Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dzieje się.... Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dzieje się.... Pokaż wszystkie posty

Bohater dwuznaczny, wkurzający, a do tego pyskaty? Coś wspaniałego! - czyli pogaduchy z Magdaleną Knedler (odcinek 2)

Miał to być normalny wywiad - parę pytań do Magdaleny Knedlerautorki powieści Pan Darcy nie żyje (premiera: 9 IX 2015 r., Wydawnictwo Czwarta Strona, recenzja: TUTAJ). Jednak już po kilku pierwszych zdaniach okazało się, że rozmowa od normalności będzie odbiegać dość daleko. Zamiast regularnej, profesjonalnej i zrównoważonej konwersacji powstała tasiemcowa pogaducha dwóch postrzelonych pasjonatek. 

Jakiś czas temu uszczęśliwiłyśmy Was pierwszą częścią naszej rozmowy (zapraszam TUTAJ). Tych z moich Czytelników, którzy stracili już nadzieję na dalszy ciąg, najserdeczniej przepraszam. Nie wyjechałam do Anglii, nie wyszłam za mąż za Richarda Armitage'a, nie spadłam z dachu. ;) Jestem tu nadal, musiałam tylko przez jakiś czas poświecić całą swoją uwagę kolejnemu rozdziałowi mojego życia. Mam nadzieję, że okres, w którym nie miałam czasu na pisanie minął bezpowrotnie.

Chcecie dowiedzieć się, co Magda myśli o ewentualnym małżeństwie Darcy’ego z Jane Bennet? Ciekawi Was, kto - być może - będzie przedkładał lekturę powieści Coelho nad poezję Byrona? A może chcielibyście wiedzieć, co łączy mnie z detektywem Valentim, jednym z bohaterów występujących w Panu Darcy’mDla każdego coś miłego – sporo o dziewiętnastowiecznej literaturze, o potyczkach autorki z natchnieniem, a na deserek Loki, Iron Man i teorie spiskowe dotyczące wody. Pół-żartem, pół-serio. No, może ćwierć-serio.


Dzika przyroda w romantycznym wydaniu -
Autorka Pana Darcy'ego czuje się w takim otoczeniu jak ryba w wodzie (fot. Anna Mruk).

Oddaję w Wasze ręce drugą część rozmowy z Magdaleną Knedler. Okraszoną obrazkami, więc nie powinniście się nudzić. Są wśród nich wspaniałe fotografie, na których bohaterka niniejszego tekstu oraz Marta z Buduaru Porcelany (obie wystrojone w kiecki - autorstwa Marty, rzecz jasna! - na widok których sama Jane Austen zapiszczałaby z zachwytu), odgrywają dla Was role Jane i Lizzy Bennet. A może raczej Rosie Hinds i Zoe Alcott?

Bawcie się dobrze!


Latające poduszki i obolałe czoło, czyli Magdalena Knedler przekonuje się, że udzielanie mi wywiadu bywa niebezpieczne (odcinek 1)

Miał to być normalny wywiad - parę pytań do Magdaleny Knedler, autorki powieści Pan Darcy nie żyje (premiera: 9 IX 2015 r., Wydawnictwo Czwarta Strona, recenzja: TUTAJ). Jednak już po kilku pierwszych zdaniach okazało się, że rozmowa od normalności będzie odbiegać dość daleko. Zamiast regularnej, profesjonalnej i zrównoważonej konwersacji powstała tasiemcowa pogaducha dwóch postrzelonych pasjonatek. 


Magdalena Knedler w XIX-wiecznej odsłonie (fot. Anna Mruk).

Chcecie dowiedzieć się, co Magda myśli o ewentualnym małżeństwie Darcy’ego z Jane Bennet? Ciekawi Was, kto - być może - będzie przedkładał lekturę powieści Coelho nad poezję Byrona? A może chcielibyście wiedzieć, co łączy mnie z detektywem Valentim, jednym z bohaterów występujących w Panu Darcy’mDla każdego coś miłego – sporo o dziewiętnastowiecznej literaturze, o potyczkach autorki z natchnieniem, a na deserek Loki, Iron Man i teorie spiskowe dotyczące wody. Pół-żartem, pół-serio. No, może ćwierć-serio. 

A żeby nie było, że przez naszą niekończącą się (aczkolwiek fascynującą!) rozmowę nie mieliście czasu, by zjeść śniadanie/obiad/kolację (względnie podwieczorek/podkurek), ciachnęłam wywiad na pół. I okrasiłam go obrazkami. Są wśród nich wspaniałe fotografie, na których bohaterka niniejszego tekstu oraz Marta z Buduaru Porcelany, obie wystrojone w kiecki (autorstwa Marty, rzecz jasna!), na widok których sama Jane Austen zapiszczałaby z zachwytu, odgrywają dla Was role Jane i Lizzy Bennet. A może raczej Rosie Hinds i Zoe Alcott?

Oddaję w Wasze ręce pierwszą część rozmowy z Magdaleną Knedler. Bawcie się dobrze!



Ania Urbańska: Czy możemy uznać, że Duma i uprzedzenie jest Twoją ulubioną powieścią Jane Austen? A może ma jedynie ogromny potencjał, jeśli chodzi o „wariacje na temat” i dlatego stała się dla Ciebie inspiracją? Najgłośniejsze ekranizacje, najbardziej charakterni bohaterowie itd.?

Magda Knedler: Chyba tak. To znaczy źle. CHYBA jest to moja ulubiona powieść Austen, ale NA PEWNO ma największy potencjał, jeśli chodzi o rozmaite „wariacje na temat”. Całe mnóstwo ekranizacji, postaci bardzo wyraziste, humor, społeczne obserwacje i przede wszystkim dwójka głównych bohaterów, którzy tak bardzo wymykali się współczesnym Austen „kanonom”. Darcy jeszcze jeszcze, ale Lizzie? Kiedy o niej czytasz, masz wrażenie, że to współczesna dziewczyna, pyskata i zbuntowana, co na tyłku usiedzieć nie może i ciągle łazi, biega. No, chyba że czyta książkę, a jak wiemy – lubi czytać.

A.U.: W literaturze „przed Jane” ciężko znaleźć równie ekspresyjne portrety kobiet…

M.K.: Można je policzyć na palcach. Kobiety miały być słodkie, cierpliwe, spokojne, wierne, układne i grzeczne. A Lizzie? Już podczas pierwszego balu, na którym poznaje Darcy’ego, patrzy mu w oczy, szepcze coś do ucha Charlotty Lucas i chichra się z niego. A później ciągle wbija mu jakąś szpilę. I on z początku jest przecież lekko wobec niej, jakbyśmy to dziś powiedzieli, nieogarnięty. Bo taka zadziorna.

Kojarzysz pisarkę Mary Russel Mitford? Żyła w tym samym czasie, co Austen, tylko że dłużej. Ma na swoim koncie więcej dzieł, zarabiała sporo pieniędzy, pisała sztuki, które wystawiano m.in. w Covent Garden. I ona kiedyś stwierdziła: „To okropne, że taka wulgarna dziewczyna jak Lizzie, jest ukochaną tak wspaniałego mężczyzny jak Darcy. Darcy winien poślubić Jane”. Wyobrażasz to sobie? Darcy i Jane? Stukasz się w czoło? Bo ja tak.

A.U.: Mignęła mi przed oczyma wizja Darcy’ego, który rok po ślubie idzie nad rzekę, by się utopić. Z nudów. J

M.K.: Lepiej bym tego nie ujęła. J Tylko pamiętaj, że on pewnie potrafił pływać, więc musiałby się obciążyć jakimiś kamykami albo innymi cegłami z Pemberley. Ale ta wypowiedź Mary Russel Mitford doskonale pokazuje, jak bardzo Lizzie wymykała się współczesnym literackim kanonom powieściowej „heroiny”. Zauważ, że w innych książkach Austen rzadko już spotkasz taką bohaterkę. No, może Emma, ale ona jest inna. Też perfekcyjnie wykreowana, fakt. Ale to przede wszystkim taka mała snobka, która uczy się tego, że świat wcale nie kręci się wokół niej. Lizzie nie jest snobką. Lizzie ma po prostu chwilami ADHD. J



Bazgrolę w kolorowankach i jestem z tego dumna!

Czy kolorowanki dla dorosłych są antystresowe, czy też nazywanie ich tym określeniem jest jedynie sprytnym chwytem marketingowym? Cofamy się przez nie w rozwoju (tak, wiem, że niektórzy uważają ten zwrot za oksymoron - ja do nich nie należę, bo jest dla mnie najzupełniej sensowny), dziecinniejemy? Kretyniejemy - jak jedna z polskich pisarek raczyła niedawno określić spory procent ludzkości? 



Na swoim facebookowym profilu Katarzyna Zyskowska-Ignaciak napisała lamentacyjną notkę, bo zauważyła, że w jednej z internetowych księgarni na czele bestsellerów widnieją kolorowanki. I zamiast poużalać się w spokoju nad wrzucaniem (przez administratora strony? system?) artykułów papierniczych do jednego worka z najchętniej ostatnio kupowanymi książkami, zwyzywała rodaków od imbecylów. "Czy my naprawdę jesteśmy narodem kretynów? Czy dzisiaj dorośli ludzie zamiast czytać, kolorują lub łączą kropki?! To nawet mój syn, mający osiem lat, dawno wyrósł z takich głupot. I czyta. CZYTA! Nie koloruje (...). Czyta!"

Posypały się komentarze, więc pisarka w kolejnej notce odniosła się do fali zarzutów. Nie myślcie sobie, że przeprosiła - brnęła w zaparte, bo zamiast przyznać, że postąpiła wstrętnie, to tych, którzy poczuli się urażeni, określiła (choć niedosłownie), jako istoty bezrozumne, nie potrafiące czytać ze zrozumieniem. ...Jej przecież chodziło tylko i wyłącznie o to, że kolorowanki zostały umieszczone na listach bestsellerów książkowych, nie miała zamiaru nikogo urażać... 

Cóż, z moim czytaniem ze zrozumieniem jest całkiem nieźle, a wypowiedzią pisarki poczułam się bardzo, ale to bardzo oburzona. Nie tylko w imieniu swoim i mojego dziewięcioletniego syna, który oprócz tego, że dużo czyta, to także lubi kolorować, ale w imieniu wszystkich ludzi, których znam, którzy są osobami niezwykle inteligentnymi i oczytanymi, a które znajdują sporo przyjemności w wypełnianiu barwami najróżniejszych obrazów. 

Człowiek, który odkrył impresjonizm

Był taki czas, w którym nie istniały jeszcze "nenufary" Moneta i "baletnice" Degasa, a obraz "Impresja. Wschód słońca" wywoływał w widzach nie tylko śmiech i pogardę, ale niemalże pragnienie polowania na czarownice. Czas, w którym malarstwo miało przygnębiające barwy, a powierzchnia płócien była gładka niczym stół. Ludzie żyli kiedyś bez impresjonizmu... 


"Roztańczone" obrazy Renoira - ozdoba wystawy "Inventing Impressionism"

Tak, był taki czas i trwał uparcie dość długo. Malarze zmagali się z krytyką, odrzuceniem, szyderstwem, z biedą. Jak wielu z nich nie dało się poznać przyszłym pokoleniom, zrezygnowawszy z walki ze strachu przed ubóstwem i opinią publiczną? Wytrwała garstka. Kiedyś nie byli w stanie zapewnić sobie środków na zaspokojenie podstawowych potrzeb, bo nikt nie chciał kupować ich płócien, dzisiaj ich obrazy są warte miliony. 

Krytycy z uporem odrzucali nowoczesne obrazy, nie chcąc pogodzić się z tak potężną rewolucją w malarstwie. Francuska sztuka miała być konserwatywna, pozbawiona żywych barw, "wylizana", młodzi malarze mogli się tylko dostosować lub zginąć. 

I nieuchronnie czekałaby ich zagłada, gdyby nie jeden człowiek. Człowiek, który stał się moim bohaterem!


Plakat wystawy z National Gallery w Londynie

O pięknie, czyli głównie o mężczyznach ;)

Przez ostatnie kilka dni spotykałam różnych ludzi, z wieloma rozmawiałam. Mam nadzieję, że nikt z nich się nie zorientował, że snuję się po okolicy jedynie ciałem, bo mój duch przebywa w zupełnie innych miejscach. Konkretniej - w dwóch. Po pierwsze - z zapartym tchem śledził wyczyny Rogera Federera i Novaka Djokovica na kortach Wimbledonu. Tenis ziemny to chyba najpiękniejszy sport jaki znam, a turniej w Londynie od lat sprawia, że moja miłość do niego wygrzebuje się z szafy, otrzepuje z kurzu i podnosi mi ciśnienie. Po drugie - moja kochająca filmy, seriale i ich twórców dusza poleciała do San Diego w Kalifornii, by szaleć z emocji na najróżniejszych spotkaniach podczas Comic Conu. Tym właśnie sposobem, nawet gdy ktoś mnie ostatnio spotkał, to niekoniecznie widział mnie całkiem przytomną. 

Największe wrażenie ze wszystkiego, co na Comic Conie zaprezentowano, zrobił na mnie short film, prezentujący nowy wątek, który pojawi się wkrótce w serialu "Hannibal". To małe dzieło sztuki, majstersztyk pod względem nastroju i napięcia. Muzyka, kolorystyka, dobór scen - wszystko zrealizowane w ten sposób, by zaniepokoić, a jednocześnie zafascynować. Motyw "Czerwonego Smoka" jest doskonale znany tym, którzy czytali książki Thomasa Harrisa i oglądali filmy o Hannibalu Lecterze. W rolę psychopaty przybierającego to miano wciela się tym razem Richard Armitage (jak ktoś nie wie, to za nic w świecie nie pozna, że grał on także Thorina w "Hobbicie"). I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że będzie to rola zapadająca w pamieć i równie mocno działająca na wyobraźnię jak obraz "Czerwony smok i kobieta ubrana w słońce" Williama Blake'a - dzieło, które zafascynowało Francisa Dolarhyde'a do tego stopnia, że zaczął się z nim utożsamiać. 


"Hannibal" mnie zaintrygował i odrobinę przestraszył - w sensie jak najzupełniej pozytywnym, bo ja się niezwykle lubię bać podczas oglądania filmów i czytania książek. Na odstresowanie doskonały okazał się słodki jak babeczka z kremem Tom Hiddleston, który poleciał do San Diego, by reklamować swój najnowszy film - "Crimson Peak". Pojawienia się tego thrillera w kinach oczekuję jak deszczu w upalny dzień. I doskonale wiem, że Hiddleston, choć dzisiaj szczerzył się do mnie najpiękniejszym ze swoich złotowłosych uśmiechów i rozbrajał wszystkich urokiem osobistym rasowego Brytyjczyka, to już wkrótce przyoblecze się ponownie w czerń, przywoła wspomnienia z roli Lokiego w "Avengersach" i nieźle mnie nastraszy jako Sir Thomas Sharpe. 



Którego Toma wolicie? Ja zdecydowanie tego mrocznego ;)

O tym, jak planuję urozmaicać sobie egzystencję

Ubarwianie sobie życia jest bardzo przyjemne. Każdego dnia główkuję, co by tu nowego poznać, gdzie pójść, żeby czegoś się nauczyć, czymś zachwycić, coś pokochać. Czytam, oglądam, w miarę możliwości podróżuję, zwiedzam. Zainteresowań mam aż nadto - czasami ciężko mi zdecydować w co ręce włożyć. Pochłaniać kolejną znakomitą powieść? Wybrać się do teatru? Obejrzeć film? Przyjemnie byłoby mieć w życiu tylko takie dylematy... ;) Dzięki nim czuję, jak wspaniałe mam życie.

Do wszystkiego, co wiąże się z moimi pasjami podchodzę dwojako. Z jednej strony patrzę na to z ciekawością badacza, kogoś, kto pragnie wiedzieć więcej, uczyć się ciągle czegoś nowego o przeszłości, poznawać kolejne sposoby wyrażania uczuć na scenie, na płótnie, na papierze, przed kamerą. Z drugiej - jestem trochę naiwną, rozentuzjazmowaną wielbicielką wszystkiego co w moim odczuciu jest piękne, doskonałe. Potrafię płakać patrząc na obraz malowany ręką mistrza, chichotać w głos oglądając na deskach sceny teatralnej wybitnie zagraną komedię, zapowietrzać się z wrażenia czytając cudownie napisaną książkę, z oburzeniem wymachiwać rękoma przed nosem kogoś, kto nie rozumie fenomenu któregoś z moich ulubionych seriali czy geniuszu jakiegoś aktora... Nie da się ze mną rozmawiać o problemach życiowych, o polityce, o tym, co się dzieje za ścianą u sąsiadów - za to nie można się ode mnie uwolnić, gdy mowa o kulturze i sztuce. 

Zachwyca mnie każda inicjatywa, która daje okazję do poznania czegoś nowego, do przeżycia czegoś, co zapada w pamięć i powoduje, że przez kilka kolejnych dni chodzę jak błędna i nie mówię o niczym innym. Taką okazję po raz kolejny daje mi Multikino. 

Wiem, że są ludzie, których oburza wyświetlanie w kinach sztuk teatralnych (NT Live oraz Globe on Screen). Aż nie chcę myśleć, co takiego owi zbulwersowani, snobistyczni narzekacze powiedzą o kolejnym projekcie. Przeczytałam o nim raz, przeczytałam drugi raz, żeby się upewnić, przeczytałam trzeci raz - żeby się jeszcze bardziej nakręcić. A potem zabazgrałam cały kalendarz, coby przypadkiem czegoś nie przegapić. I niech sobie narzekacze narzekają - niech sobie raz w tygodniu latają swoimi prywatnymi samolotami na West End, Broadway i do muzeów na całym świecie. Ja nie mogę, więc kocham Multikino za to, co mi oferuje.




Mieszanka wybuchowa - Oscary, "Książki", a do tego recenzja

Kilka akapitów o tym, co przez parę ostatnich dni zajmowało moje myśli - wydarzenie medialne, magazyn prosto z kiosku i książka o Rosji. Zainteresowani? ;)

Oscary, Oscary i po Oscarach. Na żywo nie oglądałam, bo mi się nie chciało - zrobiłam się leniwa i o godzinie trzeciej w nocy przedkładam sen nad wszystko inne. Wczesnym rankiem, dzięki niezastąpionym internetom, wiedziałam już to, co wiedzieć powinnam. Trochę poskakałam z radości (z oczywistych powodów, a poza nimi za przyczyną J. K. Simmonsa, "Gry tajemnic" i odrobinę - Eddiego Redmayne'a), parę razy westchnęłam z irytacją ("najlepszy film" został najlepszym filmem tylko dlatego, że jest nowatorsko nakręcony), a na koniec pozachwycałam się kieckami i garniturami.  

Mówcie, co chcecie, ale ja nie mam zielonego pojęcia, co takiego ciekawego jest w "Birdmanie". Dawno się tak na filmie nie wynudziłam (może z wyjątkiem "Foxcatchera"), uważam go za twór sztucznie przefilozofowany i banalnie patetyczny, mimo całego tego pozornego mrugania okiem do widza. 


W tym roku rozdawano także takie statuetki.
Ci, którzy je dostali, cieszyli się chyba bardziej, niż gdyby dostali normalne... ;)

Całość ceremonii wręczania Oscarów obejrzę sobie z jednodniowym opóźnieniem. Choć emocje nie będą już takie, jakie byłyby na żywo, to przecież ostatecznie nie mogę przegapić gali, która rozpala moją wyobraźnię od jakiś... dwudziestu lat.

A teraz z innej beczki.

Czytaliście najnowszy numer "Książek"? Jest wspaniały, jak zwykle zresztą, ale moją szczególną uwagę przyciągnęły genialne teksty napisane przez profesora Ryszarda Koziołka - o renesansie powieści historycznej (temat tak bliski mojemu sercu, że mam ochotę artykuł wyciąć i powiesić nad biurkiem) oraz Jacka Dukaja - o e-bookach. Obie rozprawy wpędziły mnie przede wszystkim w kompleksy - po co ja się w ogóle biorę za pisanie, skoro lata świetlne musiałyby minąć, żebym choć otarła się o styl, jakim posługują się obaj publicyści. 

Football, nie soccer! "Książki", nie "Fanbook"!

Ostatnio sporo czynników złożyło się na to, że nie daję rady popełnić jakiejś konstruktywnej recenzji lub chociaż lekkostrawnego wpisu o czymś ciekawym. Nie chciałam Was zadręczać nudnymi zdaniami przepełnionymi ponuractwem, które wypływają mi spod palców nieprzerwanym niemal strumieniem od razu, gdy tylko zabieram się za pisanie, więc postanowiłam na jakiś czas po prostu sobie odpuścić. Bardzo duże zmartwienie zajmuje większość moich myśli, mało miejsca zostaje na coś innego. Jednocześnie klawiatura woła i bardzo prosi, by jej nie odstawiać na boczny tor, więc stwierdziłam, że dzisiaj jednak chwilkę poklikam, żeby oderwać się od smutków. Postaram się za bardzo nie smęcić.

To miały być tygodnie z piłką nożną. Mistrzostwa Europy i Mundial - co dwa lata staję się zapalonym kibicem z szaleństwem w oczach. Na inne futbolowe imprezy już mi szkoda czasu, bo w końcu każdy mecz to co najmniej 90 minut, podczas których nie da się czytać. Staram się więc nie zwracać uwagi na żadne Ligii Mistrzów i inne takie... Przede wszystkim jestem wielbicielką drużyn narodowych, a nie tworów ulepionych z piłkarzy, których się udało kupić sponsorom i właścicielom klubów.


Zasada jest taka, że zawsze kibicuję drużynom z Europy, z naciskiem na Włochów, zaraz za nimi na Hiszpanów, Anglików i Portugalczyków, a w ostateczności, z braku kogoś innego, na Niemców i Holendrów. Jak już zupełnie nie ma nikogo, to zostają mi Francuzi, ale mam do nich zbyt wiele pretensji gromadzonych przez lata, żeby stawiać ich na równi z pozostałymi ulubieńcami.
Do drużyny Italii sentyment mam niezniszczalny i odwieczny - kibicuję jej od 1990 roku, kiedy to niemal dzieckiem w kolebce będąc stwierdziłam, że chłopcy w niebieskich koszulkach najbardziej przyciągają mój wzrok, największe wzbudzają emocje i sprawiają, że zaczynam poważnie interesować się tą dyscypliną sportu. Za jakiś czas okazało się, że mój wzrok zaczyna przyciągać głównie Paolo Maldini. I to także jemu, a nie tylko maestrii w prowadzeniu piłki, w fantastycznej grze zespołowej i w strzelaniu cudownych goli drużyna Włoch zawdzięcza moją niesłabnącą, fanatyczną wiarę w to, iż są najlepszą ekipą na świecie (Gigi Buffon też ma w tym swój udział - to, co on wyprawia w tej swojej bramce przechodzi ludzkie pojęcie!). Przystojniaków już od dawna ze świecą tam szukać, ale mimo to pozostaję oddaną wielbicielką. W Brazylii pierwszy mecz Azzurri zagrali koncertowo, w drugim jakoś się pogubili, ale i tak trzeci wygrają, z grupy wyjdą i puchar do góry podnosić będą (niech Moc będzie z nimi!). I nikt mnie nie przekona, że będzie inaczej! Nie ma już Cannavaro, Del Piero, Inzaghiego, nie ma Roberto Baggio, Albertiniego, Tottiego (o, ten to był w moim sercu godnym następcą Maldiniego), ale został Pirlo, został niezastąpiony Buffon - zawsze jest ktoś, na kogo patrząc można sobie powspominać:) Italia miewa chwile lepsze i gorsze, ale patrząc na nich z dystansu trzeba przyznać, że od lat prezentują wyrównany poziom i nie można mówić o faworytach nie umieszczając ich w gronie najlepszych.


Piegowate przedszkolaki też żyły w czasie wojny...

Czy warto czytać dzieciom książki o wojnie? Pani bibliotekarka powiedziała mi ostatnio, że rodzice nie mają najmniejszej ochoty na poruszanie tego tematu w rozmowach ze swoimi pociechami - było, minęło, więc po co straszyć i smucić? A przecież opowiadanie dzieciom o tym, co się wówczas działo i jak to wpływało na życie ludzi wcale nie musi być dla nich przeżyciem traumatycznym. Bardzo wiele zależy od nas (i mam tu na myśli nie tylko rodziców, ale także wujków i ciocie, opiekunów, dziadków i tym podobne "instytucje" - najważniejsze dla każdego malucha), od naszej wrażliwości i umiejętności. Nie trzeba wcale szeptać synkowi na dobranoc historii żywcem wyjętych z utworów Borowskiego, z pól bitew, nie trzeba opisywać łapanek, wyciągania ludzi z domów, nie trzeba córeczce uświadamiać, na ile sposobów można było zabić człowieka. Wyważone i roztropne przedstawienie tematu naprawdę nie jest trudne - wystarczy pokazać dziecku wojnę z punktu widzenia jego rówieśników. A jak ktoś nie czuje się na siłach, to proszę bardzo - oto cudowna pomoc:




Ja zaczęłam parę lat temu, w momencie, gdy dziecię moje jakieś pięć wiosen skończyło, od "Asiuni". Na bibliotecznej półce każda pozycja ilustrowana przez Macieja Szymanowicza długo się przed naszym wzrokiem uchować nie mogła, bo od momentu, w którym oboje pokochaliśmy miłością nieśmiertelną "Duszki, stworki i potworki" Doroty Gellner ozdobione przez tegoż artystę (o jego pracach to ja kiedyś post machnę, bo, jak słońce na niebie, wart tego jak mało kto), jego charakterystyczne obrazki są dla nas gwarancją świetnej zabawy. Tak więc najpierw zauważyłam znajome kreski i specyficzną kolorystykę, a dopiero potem zainteresowałam się tematyką książki. I bardzo, ale to bardzo mnie ona ucieszyła...

Po co chodzę do parku

Do łańcuckiego parku mam rzut beretem, właściwie widzę go z okien, więc siłą rzeczy każdy mój spacer kończy się na jego alejkach. Genialniejszego wynalazku sobie nie wyobrażam - naładowuje moje akumulatory, uspokaja, a przy tym dziecko ma się gdzie wyganiać. Jednak wędrowanie jego ścieżkami nie jest jedynym plusem. Nachodzi mnie na ćwiczenie zmysłu fotograficznego (którego mi zdecydowanie brakuje, ale nikt mi nie zabrania łudzić się, że kiedyś w końcu się ujawni) - do parku jak w dym, szczególnie wiosną, bo kwiaty kwitną tam takie, że dech zapiera. Jesienią szkoły zbierają kasztany - w parku jest ich najwięcej, więc przez większość września chodzę nimi obładowana tak, że potem do grudnia nie mogę się pozbyć bicepsów ;) Mam ochotę posłuchać muzyki? Nie tylko Festiwalem Muzyki Kameralnej człowiek żyje - lipcowe warsztaty dla młodych muzyków sprawiają, że cały park rozbrzmiewa nutami wydobywającymi się z instrumentów, na których młodzież ćwiczy grę pod chmurką. 


Kocham ten nasz park, nie jest w stanie mi się znudzić. Jedynym minusem jest stan ścieżek, na których ciągle można sobie nogi połamać, więc nie ma co wybierać się tam na szpilkach, nie wspominając o tym, że na rolkach za nic się nie pojeździ. No, ale nie można mieć wszystkiego :)


O tym, jak nie zadałam pytania Benedictowi Cumberbatchowi

Wiecie, że Benedict Cumberbatch był w Krakowie? A wyobrażacie sobie, że mnie mogło tam wtedy zabraknąć? :) No właśnie! :) Tak więc byłam, widziałam tę chudzinę na własne oczy, niemal samochodem mnie rozjechał, ale słowa zamienić z nim nie zdołałam, bo był chroniony niczym królowa angielska. Przed wszystkimi - nie tylko przed fanami, także przed dziennikarzami. Pojechałam tam jako wielbicielka (oczywiście!), ale też dziennikarka, żeby sobie w jakiś sposób sprawę ułatwić. Liczyłam na to, że uda mi się zadać mu kilka pytań - jeśli nie w trakcie osobnego wywiadu, to przynajmniej w chwili, gdy będzie szedł przed szpalerem kamer i mikrofonów zatrzymując się od czasu do czasu, by zamienić parę słów. Robi tak często, więc miałam prawo się łudzić, a co! Niestety, jedynego wywiadu udzielił dziennikarzowi z Tvn, a resztę czasu spędził na ukrywaniu się przed wszystkimi. 


Podziękowanie za wyróżnienie nagrodą "Pod Prąd"

Benedict przyjechał na Off Plus Camera - Międzynarodowy Festiwal Filmów Niezależnych. Wystąpił w charakterze członka kolektywu produkcyjnego SunnyMarch, który założył z przyjaciółmi w zeszłym roku. Wraz z nim pojawili się także dwaj Adamowie - Ackland i Selves, do kompletu zabrakło im tylko Bena Dillona. Pierwszym stworzonym przez nich obrazem jest krótkometrażowy film "Little Favour" i właśnie to dzieło przyjechali promować w Krakowie. Działalność SunnyMarch jest naprawdę ciekawym przypadkiem, a film, choć może dziełem specjalnie wybitnym nie jest, prezentuje się całkiem nieźle - a już zakończenie mocno wbija w fotel. Tak więc pytań miałam sporo (przy okazji, trochę off-topic, chciałam się dowiedzieć o to nieszczęsne stage door po "Hamlecie", na które podobno Pan Wielki Gwiazdor ma nie wychodzić). No i dowiedziałam się tyle co nic.


Centrum Festiwalowe w Pałacu Pod Baranami (foto moje)
Przyznać muszę, że zadanie wcale nie byłoby takie trudne, gdyby cały pobyt Cumberbatcha był zorganizowany trochę inaczej. Dziennikarzom naprawdę ułatwiano dostęp do gości, na wszelkie spotkania, wykłady, warsztaty, projekcje. Żałuję, że nie mogłam być w Grodzie Kraka przez cały czas trwania festiwalu - skoro jeden dzień był tak pełen wrażeń, to po tygodniu takich ekstremalnych przeżyć chodziłabym nieprzytomna ze szczęścia przez następnych kilka miesięcy. Miałam możliwość porozmawiać z każdym praktycznie gościem, z wyjątkiem tego, na którym mi najbardziej zależało. 

Hamlet, czyli o tym, że nie zawsze trzeba wsiadać w samolot, by wylądować na West Endzie

Lutowy wieczór. Przenikliwy ziąb, ciemno, bezgwiezdnie, nieprzyjemnie - jak to zimą. Zwykle nikt by mnie o tej porze roku z domu po 18-ej nie wyciągnął, bo czyż mógłby mi zaoferować coś przyjemniejszego od ciepłej herbatki, książki i kocyka, czyli mojego zimowego "zestawu szczęścia"? Udało się to tylko jednemu facetowi - duńskiemu księciu, mimo iż na białym koniu nie przyjechał, a do tego pod koniec spotkania dramatycznie wyzionął ducha i to wcale nie z miłości do mnie. Mimo wszystko sprawił, że wracałam do domu cała w skowronkach, z motylami w brzuchu, niczym zakochana nastolatka. I to z kina - świat się kończy!


Na moje podekscytowanie złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim spotkanie z Wielką Sztuką. Multikino nawiązało fantastyczną współpracę z British Council, brytyjską agencją do spraw współpracy kulturalnej i oświatowej oraz z londyńskim National Theatre. Dzięki temu porozumieniu mogłam obejrzeć wspaniałe widowisko szekspirowskie wystawione na West Endzie bez konieczności pakowania walizek i wsiadania w samolot. A także bez przenoszenia się w czasie, bo "Hamlet" w reżyserii dyrektora National Theatre Nicolasa Hytnera, z Rorym Kinnearem w roli głównej, był grany na deskach przy Upper Ground w 2010 roku. 

Spektakl wystawiono ponownie jeden jedyny raz w październiku zeszłego roku, z okazji pięćdziesiątej rocznicy istnienia sceny narodowej - podobno bilety wyprzedano w kilka minut. Wówczas to przedstawienie nagrano, by móc je zaprezentować w kinach na całym świecie w ramach National Theatre Live. To widowiska zarejestrowane przez kamery w londyńskim teatrze, a wyświetlane na wielkich ekranach wszędzie tam, gdzie znajdą się widzowie chętni, by obcować ze sztuką dramatyczną. Czasami wyświetlane na żywo, czasami z poślizgiem - nie ma to jednak większego znaczenia, bo wrażenie jest ogromne w obu przypadkach.

"Hello, Mr. Tennant" - czyli kilka słów o moim spotkaniu z odtwórcą roli Ryszarda II

Czy czujecie czasami przemożną chęć podziękowania komuś, kto stworzył coś tak pięknego, poruszającego lub emocjonującego - obraz, książkę, film lub sztukę - że doprowadził Was niemal do łez ze wzruszenia albo spowodował, że uśmiechnęliście się szeroko, mimo iż właśnie mieliście bardzo zły dzień? A może po prostu przeżyliście cudowną przygodę bez wychodzenia z domu?

Ja czuję się tak bardzo często, ale zazwyczaj moje pobożne życzenie pozostaje w sferze marzeń. No bo jak tu podziękować Van Goghowi za jego wirujące niebo i radosne słoneczniki, Charlottcie Brontë za Heathcliffa, Tolkienowi za Śródziemie, czy Audrey Hepburn za Holly Golightly? Jeśli chodzi o twórców żyjących sprawa jest o wiele prostsza - zawsze można napisać entuzjastyczną recenzję znakomitej książki albo wystosować list do Ridley'a Scotta wychwalając "Gladiatora" pod niebiosa.

Nie może się to jednak równać ze spotkaniem w cztery oczy, które często, jeśli trafi się na miłego człowieka, jest nie tylko przyjemne, ale także emocjonujące i zapadające w pamięć na długo. Tylko osobiste podziękowanie i uściśnięcie dłoni daje mi prawdziwą satysfakcję, bo widząc życzliwość i wdzięczność w oczach artysty naprawdę czuję, że choć w maleńkiej części zrewanżowałam się za to, co otrzymałam. Wówczas radość z przeżywania wzruszeń jest podwójna. A przy tym - nie ukrywajmy - spotkanie osoby, dzięki której powstaje Sztuka, jest wydarzeniem sprawiającym wielką przyjemność.

Niedawno miałam okazję podziękować za coś, co niezwykle wpłynęło na moje emocje i uczucia, co dało mi bardzo dużo radości. Za coś wywołującego uśmiech na mojej twarzy i zapierającego mi dech w piersiach zawsze, gdy o tym pomyślę. Tak intensywne wrażenia estetyczne są bezcenne, ciężko je określić, sprecyzować, opisać w kilku zdaniach. A ja musiałam na poczekaniu, w biegu, w radosnym szoku znaleźć słowa uznania, choć w drobnej części oddające całość złożonych przeżyć wywołanych przez twórców sztuki, którą miałam przyjemność oglądać w Londynie. Między innymi za to właśnie cudowne katharsis miałam możliwość osobiście wyrazić wdzięczność. Jako reprezentant wszystkich osób, które przyłożyły rękę do wystawienia "Ryszarda II" na scenie, napatoczył mi się odtwórca roli tytułowej, czyli sam David Tennant.


Spotkanie podczas mojego drugiego "stage door".

"Ryszard II" na scenie Barbican Theatre (1)

   
Oglądanie sztuk Szekspira wystawianych w oryginale jest przeżyciem niepowtarzalnym, bezcennym dla kogoś, kto ma lekkiego bzika na punkcie historii Anglii (jakby ktoś nie wiedział - mowa o mnie). Język angielski jest mową, którą posługiwali się wszyscy moi ulubieni bohaterowie fascynującej opowieści o dziejach Albionu. Osobiście uważam, iż nawet najlepsze tłumaczenia utworów największego dramaturga wszech czasów zniekształcają ich niepowtarzalny styl i rytm, jednak koronnym argumentem jest potrzeba dostarczenia odpowiedniej pożywki dla wyobraźni - słuchając języka, którego używał autor można zamknąć oczy i przenieść się w czasie na dwór elżbietański, poczuć się XVI-wiecznym widzem. A to powoduje zdecydowanie szybsze bicie serca. 


główny hall Barbican Centre - pogmatwanie z poplątaniem:)

Na ekranie oglądałam ich wiele, ale na żywo, na deskach prawdziwego teatru - jeszcze nigdy. I nagle okazało się, że nieśmiało dotąd formułowane marzenie może zostać spełnione. 23 stycznia wbiegłam niemal w podskokach w progi londyńskiego centrum kultury Barbican Centre, największego tego typu obiektu w Europie. Zachwyciłam się gwarem tam panującym, tłumami ludzi pragnącymi doświadczyć czegoś pięknego, obcować ze sztuką. Teatr jest tylko niewielką częścią Barbicanu, oprócz niego znajdują się tam kina, sale koncertowe, galerie sztuki, biblioteka, tam ma swoją siedzibę London Symphony Orchestra, tam regularnie występuje Orkiestra Symfoniczna BBC... To, w jaki sposób kultura i sztuka przyciągają w Anglii tłumy zachwyca i wzbudza zazdrość. Co roku teatry na West Endzie odwiedza 13 milionów ludzi - jak można to sobie w ogóle wyobrazić? Na widowni widziałam ludzi starszych, młodszych, nastolatków, na ich twarzach obserwowałam podniecenie i radość - dyskutowali, komentowali, przeżywali. Wzbudziło to we mnie mocno nieprzyjemną refleksję - poziom sztuki w Polsce spada wprost proporcjonalnie do liczby ludzi pragnących być jej częścią, ludzi, którzy żyją kulturą i chcą się z nią spotykać na co dzień. 

Próbuję się wytłumaczyć mydląc Wam oczy tekstem o teatrze :)

Nie pamiętam, czy pisałam Wam już kiedyś o tym, jak bardzo kocham teatr... To ważny element mojego życia - sztuki na żywo, nagrane, czytane. Potęga słowa i wyobraźni - jedna z najwspanialszych dziedzin kultury!


G. Moreau,
Melpomena, muza tragedii
Z dobrego dramatu utalentowany reżyser potrafi zrobić genialne przedstawienie. Niestety, zdarza się też, że jest zupełnie na odwrót - ponadczasową sztukę można zepsuć do reszty. Wystarczy, że zabraknie odrobiny wyczucia, tchnienia oddechu Melpomeny lub Thalii. Teatr to magia, a jego twórcy są czarodziejami realnego świata. Mają do dyspozycji pozornie niewiele - kawałek przestrzeni, dźwięk i światło, jednak przede wszystkim mają Słowo, które jest potęgą. Ci naprawdę wielcy nie potrzebują monumentalnych scenografii, dziesiątek rekwizytów, wystawnych kostiumów. Talent aktora potrafi zastąpić wszystko to, czego do sukcesu potrzebuje film. Może widza zahipnotyzować, wciągnąć w świat przeżyć niedostępnych na żadnym innym poziomie, nie istniejących w żadnej innej przestrzeni zarówno sztuki, jak i życia w realnym świecie. 

Nie potrafię z niczym porównać tych niesamowitych emocji budzących się we mnie, trzepoczących motylami w żołądku, gdy obserwuję na żywo człowieka, który na scenie przeistacza się w kogoś zupełnie odmiennego od tego, kim jest na co dzień, który staje się na parę godzin zdrajcą, królem, katem, świętym, tyranem... Najlepsi aktorzy potrafią samym monologiem wypowiadanym na pustej scenie zatrzymać widza w czasie, przenieść w inny wymiar rzeczywistości, rzucić go w wir zachwytu i podziwu. Teatr jest niczym wehikuł czasu - niby niepozorny, a posiadający potęgę nieporównywalną z niczym innym.

Każdemu bywalcowi teatrów zdarza się od czasu do czasu trafić na kiepskie przedstawienie, takie, którego reżyser nie wykorzystał nawet w połowie możliwości sceny. Dla własnego dobra nie powinien się zniechęcać, bo w tej dziedzinie sztuki, jak zresztą w każdej innej, można się natknąć zarówno na geniuszy, jak i na dyletantów. 

Moje teatralne doświadczenia obejmują niezapomniane zachwyty i olbrzymie rozczarowania. Każde z przedstawień, które mnie wbiło w fotel i nie pozwalało przez wiele dni myśleć o niczym innym zostawiło w moim sercu nieśmiertelny ślad. Wystarczy, że sięgnę w głębinę wspomnień, pogrzebię w jej przepastnych obszarach i już mogę przenieść się w czasie i od nowa przeżyć coś bardzo pięknego. Rozczarowania zazwyczaj dotyczyły komedii, oczarowania tragedii. Taka już moja natura wykuta w ogniu literatury romantycznej, że większe wrażenie robi na mnie rozpaczliwy monolog uwięzionego człowieka niż pogmatwane perypetie zakochanych czy wytykanie wad społeczeństwu współczesnemu autorowi. Nie jest to jednak regułą, gdyż zdarzało mi się oglądać komedie zagrane tak cudownie, że do tej pory wybucham śmiechem na samo ich wspomnienie. Przecież właściwie nie ma znaczenia - komedia czy tragedia, sztuka współczesna czy historyczna, w bogatej czy minimalistycznej scenografii. Najważniejszy jest zawsze tekst oraz aktor, jego sposób interpretacji, jego głos, gest, wyraz twarzy. I mówcie co chcecie - wg mnie aktorzy brytyjscy należą do największych geniuszy na świecie!

Targi Książki w Krakowie? O wiele, wiele więcej!

Wszyscy już o Targach Książki w Krakowie napisali, tylko mnie jakoś nie idzie. Najchętniej stworzyłabym tekst o tym, co mnie zachwyciło, oczarowało, co mnie fascynowało podczas tych trzech cudownych dni, ale wówczas niewiele miejsca poświęciłabym samym Targom. Chociaż... trzeba być sprawiedliwym: gdyby nie one, to do Krakowa wcale bym nie pojechała, wielu cudownych ludzi bym nie poznała, książek stosu bym do domu nie przytachała i osoby swojej w słoneczku bym nie wygrzała (spędzając weekend w miejscu zamieszkania zapewne nie chciałoby mi się nosa znad książki wystawiać). Ok, będzie w takim razie o Targach. Trochę:)


Z jedną walizką (na kółkach - w drodze powrotnej miałam ochotę uściskać wynalazcę) dotarłam wczesnym piątkowym popołudniem na ulicę Długą, gdzie wcześniej znalazłam bardzo miłe miejsce na nocleg. Niby nic nadzwyczajnego, ale osobista łazienka w pokoju wszystko mi wynagrodziła. Poza tym lokalizacja znakomita, mogłam trzy razy dziennie biegać, żeby się przebrać (nie, żebym miała bzika na punkcie ubioru, po prostu pogoda była tak zaskakująca, że wychodząc rano w swetrze po południu nie było się w stanie w nim wytrzymać i trzeba się było po krótki rękaw fatygować).

W momencie, w którym znalazłam się na ulicach Krakowa wiedziałam już, że ciężko będzie mi wsiąść w tramwaj i pojechać na Centralną, ciężko będzie zrezygnować z Rynku, z Wawelu i innych miejsc przyprawiających mnie o szybsze bicie serca. Resztę dnia spędziłam wchłaniając w siebie atmosferę niespotykaną nigdzie indziej. Odwiedziłam dziedziniec Collegium Maius, na którym do tej pory jeszcze nie byłam, a poza tym po prostu wędrowałam ulicami szczerząc się do przechodniów. Posiedziałam też trochę w moim ulubionym miejscu przeznaczonym do medytacji, czyli na fontannie przed Kościołem Mariackim (pasującej do Rynku jak wół do karety, ale ustawionej w świetnym punkcie).

I jak tu nie kochać jesieni?

I znowu nadeszła... Z jednaj strony piękna, radosna i kolorowa (teoretycznie - wszystko zależy od oświetlenia), z drugiej smutna, ponura, deszczowa... Różnie bywa. Wzbudza we mnie mieszane uczucia, jednak zdecydowanie więcej pozytywnych (ha! mówię tak zapewne dlatego, że dziś było ciepło i słonecznie). Czasami wzdycham z rozpaczą, gdy muszę wyjść na dwór w deszcz i wichurę porywającą szalik (zawiązany "na Sherlocka", a jakże!), dopada mnie melancholia, gdy przez mgłę nie jestem w stanie dostrzec pięknych barw jesiennych liści, a zdarza się też, że łzy wyciska mi myśl o zbliżającej się zimie. I chciałoby się wówczas powtórzyć za poetą:

Eeech! to się jesień zaczęła
 i nie ma komu dać w mordę... 
Tristis est anima meausque, 
jak mówią, ad mortem.*
K.I. Gałczyński, Cyrulik jesienny

*dla tych, którzy łaciną męczeni nigdy nie byli i łacińskich sentencji nie mieli szczęścia wkuwać: Tristis est anima mea usque ad mortem - Smutna jest dusza moja aż do śmierci.

Z drugiej strony nic tak nie wywołuje uśmiechu, jak radość dziecka zbierającego kasztany, nic tak nie zachwyca, jak niemal surrealistyczne widoki żółto-czerwono-rdzawych Bieszczad. Poza tym bardzo fajnie brodzi się w kolorowych liściach:) 


V. van Gogh, Drzewo morwowe jesienią
Najpiękniejsze wiersze mówią o jesieni. A jaka w nich różnorodność - od złotej radości, po śmiertelny smutek. Każdy ciepły, słoneczny jesienny dzień naładowuje moje baterie, które uruchamiam wówczas, gdy "dżdżu krople padają i tłuką w me okno..." A propos - gdyby nie ta właśnie pora roku, to Staff nie napisałby "Deszczu jesiennego". I świat od razu byłby uboższy...

Jesienne słoneczniki ostatniego dnia lata

Za moim oknem trochę za bardzo ponuro jak na złotą jesień, nie wspominając o tym, że dziś jeszcze, bądź co bądź, jest lato:) Słońce nawet na chwilę nosa zza chmur nie wystawia, a wiatr mocno szarpie liśćmi. Nie traćmy jednak ducha - zawsze można wczołgać się pod kocyk i poczytać coś w niedzielne popołudnie:) Ja mam na balkonie dodatkowy pocieszacz pod postacią żółcących się jeszcze słoneczników, a na biurku... vangoghowski bukiet od przyjaciółki:) Przesyłam zdjęcia, żeby i Wam (jeśli potrzeba) humor poprawiły, ze szczególną dedykacją dla guciamal w nagrodę za odgadnięcie nazwiska mojego ulubionego rzeźbiarza. Na październikowy, dzwoniący o szyby, staffowski deszcz jeszcze przyjdzie czas, na razie uśmiechają się do nas jeszcze małe, żółte słoneczka.


Kwiatami, które uszczknąłem, 
Pozdrowień przyjmij tysiące! 
Ach! Ileż razy się zgiąłem, 
Gdy je zbierałem na łące, 
I do serca przycisnąłem 
Nie raz, a dwa tysiące! 
J.W.Goethe, Pozdrowienie kwiatami

Zachód słońca koło Montmajour - i życie staje się piękniejsze



"Wczoraj, o zachodzie słońca, byłem na kamienistym wrzosowisku, gdzie rosną bardzo małe, poskręcane dęby, na tle ruiny na wzgórzu i pszenicznej doliny. To było romantyczne, to nie mogło być więcej, niż à la Monticelli, słońce rozlewało swe bardzo żółte promienie na krzaki i na ziemię, całkiem złoty deszcz." V. van Gogh
Zaparło mi dech w piersiach, gdy ogłoszono, że wreszcie została potwierdzona autentyczność obrazu "Zachód słońca koło Montmajour". Oznaczało to, że po raz pierwszy od osiemdziesięciu pięciu lat odkryto prawdziwe, pełnowymiarowe dzieło mojego ulubionego malarza. Można żyć wiele lat i nie stać się nigdy świadkiem takiego wydarzenia, poczułam się więc niczym wybraniec losu. I był to bardzo dobry powód do tego, żeby moje oczy zaczęły się leciutko pocić, jak mawiała sienkiewiczowska Nel (z tą różnicą, że moje pociły się ze wzruszenia).

Vincent namalował to dzieło podczas pobytu w Arles, w lipcu 1888 roku. Uważam, że "Zachód słońca" jest jednym z piękniejszych obrazów van Gogha. Cudowna paleta kolorystyczna, barwy wzajemnie się uzupełniające, dziesiątki odcieni zieleni i żółci. Chmury, które do słonecznych kolorów dodają własne, mleczne odblaski, wyróżniające się szafirowym odcieniem ruiny, a w oddali zboża - falujące ruchami pędzla...

Wojna Dwóch Róż, Jane Austen i inne dyrdymałki:)

Od kilku dni rozmyślam, w jaki sposób zabrać się do pisania o tym, co obecnie zaprząta moją głowę. Ostatecznie postanowiłam uporządkować chaos pod postacią postu o wszystkim i o niczym. Znajdziecie tu zarys moich najbliższych planów, parę ogłoszeń i podsumowań.

Wreszcie mogłam sięgnąć po książkę "Kobiety Wojny Dwu Róż", na którą czekałam od dłuższego czasu. Jest to zbiór esejów opowiadających o fascynujących postaciach z historii Anglii: Jakobienie Luksemburskiej, Elżbiecie Woodville i Małgorzacie Beaufort. Ich losy zdecydowanie warte są tego, by je zgłębiać, trzeba jednak wiedzieć, w jaki sposób umiejscowić je na mapie dziejów świata. W każdym razie ja mam taką manię - zanim zacznę czytać czyjąś biografię, muszę najpierw zapoznać się z kontekstem, z okresem, w jakim przyszło żyć człowiekowi, który ma mi towarzyszyć przez kilka najbliższych wieczorów, z wojnami, w których brał udział, z ludźmi, z którymi się stykał...

Historia Anglii jest jedną z moich największych pasji - oczywiście wybieram sobie okresy, które fascynują mnie najbardziej, ale jest ich całkiem sporo: wojna stuletnia, Wojna Dwóch Róż, czasy Tudorów, republika Cromwella, epoka wiktoriańska, edwardiańska... Olbrzymim szczęściem jest dla mnie każda kolejna książka dotycząca tych tematów, która pojawia się na naszym rynku wydawniczym. Mam ich na półkach sporo, a i w księgarniach jest jeszcze kilka, do których oczka mi się świecą - dobrze się składa, bo imieniny coraz bliżej:) Wydawnictwo Astra nie próżnuje - wydaje i planuje to, co takie Tygryski jak ja lubią najbardziej:


Jest jeszcze "Katarzyna Aragońska", ale jako nieparzysta nie zmieściła mi się w prostokącie:)