"Ryszard II" na scenie Barbican Theatre (3)

Dzisiaj oddaję w Wasze ręce ostatnią część recenzji sztuki, którą oglądałam w styczniu na londyńskim West Endzie. "Ryszard II" był dla mnie sporym zaskoczeniem - dramat, który wcale nie należał do moich ulubionych dzieł Szekspira okazał się mieć niewyobrażalny potencjał. W rękach zdolnego reżysera (Gregory Doran - nowy dyrektor artystyczny Royal Shakespeare Company) przekształcił się w dzieło niezapomniane, zmuszające wręcz do refleksji nad historią i nad ludźmi, którzy ją tworzą. Zachwycił mnie pod każdym niemal względem - nie tylko jako kompletna całość, hipnotyzująca mnie przez ponad dwie i pół godziny, nie tylko z powodu porywającego popisu głównego aktora, ale także dzięki doskonałemu współgraniu ze sobą niemal każdego składnika zastosowanego przez twórców.


Ryszard II przekazuje koronę uzurpatorowi.

Wszyscy aktorzy pojawiający się na scenie stanowią tło dla występu Davida Tennanta, jednak nie ma w tym niczego dziwnego. Ryszard II to postać dominująca nad całością, sztuka jest opowieścią o nim, o jego czynach, charakterze, o złożoności i niejednoznaczności bohatera. Jest on głównym środkiem prowadzącym do celu - a tym stało się dla Szekspira ukazanie ważnego momentu w historii Anglii, zwrócenie uwagi współczesnych na problemy władzy, na konsekwencje braku następcy tronu (co dość mocno uprzedziło do niego Elżbietę I). Niemniej jednak większość artystów występujących obok Tennanta stanowi znakomity drugi plan, potwierdzający moje bardzo wysokie mniemanie o stopniu uzdolnienia brytyjskich aktorów.

Najbardziej ze wszystkich zachwycił mnie Oliver Ford Davies, odtwórca roli księcia Yorku. Davies od czasu do czasu przewijał się w rolach epizodycznych w najróżniejszych produkcjach (na przykład w "Rozważnej i romantycznej", w "Idealnym mężu"... ach, no tak, w "Gwiezdnych Wojnach" też...), jednak prawdziwym, porażającym wręcz talentem raczy nas głównie na scenie teatralnej. Dla mnie pozostanie za wieki najcudowniejszym jakiego ziemia nosiła Poloniuszem z "Hamleta"! Aktor tak doświadczony mógłby łatwo popaść w rutynę i powtarzalność, jednak on od lat jest fascynujący i oryginalny. Miałam chwilami ochotę po prostu wbiec na scenę i go uściskać - tak wielką sympatię wywoływał w mojej duszy urzeczonej nie tylko samym odtworzeniem uczuć i charakteru postaci, ale przede wszystkim tym, jak świeżo i z pasją grał swoją rolę. Poza tym Davies prywatnie jest uroczym, uśmiechniętym człowiekiem, którego lata sukcesów nie przekonały, że nie musi wcale wracać z pracy do domu metrem:)




Oliver Ford Davies jako książę York, wuj panującego króla.

Zazwyczaj zahukany, cichy, złamany odpowiedzialnością i koniecznością dokonania niemożliwego wyboru, we własnym domu York staje się wulkanem energii, niezłomnym stróżem sprawiedliwości aż do przesady (o ile w ogóle o czymś takim jak sprawiedliwość w tamtych czasach można mówić). Do końca pragnął być wiernym władcy, synowi swego najstarszego brata, lecz jego lojalność co rusz zostawała wyczynami Ryszarda wystawiana na próbę. Miarka się przebrała w chwili, w której król skonfiskował majątek Jana z Gandawy minutę po jego śmierci, do której w sposób pośredni się przyczynił. York wybiera mniejsze zło - w jego mniemaniu - i przechodzi na stronę Henryka Bolingbroke'a, syna Jana z Gandawy. Jego zdrada w pewnym momencie będzie dla Ryszarda jedną z największych tragedii.


Jan z Gandawy i książę Yorku - bracia, wujowie Ryszarda.
Przyznać trzeba, że rola Olivera Forda Davisa była godnym uzupełnieniem gry aktorskiej Davida Tennanta - gdyby ktoś wpadł na pomysł, żeby wysłać na scenę tylko ich dwóch, samowtór, zabierając kostiumy, rekwizyty i scenografię, to jestem pewna, że i tak zrobiliby ze swojego występu arcydzieło. Od żadnego z nich nie można było oderwać oczu, obaj wywoływali we mnie emocje, których okazywania wcale się nie wstydziłam. Przez większość spektaklu siedziałam pochylona do przodu, niemal wyskakująca z fotela, aby być jeszcze bliżej sceny, aby poczuć się częścią widowiska. Uświadamiałam to sobie dopiero w momentach, w których na scenie nie było żadnego z tych dwóch fascynujących aktorów.

Do udanych występów należy debiut teatralny Emmy Hamilton, aktorki pochodzącej z Australii, której zadaniem było odegranie roli królowej, żony Ryszarda II. Izabella de Valois była postacią zadziwiającą. Szekspir uczynił z niej kobietę kochającą swojego męża, godną towarzyszkę władcy, stojącą w jego cieniu, a jednak wyrazistą i pewną siebie. W rzeczywistości francuska księżniczka poślubiła owdowiałego Ryszarda mając zaledwie siedem lat, w roku 1396. Miało to zapewnić pokój między dwoma, niezbyt się lubiącymi, państwami. Małżeństwo, z przyczyn oczywistych, skonsumowane nie zostało, Ryszard pojechał wojować do Irlandii, a ponieważ po powrocie miał ważniejsze sprawy na głowie niż przejmowanie się żoną, która nawet nie stała się jeszcze kobietą, Izabella nigdy go już nie zobaczyła. Bolingbroke, który stał się już Henrykiem IV, usiłował ją ożenić ze swoim synem, ale uparta nastolatka trwała w żałobie po mężu. Po jakimś czasie wróciła do Francji.


Jeden z kostiumów królowej - piękny prostotą.
Szekspir dodał lat swojej bohaterce, uczynił z niej kobietę pragnącą walczyć z przeciwnościami losu o miłość. Postać Emmy Hamilton podobno niezwykle ewoluowała od czasu pierwszych przedstawień w Stratfordzie, gdzie widać po niej było jeszcze pewną nieśmiałość i dystans w stosunku do utytułowanych kolegów. Ja już mogłam obserwować na londyńskiej scenie aktorkę, która wspaniale zgrała się z ekipą i świetnie pokazała wszelkie emocje targające nieszczęsną królową. Jej rozpacz nad losem Ryszarda jest niezwykle prawdziwa - z jednaj strony królowa pragnie oddać się cierpieniu, chce dać sobie prawo do płaczu i błagania o litość, z drugiej wychowanie i przekonania nie pozwalają jej jawnie okazać smutku i żalu. Wie, że musi być silna, by wspierać męża, by nie okazać wrogowi jak bardzo się boi rozłąki i tęsknoty za nim. Chwilami bardzo nieszczęśliwa, w obliczu nieuniknionego stoi z podniesionym czołem. Choć jest to postać epizodyczna, to jednak została pięknie zarysowana zarówno przez autora sztuki, jak i odtwórczynię tej roli. Dodatkowo została podkreślona i wyraziście zaznaczona na scenie przepięknymi kostiumami.


Nigel Lindsay i David Tennant - nierówny pojedynek charakterów.

Najsłabiej ze wszystkich aktorów prezentuje się Nigel Lindsay grający Bolingbroke'a. Jest to jego debiut pod patronatem Royal Shakespeare Company i osobiście mam nadzieję, że ta rola zakończy współpracę Lindsay'a z najbardziej znanym zespołem teatralnym na świecie. W sztuce królewski kuzyn jest zadziorny, niesforny, waleczny, a jednocześnie sprawiedliwy i niepragnący walki za wszelką cenę. Zostaje niejako zmuszony przez Ryszarda do wkroczenia zbrojnie na angielską ziemię - najpierw wygnany niemal bez powodu, a następnie ograbiony z majątku, który należał mu się prawnie po śmierci ojca.  Jego głównym celem było odebranie królowi swojej własności. Poniesiony na fali niezadowolenia ludu z rządów króla uznał w końcu, iż nie pozostaje mu nic innego, jak tylko sięgnąć po koronę.

Bolingbroke zawsze sprawiał na mnie wrażenie człowieka z charakterem, silnego, ale podporządkowującego się władzy, której ślubował wierność. Jednocześnie jest to postać posiadająca własne zdanie, nieuginająca się pod naciskiem, ale także łaskawa i sprawiedliwa. Nigel Lindsay nie pokazał na scenie żadnej z tych cech. Zaprezentował nam nieokrzesanego mięśniaka miotającego się to tu, to tam, w zależności od tego, w którą stronę ktoś go popchnie. Brak mu wyrazistości, co doskonale (może bezwiednie, a może wręcz przeciwnie) wykorzystał Tennant wbijając Bolingbroke'a bosą piętą w ziemię w scenie przekazania korony. Pokonany król każdym słowem i gestem drwi z przeciwnika, który stojąc z głupią miną nie ma pojęcia co począć, który daje sobą manipulować człowiekowi pozornie złamanemu i upokorzonemu. Ryszard pada przed Henrykiem na kolana, a ten nie ma pojęcia, co z tym fantem zrobić - cofa się o pół kroku i odchodzi, co jest bardzo mało królewskie, moim skromnym zdaniem. Nigel Lindsay był sztuczny i bierny - stanowił najsłabszy punkt przedstawienia.


Pięknie wyeksponowana para królewska.

Pozostali aktorzy nie zrobili na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia, nie zapisali się na dłużej w pamięci, gdyż ich role nie pozwalają na rozwinięcie skrzydeł. Trochę rozczarował Michael Pennington (Jan z Gandawy), którego doświadczenie jako aktora szekspirowskiego jest imponujące. Tutaj zagrał swoją postać zaledwie poprawnie, nie oczarował, nie sprawił, że poruszył mnie dramat bohatera, w którego miał zaszczyt się wcielić. Pennington był dobry, a nawet bardzo dobry, niemniej jednak nie zabłysnął tak, jak tego oczekiwałam. Z młodych artystów, którzy są na początku swojej teatralnej kariery, wybijali się dość mocno Oliver Rix jako Aumerle i Miranda Nolan jako dwórka królowej.

Zadziwiła mnie scenografia. Po sztukach Szekspira, które nie zostały przeniesione w czasy bardziej nam współczesne spodziewam się zwykle bogatych wnętrz zapełnionych pięknymi rekwizytami i kosztownymi materiałami. A tymczasem tutaj dostałam minimalizm ograniczony do kilku przedmiotów i nie bardzo wyszukanych kostiumów (z wyjątkiem szat królowej i większości strojów króla - interesujące podkreślenie pary rządzącej), miejscami nawet zredukowany do współczesnych elementów. Gdybyście jednak zaraz po przedstawieniu zapytali mnie, jakie wrażenie zrobiła na mnie scenografia, to byłabym w stanie wyrazić nie tylko zachwyt, ale przede wszystkim wielkie zdziwienie faktem, iż w ogóle nie zwróciłam uwagi na sporą dawkę umowności, na skromność kostiumów świty królewskiej, na brak bogatych rekwizytów i majestatycznego tła. Wyszłam z teatru przekonana, iż wszystko było jak trzeba - rusztowanie w zupełności zlało się w moich wyobrażeniach z blankami potężnego zamku (zwłaszcza, że Ryszard II pojawił się na nich w sposób niezwykle spektakularny - zjeżdżając z całą konstrukcją spod sufitu, niczym słońce zniżające się do poziomu ludzi, którzy zmuszają go do zstąpienia z nieba na ziemię), nieprzesadnie zdobne ubiory świty królewskiej uświadomiły, że w tamtych czasach tak właśnie się ubierano, a dźwięki i światło zastąpione zostały w mojej pamięci przez las, morze, słońce... Najpiękniejsza była oczywiście katedra zaprezentowana na początku przedstawienia. Muzyka i oświetlenie dopełniły kompletnej całości, stanowiąc idealne tło dla historii opowiadanej słowami XVI-wiecznego barda, wpływając na wyobraźnię i pozostawiając wrażenie uczestniczenia w prawdziwych wydarzeniach.


Jeden z kostiumów robiących największe wrażenie -
wysoki Tennant wyglądał w nim naprawdę majestatycznie.

Po zakończeniu występu nie mogłam się powstrzymać przed nagrodzeniem aktorów brawami na stojąco. Oszołomiona znalazłam się nagle na widowni współczesnego teatru, podczas gdy jeszcze chwilę temu znajdowałam się w lochach zamku Pontfract, w których Ryszard II został skrytobójczo zamordowany. Pozostało mi tylko podziękować oklaskami ludziom, którzy zaprosili mnie do magicznego świata wyobraźni, którzy dla mnie zmienili się w postaci historyczne i pokazali mi dawne dzieje, tak bardzo mnie fascynujące, którzy przez cały ten czas mówili do mnie w przepięknym, dźwięcznym języku - tym samym, jakim kiedyś porozumiewali się Ryszard i jego dwór, tym samym, w którym niemal 200 lat później Szekspir spisał ich historię okraszając ją po swojemu odrobiną fantazji.

Przypadek sprawił, że nie minęło wiele czasu i mogłam osobiście podziękować Davidowi Tennantowi za to, jak wielkie zrobił na mnie wrażenie, za to, że tak wiele dał z siebie, bym mogła przeżyć magiczne chwile. Stało się to idealnym dopełnieniem mojej prywatnej czary szczęścia. Dostałam cudowny prezent pod postacią buzujących emocji, najbardziej pozytywnych wrażeń jakie tylko można sobie wyobrazić, wspomnienia, które nigdy nie wyblaknie i miałam okazję, by za ten prezent podziękować. Moja podróż nie mogła przynieść wspanialszych rezultatów.



Stratford-upon-Avon - 10 X - 16 XI 2013
Londyn, Barbican Centre - 9 XII 2013 - 25 I 2014
reżyseria: Gregory Doran;
występują: David Tennant, Oliver Ford Davies, Jane Lapotaire, 
Nigel Lindsay, Michael Pennington;
muzyka: Paul Englishby;

16 komentarzy:

  1. Miło się czyta tekst w którym fruwają emocje i wrażliwość na słowo mówiono i pisane także ( tu ukłon w stronę niezwykle płodnego dramaturga Szekspira). Pani Aniu jeszcze raz gratuluję tak ekspresyjnej duszy, czułej na przedstawienie sceniczne. Teatr to także moja pasja. Nie wiem tylko jak bym odebrała sztukę wystawioną w oryginale i do tego w języku, który częściowo już przeszedł do przegródki z archiwalną gramatyką i słownictwem. Z pewnością byłaby to przygoda intelektualna, ale nie pod pełnymi żaglami. Aby w pełni odebrać sztukę sceniczną po prostu trzeba znać język, którego używają aktorzy. W teatrze przecież ważne jest SŁOWO i jego interpretacja. Jedynie mogę oglądać i słuchać sztuki w obcym „dialekcie” …w operze ( oj, o tym mogłabym rozprawiać godzinami). A tak , posiłkuję się tłumaczeniami, raz lepszymi raz gorszymi, ale wtedy mam jasność co moje uszy pieści lub szarpie. Kilkakrotnie miałam przyjemność być widzem i słuchaczem sztuk obcojęzycznych. I muszę przyznać się bez bicia, że była to raczej pantomima okraszona słowem. Jedną sztukę szczególne zapamiętałam, bo wystawiali ją aktorzy – Estończycy. Ani jednego słowa nie rozumiałam, a po pewnym czasie szorstka melodyjność słów estońskich wprawiła mnie w rozbawienie. Obecnie staram się nie wybierać na obcojęzyczne sztuki , bo nie chcę podziwiać tylko dekoracji, mimiki i gestów aktorów … i przy okazji liczyć żarówki w sali teatralnej!:)) Dlatego, Pani Aniu- chapeau bas- za tak dobra znajomość języka Szekspira. Wspomniała Pani o całościowym wystawieniu „Ryszarda II”… całkiem niedawno dowiedziałam się, że NIGDY na scenach teatru nie były w całości, bez poprawek, skrótów, wystawione mickiewiczowskie „Dziady”. Ot, tak ciekawostka teatralna i postawiony przeze mnie znak „?” w stosunku do reżyserów teatralnych. Może to jest za trudny język, zbyt archaiczny? Z pewnością tak, ale czy to nie jest nasz skarb intelektualny; szkoda, że tylko częściowo i urywkowo pokazywany. Warto czasami posłuchać języka poprzednich pokoleń. Ostatnio niesamowitą frajdę sprawia mi czytanie powieści Wacława Gąsiorowskiego, który pisał niezwykle wyszukaną składnią, gramatyką, słownictwem, oddającym ducha czasów, o których pisał. A ja, czytelniczka z XXI w nie rozumiem słów, które nieraz po raz pierwszy czytam. Wobec tego obłożona jestem słownikami i mam na podorędziu niezawodnego przyjaciela Googola, aby przetłumaczyć z polskiego na polski … co miał na myśli pisarz. Gdybym nawet znała na tip - top język angielski to do sztuk Szekspira potrzebowałam podszeptów suflera. Może kiedyś zawitam do Londynu i tam uda mi się zawitać do Globe Theatre…o, to by było dla mnie niesamowite przeżycie, być w teatrze samego Szekspira. Myślę, że wtedy nawet moje braki w angielszczyźnie załatałaby atmosfera tej świątyni sztuki teatralnej. Oj, kończę już mój zbyt przydługi wpis cytując napis znad wejścia do Globe Theatre - "Cały świat gra jakąś rolę".
    Pozdrawiam
    Dorota Kubiak
    PS
    Może innym razem poruszę temat dekoracji, strojów i teatralnego entourage.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pani Doroto, na Pani komentarz to by wypadało w odpowiedzi osobny post napisać:) Dziękuję za każde słowo - bardzo ważne dla mnie i myślę, że dla czytelników też, jako znakomite uzupełnienie mojego tekstu.

      Duszy mi proszę nie gratulować, to że jest wrażliwa nie jest moją zasługą, raczej Stworzyciela i wychowania, jakie otrzymałam. Jestem za nią wdzięczna niezwykle, bo pomaga mi iść przez życie z uśmiechem, pomaga mi nie myśleć o niepowodzeniach i smutkach, pasja doskonałą odskocznią od codzienności, a przy okazji nie raz daje bodźca do tego, by tę codzienność starać się urozmaicać na wszelkie sposoby.

      Usuń
    2. Ma Pani rację, język Szekspira różni się dość mocno od tego, którego uczymy się w szkole i od tego używanego w rozmowie z Anglikami. Jest archaiczny, choć całkiem nieźle zrozumiały, gdy się go słucha (w przeciwieństwie do tego, gdy się go czyta). Oglądanie tych dramatów w oryginale stwarza inny problem - to poezja, w dodatku nafaszerowana metaforami i innymi najróżniejszymi figurami stylistycznymi. Choćbym nie wiem jak znała język angielski, to i tak nie zrozumiałabym sporej części z tego, o czym mowa - nie zrozumiałabym dosłownie. Siedząc na widowni, słuchając słów padających ze sceny wydawało mi się, że aktorzy mówią w języku zupełnie dla mnie zrozumiałym, tak bardzo wciągnęła mnie magia miejsca i ich talentu. W rzeczywistości moje zrozumienie całości opierało się głównie na tym, że wcześniej dobrze poznałam dramat, że wiedziałam, jaka jest kolejność scen, wiedziałam, o czym bohaterowie będą rozmawiać i jakich, mniej więcej, metafor używać. Przed wyjazdem doszczętnie popisałam mój egzemplarz streszczając jednym zdaniem na marginesie każdy monolog, każdy dialog. Myślałam, że będę musiała trzymać sztukę na kolanach i zaglądać do niej co chwilę. Nie zajrzałam ani razu - poza szybkim upewnieniem się, że wiem, o co chodzi w trakcie antraktu! Po pierwsze nie miałam czasu - jakim cudem miałam oderwać wzrok od aktorów? Po drugie - nie było potrzeby. Wiedziałam, o czym mówią, znałam kontekst, rozumiałam większość słów - mój umysł przetwarzał to sobie na zrozumiałą całość, dostarczał sercu ogrom zupełnie pojmowalnych wrażeń. Myślę, że tak byłoby też w Pani przypadku, w przypadku każdego. Może nie dane mi było do końca zachwycanie się wszystkimi niuansami, jakie zawarł w swoich tekstach Szekspir, każdą przenośnią, każdym porównaniem, ale nie potrafię tego robić nawet wówczas, gdy oglądam sztukę po polsku. Na to potrzeba spokoju, ciszy, czasu na kontemplację, to można robić siedząc sam na sam z egzemplarzem dramatu na kolanach.
      Rozumiejąc sporą część słów rozumie się kontekst, na to nakłada się pamięć o tym, co się czytało - w efekcie nie pomyśli się ani razu o tym, że przecież aktorzy mówią do nas w obcym języku, słyszy się coś, co się rozumie - trochę umysłem, trochę duszą. To kolejny przykład na to, jak czarodziejskim miejscem jest teatr!

      Usuń
    3. Globe jest cudowny - nie byłam tam na sztuce, ale wszystko przede mną - mam nadzieję, że uda mi się tam być choć raz w życiu! To dopiero musi być przeżycie. Teraz wewnątrz Globe powstał Sam Wanamaker Playhouse - replika XVI-wiecznego teatru zadaszonego. Wygląda zachwycająco, wręcz hipnotycznie. Oświetlany jest kandelabrami, w których osadzono świece! Coś niesamowitego! Warto się tam wybrać choćby po to, by poczuć atmosferę - to dopiero musi być wrażenie.
      Ja również pozdrawiam cieplutko - prosząc jednocześnie o jak najczęstsze "wpadanie" z komentarzem:)

      Usuń
  2. Nie mogę się oprzeć, żeby znów nie napisać - dobra robota! Tak plastycznie opowiedziałaś o każdym istotnym elemencie przedstawienia, że czułam się, jakbym siedziała obok Ciebie na widowni. Dziękuję za seans, Eli

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że moja recenzja do czegoś się przydała:) To miło wiedzieć, że nie pisze się "sobie a muzom", tylko sprawia się swoją pisaniną radość komuś, kto ją pozytywnie przeżyje. Dzięki!

      Usuń
  3. Po raz kolejny to napiszę, zazdroszczę tak pięknych wrażeń, cieszę się, że spełniły się Twoje marzenia. Potrafię to docenić tym bardziej, iż jestem właśnie na świeżo po koncercie, który niestety rozczarował, a tak chciałam poczuć ponowne szybsze bicie serca i choć namiastkę wrażeń, jakie były moim udziałem nie tak dawno temu. Dzielenie się radością daje także nadzieję, że i nam się jeszcze coś takiego kiedyś przytrafi. Co do scenografii lubię minimalizm i wolę raczej przesadną skromność od przesadnego bogactwa. Suknia królowej bardzo niezwykle dostojna w swej prostocie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz, teraz jest już tak, że ja się waham, czy dać z trudem czasem odłożone całkiem spore pieniądze na sztukę współczesną, graną w pobliskim teatrze, krzyczącą z plakatów nazwiskami aktorów znanych z reklam seriali (przy czym wiadomo, że większość z nich nie kończyła żadnej szkoły teatralnej!), gdy istnieje spore prawdopodobieństwo, iż mnie rozczaruje, a przynajmniej da poczucie, że nie była warta tych pieniędzy. Czy nie lepiej włożyć je do skarbonki, odkładać trochę dłużej, ale pojechać na spektakl, który oczaruje, zachwyci i pozostawi w sercu niezniszczalny ślad? Patrząc na ofertę teatrów na West Endzie ma się ochotę wszystko rzucić i natychmiast znaleźć się na widowni np. National Theatre na "War horse"!

      Ja też lubię minimalizm, choć czasami i z tym można przesadzić... Umowność nie zawsze idzie w parze z pięknem.

      Usuń
    2. Gdybyż jeszcze było wiadomo, że to na co się wybierzemy zachwyci i zauroczy, a takową możemy mieć jedynie, gdy jedziemy po raz kolejny, choć i tu bywają wyjątki. Na ulubionym przedstawieniu byłam cztery razy, znałam je, znałam obsadę i okazało się, że czwarte będące pożegnaniem z tytułem zrobiono na wesoło (czyli kolokwialnie mówiąc zrobiono sobie jaja z przedstawienia, to tak jakby Hamlet zamiast czaszki monologował ze szmacianą lalką) widownia była zachwycona, ja zawiedziona. Choć to prawda, że są takie przedstawienia, które dają duże szanse na kompatybilność.

      Usuń
    3. Dziwi mnie to, co piszesz o sparafrazowaniu przedstawienia - przecież na pewno spora część widowni była na nim po raz pierwszy i nie do końca była w stanie załapać, z czego żartowano... Jeśli to byłby Szekspir albo jakikolwiek inny z moich ukochanych dramaturgów, to chyba bym zażądała zwrotu pieniędzy za bilet...

      Usuń
  4. Twoje "trio teatralne" świetne,można na nowo stać się fanem Szekspira,po latach...a jeszcze w takim MIEJSCU i w takim wykonaniu!!!
    Miejsce na widowni miałaś fantastyczne,to jeszcze jeden atut dla widza-Jar

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na początku mowa była o pierwszym rzędzie - znajoma znajomej miała tam wykupione miejsce i zastanawiała się nad odsprzedaniem tego biletu. Bardzo się cieszę, że zanim ona podjęła decyzję, ja kupiłam sobie miejsce w tym fantastycznym trzecim rzędzie. Siedziałam przez chwilę w pierwszym, podczas antraktu - zdecydowanie nie było to dobre miejsce. Zęby niemal na scenie, ale brak dobrego wglądu w jej głębię. Poza tym w chwili, w której aktorzy stawali na skraju sceny trzeba było mocno zadzierać głowę do góry. Nie w każdym teatrze tak jest - osobiście uwielbiam małe sceny, gdzie widzowie siedzą na tym samym poziomie, na którym grają aktorzy. Zdarzają się też pierwsze rzędy zaprojektowane lepiej niż w Barbicanie, niemniej jednak w chwili, gdy nie zna się teatru warto wybrać jednak trochę dalsze rzędy. Pierwszy tylko w ostateczności.

      Wietrzę nosem niebezpieczeństwo - nie wiem, czy teraz kiedykolwiek zadowoli mnie jakakolwiek adaptacja Szekspira zrobiona przez polskie teatry... :(

      Usuń
  5. Świetnie dobrane zdjęcia do posta przekazującego nam grę aktorów,uzupełniają treść doskonale-Jar

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, RSC wypuściło przepiękne zdjęcia promocyjne. Nie mogę się doczekać nagrania spektaklu - po fragmencie widać, że jest zrobione z niezwykłym pietyzmem i talentem!

      Usuń
  6. Oliver Ford Davies i David Tennant stworzyli już niepowtarzalny duet w "Hamlecie". Z kolei York w tekście dramatu Szekspira nie jest postacią papierową, ale dynamiczną i trochę nawet zdumiewającą. Jestem pewna, że ci dwaj aktorzy stworzyliby niezapomniany duet, gdyby postawić ich samych na scenie, nawet bez kostiumów i scenografii z epoki. Przecież oni obaj niezwykle wymownie posługują się gestem, mimiką, spojrzeniem i głosem - a samo to wystarczy, by zachwycić. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, ta para zdecydowanie należy do moich ulubionych duetów scenicznych - marzę, by jeszcze kiedyś zobaczyć ich grających w jednej sztuce. Bardzo żałuję, że nie udało mi się z Daviesem porozmawiać - ale... co się odwlecze, to nie uciecze. Mam nadzieję:)

      Usuń