Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Carla Montero. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Carla Montero. Pokaż wszystkie posty

Carla Montero "Wiedeńska gra"


"Hiszpania, rok 1913. Dla pięknej szlachcianki Isabel to teraz nie najlepszy okres: straciła rodziców, a przed samym ślubem porzucił ją narzeczony. Z całkowitego przygnębienia i depresji ratuje ją ciotka. Ta austriacka arystokratka ma bliskie kontakty z cesarskim dworem Franciszka Józefa, więc postanawia zaprosić Isabel do siebie, by tam mogła odpocząć i wszystko sobie poukładać. Podróż Isabel do Wiednia nie obywa się jednak bez niepokojących incydentów, a w samym mieście da się już wyczuć niepokoje związane ze zbliżającą się wojną. Dyplomaci prowadzą zakulisowe rozmowy, starając się zapobiec wojnie, podczas gdy orientalna sekta dąży do jej rozpętania za wszelka cenę. Jakby tego było mało, Isabel staje się elementem gry prowadzonej przez agencje wywiadowcze różnych krajów..."

Zazwyczaj nie zamieszczam na blogu negatywnych recenzji, bo wolę polecać niż odradzać. W tym jednym przypadku zmieniłam zdanie - chcę Was ostrzec, bo naprawdę szkoda Waszego cennego czytelniczego czasu.

Urocza okładka, wydanie przyjemne dla oka, nazwisko autorki, która już raz była u nas szumnie ogłaszana jako twórczyni bestsellerów. Kto jak kto, ale Hiszpanie potrafią tworzyć dobrą literaturę - pisałam o mojej miłości do niej w recenzji poprzedniej książki Carli Montero pt. "Szmaragdowa tablica" (od tamtej pory zdążyłam już sięgnąć po Mendozę i byłam oczarowana). Przypuszczam więc, że hiszpański czytelnik również na dobrej literaturze się zna i jakoś ciężko mi zrozumieć, cóż on takiego w Montero widzi. Ja widzę niewiele.

O samej fabule pisać za wiele nie ma potrzeby. W skrócie "Wiedeńską grę" można podsumować wyliczanką: przepiękna, tajemnicza Hiszpanka, za którą szaleje każdy napotkany facet, szpiegowskie afery, mroczne zamczysko, a na dokładkę bardzo źli wyznawcy hinduskiej bogini snujący się po lochach w czarnych pelerynach. Was też śmiech pusty porywa? Takie klimaty można ewentualnie wybaczyć Ann Radcliffe, dziewiętnastowiecznej twórczyni gotyckich thrillerów.

Carla Montero "Szmaragdowa tablica"


Madryt, początek XXI wieku. Ana pracuje w Muzeum Prado i prowadzi spokojne życie u boku Konrada, bogatego niemieckiego kolekcjonera dzieł sztuki, aż do chwili, gdy pewien list napisany podczas drugiej wojny światowej naprowadza go na ślad tajemniczego obrazu "Astrolog" przypisywanego Giorgionemu, malarzowi epoki renesansu. Skuszony wielką wartością tego dzieła, Konrad przekonuje Anę, żeby zajęła się jego poszukiwaniem. Mimo piętrzących się trudności Ana odkrywa nie tylko zawiłe losy rodziny, która od pokoleń strzeże Astrologa, ale i niezwykłą prawdę, która całkowicie zmienia jej życie. Paryż podczas niemieckiej okupacji. Major SS Georg von Bergheim, żołnierz elity i bohater wojenny, dostaje rozkaz: ma odnaleźć obraz Giorgionego. Hitler jest przekonany, że dzieło kryje wielki sekret. Poszukiwania prowadzą majora do Sarah Bauer, francuskiej Żydówki. Rozpoczyna się niebezpieczna gra, której konsekwencje będą zaskakujące dla nich obojga.

Mam wielu ukochanych pisarzy, których nazwiska wprawiają mnie w ekstazę i których książki zazwyczaj kupuję w ciemno - od jakiegoś czasu rej wodzą wśród nich Hiszpanie. Zaczęło się bodajże od Arturo Péreza-Reverte - zaczarował mnie "Klubem Dumas" i "Szachownicą flamandzką", a potem pozwolił mi odkrywać kolejne swoje znakomite powieści i zachwycać się nieskończoną erudycją każdej z nich. Następnie pojawił się niezaprzeczalny faworyt - Carlos Ruiz Zafón, którego "Cień wiatru" czytałam już niezliczoną ilość razy i jeszcze mi się nie znudziło, a każdy wydany tytuł sygnowany jego nazwiskiem staje się dla mnie obietnicą magicznej przygody, na którą czekam w większym napięciu niż w dzieciństwie czekałam na urodziny. Do tego dochodzi jeszcze Ildefonso Falcones i jego cudowne historyczne powieści (oczy mi się świecą na myśl o tym, że za jakiś czas pojawi się kolejna - "Bosonoga królowa"). W cieniu tych trzech nazwisk siedzą sobie w moim sercu Julia Navarro ("Bractwo Świętego Całunu", "Krew niewinnych"), Maria Dueñas ("Krawcowa z Madrytu") i Julián Sánchez ("Antykwariusz", a w nim cudowne opisy Barcelony). Ilekroć wezmę do ręki coś pochodzącego z największego kraju Półwyspu Iberyjskiego, tylekroć na wiele godzin zanurzam się w historii, przygodzie, pięknie języka, wiedzy (wyjątek stanowi Chufo Lloréns i jego "Władca Barcelony", który na kolana mnie nie powalił - może ktoś z Was mi powie, czy warto sięgać po jego "Uciekinierkę z San Benito", z jednej strony kuszącą mnie treścią, ale z drugiej odstraszającą nazwiskiem autora)... Jakoś jeszcze nie nadarzył mi się Eduardo Mendoza, ale coś mi się zdaje, że jak tylko po niego sięgnę, to zawodu nie przeżyję.

Oznacza to także, że mam pewne oczekiwania.  Od pisarzy z Hiszpanii wymagam więcej - zdaję sobie sprawę, że nie jest to do końca sprawiedliwe, ale cóż, Pérez-Reverte i Zafón wysoko postawili poprzeczkę. W momencie, gdy w zapowiedziach namierzę książkę o interesującej mnie treści a pochodzącą z kraju Cervantesa (o, właśnie sobie uświadomiłam, że przecież za "Don Kichotem" zdecydowanie nie przepadam, coś takiego!), z automatu wpisuję ją na listę "do koniecznego przeczytania", ale spodziewam się, że w zamian za to zaufanie otrzymam powieść, która będzie kolejną perełką na liście moich lektur.