zaborcy. W ogniu stanęły Polska, Litwa i Ukraina. Powstańcy z nadzieją patrzyli na Francję, na Napoleona III, licząc, że z jego pomocą wielka Rzeczpospolita odrodzi się jak Włochy. Mijały jednak kolejne miesiące, a polityczne deklaracje nie przeobraziły się w realną pomoc dla walczących. Zachód pozostał obojętny. Powstanie jednak nie ustało - spiskowcy krążyli po Warszawie, roznosząc manifest styczniowy, Marian Langiewicz gromił kolejne oddziały rosyjskie, a do stolicy wrócił dyktator Romuald Traugutt. Jednak naród toczył rak zdrady. Powieść Juliana Wołoszynowskiego to historia Jana Worobijowskiego, syna zesłańca na Sybir, wnuka powstańca listopadowego, który porzucił bezczynne życie na Kresach i wyruszył bić się za ojczyznę. Wiedział, że dopóki powstanie trwa, dopóty jest nadzieja. A ona umiera ostatnia. Za niepodległość Jan Worobijowski i powstańcy oddaliby wszystko."   

W tym roku zima postanowiła posiedzieć u nas dłużej - koniec marca, a ona śniegiem zasypuje nas po uszy. Wiosna zabalowała gdzieś daleko i nie kwapi się z powrotem. Zupełnie inaczej wyglądała zima 1863 roku, jakby Wiosna chciała wówczas ulżyć trochę powstańcom poukrywanym po lasach, jakby chciała ogrzać ciężką egzystencję partyzantów. Najpierw namówiła siostrę Zimę, żeby za bardzo nie mroziła, a potem przybyła już w marcu i od razu ciepełko ze sobą przyniosła. Inna sprawa, że rok później, gdy powstanie styczniowe dogorywało, jakoś pannica o Polsce zapomniała...

Nadszedł czas na to, by opowiedzieć Wam o ostatniej z trzech powieści, które miałam przygotowane do czytania, a które opowiadają o tym właśnie okresie historycznym. Mówi się czasem, że książka Wołoszynowskiego jest "dziwna". Ja w niej niczego dziwnego nie znalazłam - jest piękna, niedzisiejsza, inna, oryginalna - "dziwna" to niewłaściwe określenie, bo ma dla mnie  zabarwienie raczej pejoratywne. Podczas czytania nieraz przychodziło mi do głowy słowo "poetycka". Nie każdemu się spodoba, nie każdemu taka forma pisarstwa będzie odpowiadać - niektórzy zapewne pochłoną ją w dwa-trzy wieczory zachwycając się opowieścią samą w sobie, inni będą się delektować językiem i stylem autora smakując książkę powoli, jeszcze inni odłożą ją nieprzeczytaną twierdząc, że jest zbyt trudna lub za bardzo rozwlekła. Mnie urzekła zarówno sama opowieść, jak i styl, w jakim została zaprezentowana.
"Przed domem rosły odwieczne akacje, które jesienny wiatr w jękliwą muzykę wprowadzał, zimą zaś dobijał się gwałtownie do zamkniętych okiennic dworu, świstał w kominie złowrogo i straszył echami jakiś skarżących się, umarłych głosów."
"Kończyło się preludium szopenowskie. Umilkły klawisze. Lipowska, mimowolnie i machinalnie, unosiła ręce ku włosom, złocistym i pysznym, jakby je poprawiała z nieładu innych światów, rozwichrzonych meduzami i gorgonami zagadek."
"Większość powstańców w oddziale studenckim była w wieku starych słowików, to znaczy dobiegała dwudziestu lat."

Stanisław Rembek "Ballada o wzgardliwym wisielcu"


  
    
"Barwna i wciągająca opowieść Stanisława Rembeka o powstaniu styczniowym to nie tylko działający na wyobraźnię zapis walk powstańczych. To scena, na której rozgrywają się odwieczne ludzkie dramaty - zdrada, niewierność, przypadek, przeznaczenie. Na podstawie jego wizji powstania styczniowego Juliusz Machulski nakręcił znakomity film Szwadron."


Zjada mnie trema. Nie wiem, jak zabrać się do pisania, żeby zachęcić Was do sięgnięcia po tę książkę - za wysokie progi na moje nogi... Szukajcie i czytajcie - uwierzcie mi na słowo:) Dobranoc...

Już Was wszystkich słyszę - nie ma tak łatwo, proszę nam tu prezentować, opisywać i analizować książkę rzetelnie i profesjonalnie. Postaram się, ale musicie mi wybaczyć, jeśli popadnę chwilami w zbytnie patetyzowanie, bo myśląc o "Balladzie..." zaczynam tworzyć referat krytycznoliteracki i gubię się w określeniach typu: gorączka ideologiczna, zagęszczenie motywacji psychologicznych, złożoność czasu. A przyrzekłam sobie kiedyś, że nie będę Was zanudzać:)

"Ballada o wzgardliwym wisielcu oraz dwie gawędy styczniowe" jest książką niezwykłą - wznawiana co jakiś czas, zekranizowana, napisana przepiękną polszczyzną, arcyciekawa, a mimo to nadal prawie nieznana. Nikt mi o niej na studiach słowem nie wspomniał... W styczniu tego roku została ponownie wydana przez wydawnictwo Zysk i S-ka z okazji 150. rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego. Na początek w oczy rzuciła mi się przede wszystkim piękna okładka, na której wykorzystano zdjęcia i grafiki pochodzące ze zbiorów Biblioteki Narodowej.


Elżbieta Szczęsnowicz "Powstali 1863"

      
  "Szesnastoletni Stefan Brykczyński z grupą przyjaciół ucieka ze szkoły, by walczyć o wolność ojczyzny i nieoczekiwanie staje się bohaterem. Siedemdziesięcioletnia Eufemia ze swymi szalonymi przyjaciółkami rzuca się w konspiracyjną pracę niczym młoda mężatka w wir życia towarzyskiego. Starsze damy zbierają pieniądze, biżuterię, organizują pomoc rannym i aprowizację dla powstańczej armii. Nie boją się dywersji i przemytu broni. Gorące głowy chłodzi młoda i piękna Marianna. Powstali 1863 Elżbiety Szczęsnowicz to książka znaleziona w pamiętniku - w sensie dosłownym. Inspiracją dla niej stały się Moje wspomnienia z 1863 napisane przez Stefana Brykczyńskiego, które po ukazaniu się szybko zyskały ogromną popularność. Opisany przez niego świat został wzbogacony przez autorkę o środowisko kobiet działających na rzecz powstania, w którym postaci fikcyjne przeplatają się z autentycznymi."

Zanim wzięłam do ręki książkę Elżbiety Szczęsnowicz usiadłam sobie w kąciku, puściłam cichutką muzykę i zaczęłam rozmyślać - co ja właściwie wiem o Powstaniu Styczniowym. Czytałam "Wierną rzekę", "Glorię victis", "Nad Niemnem", a poza tym kilka powieści, w których przewija się wątek odważnej młodzieży albo dziadka-powstańca, ale których tytułów już dziś nie pamiętam. Jeśli chodzi o genezę, o okres przed powstaniem, to niezapomnianą lekturą pozostanie na wieki "Dziecię Starego Miasta" Kraszewskiego, jedna z najpiękniejszych książek mojego dzieciństwa.

Czytałam o "brance", czyli o przymusowym wcielaniu Polaków - głównie młodego pokolenia inteligencji - do carskiego wojska, o pokojowych manifestacjach, krwawo gromionych przez Rosjan, o podziale polskich patriotów na "czerwonych", pragnących walczyć bez zastanowienia i "białych" - myślących perspektywicznie i chcących najpierw naród do walki dobrze przygotować. Znam argumenty obu frakcji i z perspektywy czasu ciągle nie potrafię wybrać, po czyjej jestem stronie. Żyjąc w XIX wieku przypuszczalnie należałabym do "czerwonych", bo polityka nie jest moją mocną stroną, a walka za ojczyznę, choćby nawet straceńcza, przemawia mocno do mojej wyobraźni i świadomości patriotycznej. W końcu w żyłach płynie mi krew wojowników o wolność...


H. Pillati, Pogrzeb pięciu ofiar manifestacji w Warszawie w roku 1861