Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Londyn. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Londyn. Pokaż wszystkie posty

Upadłam na głowę i opowiadam herezje? Nie sądzę...!




"Stało się! W pamiętnym starciu nad wodospadem Reichenbach przepadli Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty. Policjanci ze Scotland Yardu opłakują największego z detektywów, a przestępcza brać Londynu tęskni za swym hersztem - zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się nowa, brutalna siła zza oceanu, gotowa przejąć kontrolę nad półświatkiem: gang Clarencea Devereux. Śledczy Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, który podąża jego tropem, znajduje sprzymierzeńca w osobie inspektora Athelneya Jonesa, gorliwego naśladowcy samego Holmesa. Wkrótce jednak zaczną ginąć ludzie, a gra pozorów, w którą uwikłają się bohaterowie, doprowadzi ich do zaskakującego finału."

Kultowe opowieści powinny być pozostawione w spokoju. Klasyk pozostanie klasykiem, dopowiadanie dalszego ciągu jest rozwadnianiem tego, co idealne. Przy okazji może łatwo stać się gwoździem do trumny autora, który chwyta się motywów i postaci wymyślonych wcześniej, znanych i kochanych, niejednokrotnie wręcz uwielbianych. Nie można opędzić się od podejrzenia, że jeden z drugim, nie potrafiąc wymyślić niczego oryginalnego, liczy, że zrobi karierę na czyichś plecach. Moim zdaniem tak właśnie jest za każdym razem, gdy na półkach księgarń pojawiają się kolejne kontynuacje klasyki. Nawet te najlepsze, pisane świetnym stylem, z zachowaniem detali, specyficznego klimatu oryginału i charakterów postaci - bądźmy szczerzy - powstały tylko dlatego, że ich autorzy nie czuli się na siłach, by stworzyć coś nowego. 

Teoria teorią, ale czyż można wytykać pisarzowi brak oryginalności i własnych pomysłów, gdy stworzy kontynuację idealną, taką, która zapada w serce i staje się - nie wiedzieć kiedy - integralną częścią tradycji? Gdy duchy odległych bohaterów odżywają, a nastrój opowieści przywodzi na myśl dawne zachwyty? W takich przypadkach moja niechęć do ponownego wyciągania ukochanych postaci na wierzch i dorabiania im dalszych losów zaczyna chwiać się w posadach. Zdarza jej się nawet runąć z hukiem i stworzyć niezwykle malownicze gruzowisko.

Sherlock Holmes dawno temu przestał być zwykłą sylwetką literacką. Stał się instytucją. Dodam, że instytucją nietykalną - dla mnie. Czego by nie mówić o opowiadaniach napisanych przez Conan Doyle'a (ciekawe, klimatyczne, trzymające w napięciu, ale napisane stylem, który niekoniecznie wznosi się na wyżyny), bohaterowie wyszli mu pierwszorzędni, nieśmiertelni. Przypuszczam, że za pięćset lat każdy nadal będzie kojarzył nazwisko genialnego detektywa i jego pomocnika Watsona. Nikt - powtarzam: nikt! - nie ma prawa tykać Sherlocka palcem i dorabiać mu dalszych losów. Byłoby to jak dobudowywanie budynku ze szkła i stali do Białej Wieży w londyńskiej Tower.

Teraz już znacie moje zdanie na temat doróbek sherlocko-holmesowych. Zdanie tak niewzruszone jeszcze kilka dni temu. Zdanie, które z wiatrem przeminęło, gdy tylko zaczęłam czytać "Moriarty'ego" Anthony'ego Horowitza. W obliczu tej książki jestem zmuszona uderzyć się w pierś i przyznać do skostniałych poglądów oraz do braku elastyczności. 

Śladami Sherlocka, czyli fanatyczka na tropie

Miałam ten tekst napisać pięć miesięcy temu, ale jakoś mi umknął, bo się przestraszył zbyt dużej ilości książek, o których w pierwszej kolejności chciałam Wam opowiedzieć. Ostatnio jednak wróciłam sobie do wspomnień ze styczniowego pobytu w Londynie (zabrałam się wreszcie za segregowanie zdjęć), siłą więc rzeczy naszło mnie, żeby otworzyć im drzwi na oścież i wreszcie utrwalić tutaj jeden z przewędrowanych wówczas szlaków. Na wieczną pamiątkę...


Stolica Wielkiej Brytanii to moje ulubione miasto, mogłabym tam wracać w nieskończoność. Czuję się w nim jak u siebie, jak w domu. Istnieje kilka prawd jasnych jak słońce: w Londynie nigdy nie zabłądzę, przenigdy nie będę się nudzić, a po powrocie moje nogi nie będą się nadawały do użytku przez kilka dobrych dni. Jest wiele czynników wpływających na moją fascynację tym miejscem, jeden z nich to na pewno życzliwość, z jaką spotykam tam na każdym kroku. Już podczas mojego pierwszego pobytu kilka lat temu wszelkie mity o angielskim wywyższaniu się, zadzieraniu nosa i traktowaniu ludzi z góry runęły z hukiem. Uśmiechnięci, sympatyczni, chętni do pomocy, cierpliwi - takie wrażenie sprawiają na mnie Brytyjczycy i tak już zawsze będę o nich myśleć. W Londynie uwielbiam to, że idąc ulicą co rusz mijam nieznajomych, którzy się do mnie uśmiechają, pozdrawiają, życzą miłego dnia.

Samo miasto jest dla mnie miejscem przede wszystkim historycznym. Chodziłam po śladach władców, bohaterów, zdrajców, poetów i malarzy usiłując wypatrzeć ukrytą dla niewtajemniczonych mgiełkę, która unosi się wszędzie tam, gdzie w przeszłości działo się coś ciekawego. Podczas lektury książek, których akcja toczy się w Londynie, nanosiłam na moją własną mapę mentalną (mini-wersja sherlockowego "pałacu pamięci") miejsca ważne, intrygujące, ciekawe. Z biegiem lat liczba owych lokalizacji gęstniała, aż w końcu doszło do tego, że miałam coś do powiedzenia o niemal wszystkich zakątkach tej historycznej metropolii. Bo tam każda ulica i każdy stary budynek mówi o przeszłości - zabytki znane wszystkim, jak Tower of London, znane trochę mniej, jak dom Dickensa w dzielnicy Camden, czy zupełnie tajemnicze, niczym budynek przy Princelet Street na East Endzie, w którym mieszkał... niewidzialny człowiek ;)

Od jakiegoś czasu na moim planie miasta zaczęły pojawiać się punkciki troszkę różniące się od pozostałych. Większość z Was wie, jaki tytuł ma mój ulubiony serial angielski - bodajże jedyny film w odcinkach, o którym pisałam na blogu. Jest jeszcze "Doctor Who", ale o nim raczej pisać nie będę, bo jakbym się za to zabrała, to jeszcze nabrałabym ochoty, by recenzować każdy oglądany odcinek z nowych serii, a jest ich coś koło setki - tak więc chyba Wam tego oszczędzę ;). "Sherlock" swego czasu na tyle zdołał mnie wciągnąć i zmienić w maniakalną wielbicielkę, że po obejrzeniu ostatniego dostępnego wówczas odcinka, od razu zasiadłam, by wylać moje zachwyty na klawiaturę (patrz: TUTAJ).


Sherlock lubi po dachach wędrować - lepiej stamtąd widać Londyn.
   

Hamlet, czyli o tym, że nie zawsze trzeba wsiadać w samolot, by wylądować na West Endzie

Lutowy wieczór. Przenikliwy ziąb, ciemno, bezgwiezdnie, nieprzyjemnie - jak to zimą. Zwykle nikt by mnie o tej porze roku z domu po 18-ej nie wyciągnął, bo czyż mógłby mi zaoferować coś przyjemniejszego od ciepłej herbatki, książki i kocyka, czyli mojego zimowego "zestawu szczęścia"? Udało się to tylko jednemu facetowi - duńskiemu księciu, mimo iż na białym koniu nie przyjechał, a do tego pod koniec spotkania dramatycznie wyzionął ducha i to wcale nie z miłości do mnie. Mimo wszystko sprawił, że wracałam do domu cała w skowronkach, z motylami w brzuchu, niczym zakochana nastolatka. I to z kina - świat się kończy!


Na moje podekscytowanie złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim spotkanie z Wielką Sztuką. Multikino nawiązało fantastyczną współpracę z British Council, brytyjską agencją do spraw współpracy kulturalnej i oświatowej oraz z londyńskim National Theatre. Dzięki temu porozumieniu mogłam obejrzeć wspaniałe widowisko szekspirowskie wystawione na West Endzie bez konieczności pakowania walizek i wsiadania w samolot. A także bez przenoszenia się w czasie, bo "Hamlet" w reżyserii dyrektora National Theatre Nicolasa Hytnera, z Rorym Kinnearem w roli głównej, był grany na deskach przy Upper Ground w 2010 roku. 

Spektakl wystawiono ponownie jeden jedyny raz w październiku zeszłego roku, z okazji pięćdziesiątej rocznicy istnienia sceny narodowej - podobno bilety wyprzedano w kilka minut. Wówczas to przedstawienie nagrano, by móc je zaprezentować w kinach na całym świecie w ramach National Theatre Live. To widowiska zarejestrowane przez kamery w londyńskim teatrze, a wyświetlane na wielkich ekranach wszędzie tam, gdzie znajdą się widzowie chętni, by obcować ze sztuką dramatyczną. Czasami wyświetlane na żywo, czasami z poślizgiem - nie ma to jednak większego znaczenia, bo wrażenie jest ogromne w obu przypadkach.

"Hello, Mr. Tennant" - czyli kilka słów o moim spotkaniu z odtwórcą roli Ryszarda II

Czy czujecie czasami przemożną chęć podziękowania komuś, kto stworzył coś tak pięknego, poruszającego lub emocjonującego - obraz, książkę, film lub sztukę - że doprowadził Was niemal do łez ze wzruszenia albo spowodował, że uśmiechnęliście się szeroko, mimo iż właśnie mieliście bardzo zły dzień? A może po prostu przeżyliście cudowną przygodę bez wychodzenia z domu?

Ja czuję się tak bardzo często, ale zazwyczaj moje pobożne życzenie pozostaje w sferze marzeń. No bo jak tu podziękować Van Goghowi za jego wirujące niebo i radosne słoneczniki, Charlottcie Brontë za Heathcliffa, Tolkienowi za Śródziemie, czy Audrey Hepburn za Holly Golightly? Jeśli chodzi o twórców żyjących sprawa jest o wiele prostsza - zawsze można napisać entuzjastyczną recenzję znakomitej książki albo wystosować list do Ridley'a Scotta wychwalając "Gladiatora" pod niebiosa.

Nie może się to jednak równać ze spotkaniem w cztery oczy, które często, jeśli trafi się na miłego człowieka, jest nie tylko przyjemne, ale także emocjonujące i zapadające w pamięć na długo. Tylko osobiste podziękowanie i uściśnięcie dłoni daje mi prawdziwą satysfakcję, bo widząc życzliwość i wdzięczność w oczach artysty naprawdę czuję, że choć w maleńkiej części zrewanżowałam się za to, co otrzymałam. Wówczas radość z przeżywania wzruszeń jest podwójna. A przy tym - nie ukrywajmy - spotkanie osoby, dzięki której powstaje Sztuka, jest wydarzeniem sprawiającym wielką przyjemność.

Niedawno miałam okazję podziękować za coś, co niezwykle wpłynęło na moje emocje i uczucia, co dało mi bardzo dużo radości. Za coś wywołującego uśmiech na mojej twarzy i zapierającego mi dech w piersiach zawsze, gdy o tym pomyślę. Tak intensywne wrażenia estetyczne są bezcenne, ciężko je określić, sprecyzować, opisać w kilku zdaniach. A ja musiałam na poczekaniu, w biegu, w radosnym szoku znaleźć słowa uznania, choć w drobnej części oddające całość złożonych przeżyć wywołanych przez twórców sztuki, którą miałam przyjemność oglądać w Londynie. Między innymi za to właśnie cudowne katharsis miałam możliwość osobiście wyrazić wdzięczność. Jako reprezentant wszystkich osób, które przyłożyły rękę do wystawienia "Ryszarda II" na scenie, napatoczył mi się odtwórca roli tytułowej, czyli sam David Tennant.


Spotkanie podczas mojego drugiego "stage door".

"Ryszard II" na scenie Barbican Theatre (3)

Dzisiaj oddaję w Wasze ręce ostatnią część recenzji sztuki, którą oglądałam w styczniu na londyńskim West Endzie. "Ryszard II" był dla mnie sporym zaskoczeniem - dramat, który wcale nie należał do moich ulubionych dzieł Szekspira okazał się mieć niewyobrażalny potencjał. W rękach zdolnego reżysera (Gregory Doran - nowy dyrektor artystyczny Royal Shakespeare Company) przekształcił się w dzieło niezapomniane, zmuszające wręcz do refleksji nad historią i nad ludźmi, którzy ją tworzą. Zachwycił mnie pod każdym niemal względem - nie tylko jako kompletna całość, hipnotyzująca mnie przez ponad dwie i pół godziny, nie tylko z powodu porywającego popisu głównego aktora, ale także dzięki doskonałemu współgraniu ze sobą niemal każdego składnika zastosowanego przez twórców.


Ryszard II przekazuje koronę uzurpatorowi.

Wszyscy aktorzy pojawiający się na scenie stanowią tło dla występu Davida Tennanta, jednak nie ma w tym niczego dziwnego. Ryszard II to postać dominująca nad całością, sztuka jest opowieścią o nim, o jego czynach, charakterze, o złożoności i niejednoznaczności bohatera. Jest on głównym środkiem prowadzącym do celu - a tym stało się dla Szekspira ukazanie ważnego momentu w historii Anglii, zwrócenie uwagi współczesnych na problemy władzy, na konsekwencje braku następcy tronu (co dość mocno uprzedziło do niego Elżbietę I). Niemniej jednak większość artystów występujących obok Tennanta stanowi znakomity drugi plan, potwierdzający moje bardzo wysokie mniemanie o stopniu uzdolnienia brytyjskich aktorów.

Najbardziej ze wszystkich zachwycił mnie Oliver Ford Davies, odtwórca roli księcia Yorku. Davies od czasu do czasu przewijał się w rolach epizodycznych w najróżniejszych produkcjach (na przykład w "Rozważnej i romantycznej", w "Idealnym mężu"... ach, no tak, w "Gwiezdnych Wojnach" też...), jednak prawdziwym, porażającym wręcz talentem raczy nas głównie na scenie teatralnej. Dla mnie pozostanie za wieki najcudowniejszym jakiego ziemia nosiła Poloniuszem z "Hamleta"! Aktor tak doświadczony mógłby łatwo popaść w rutynę i powtarzalność, jednak on od lat jest fascynujący i oryginalny. Miałam chwilami ochotę po prostu wbiec na scenę i go uściskać - tak wielką sympatię wywoływał w mojej duszy urzeczonej nie tylko samym odtworzeniem uczuć i charakteru postaci, ale przede wszystkim tym, jak świeżo i z pasją grał swoją rolę. Poza tym Davies prywatnie jest uroczym, uśmiechniętym człowiekiem, którego lata sukcesów nie przekonały, że nie musi wcale wracać z pracy do domu metrem:)

"Ryszard II" na scenie Barbican Theatre (2) - Boże, chroń króla!

Bardzo, bardzo się cieszę, że podobała się Wam pierwsza część recenzji "Ryszarda II" - dzisiaj zabiorę Was w dalszą podróż po moich impresjach ze sztuki, którą miałam szczęście oglądać w londyńskim teatrze Barbican. Czas mija, a moje wrażenia, początkowo tak mocno entuzjastyczne, wybuchami barw, uczuć i zachwytów przysłaniające detale, historię czy fenomen postaci opisanych (a raczej stworzonych na nowo) przez Williama Szekspira zaczęły się stabilizować, okrzepły trochę i odsłoniły mi wiele szczegółów, z których dotychczas nie do końca zdawałam sobie sprawę. W trakcie powstawania tekstów, które czytacie ponownie odkrywałam nie tylko adaptację, ale także sam dramat, analizowałam, badałam, przeżywałam ciągle od nowa. Właśnie w ten sposób każde zetknięcie ze sztuką daje mi okazję nie tylko do odczuwania piękna i radości, ale też do pogłębiania wiedzy. A sami doskonale wiecie, jak wielkie może to dać szczęście i jak cudownie urozmaica życie!


David Tennant jako Ryszard II

Tyle już o "Ryszardzie II" napisałam, tyle już wiecie, a jeszcze nawet nie pozwoliłam wyjść aktorom zza kulis:) Gwoli przypomnienia - siedzę w trzecim rzędzie, zachwycam się scenografią i czekam na godzinę 19.15 (czasu londyńskiego). Zaczęło się punktualnie...

Światła przygasły - na scenie pojawiła się wysoka, imponująca postać lady Gloucester, grana przez znaną i cenioną w Anglii (między innymi za role szekspirowskie) aktorkę Jane Lapotaire. Z płaczem upadła na kolana przy trumnie męża, który zszedł z tego świata w sposób dość gwałtowny. Pomógł mu w tym ktoś z bandy hipokrytów schodzących się właśnie, by pożegnać królewskiego wuja, udających, że spotkała ich tak wielka tragedia. Lordowie, możni, damy dworu, słudzy... Po kilku chwilach pojawił się On - władca absolutny, wysoki, z podniesioną głową i butnym spojrzeniem nieznoszącym sprzeciwu, kroczący dostojnie, a jednocześnie błyskawicznie przemieszczający się z miejsca na miejsce, niczym złota strzała. Ryszard II, wnuk króla Edwarda III Plantageneta, syn Edwarda zwanego Czarnym Księciem, bohatera wojny stuletniej, który nie zdążył zasiąść na angielskim tronie, gdyż zmarł rok przed śmiercią ojca. Koronowany jako dziesięciolatek, w chwili, w której go poznajemy ma 32 lata.

"Ryszard II" na scenie Barbican Theatre (1)

   
Oglądanie sztuk Szekspira wystawianych w oryginale jest przeżyciem niepowtarzalnym, bezcennym dla kogoś, kto ma lekkiego bzika na punkcie historii Anglii (jakby ktoś nie wiedział - mowa o mnie). Język angielski jest mową, którą posługiwali się wszyscy moi ulubieni bohaterowie fascynującej opowieści o dziejach Albionu. Osobiście uważam, iż nawet najlepsze tłumaczenia utworów największego dramaturga wszech czasów zniekształcają ich niepowtarzalny styl i rytm, jednak koronnym argumentem jest potrzeba dostarczenia odpowiedniej pożywki dla wyobraźni - słuchając języka, którego używał autor można zamknąć oczy i przenieść się w czasie na dwór elżbietański, poczuć się XVI-wiecznym widzem. A to powoduje zdecydowanie szybsze bicie serca. 


główny hall Barbican Centre - pogmatwanie z poplątaniem:)

Na ekranie oglądałam ich wiele, ale na żywo, na deskach prawdziwego teatru - jeszcze nigdy. I nagle okazało się, że nieśmiało dotąd formułowane marzenie może zostać spełnione. 23 stycznia wbiegłam niemal w podskokach w progi londyńskiego centrum kultury Barbican Centre, największego tego typu obiektu w Europie. Zachwyciłam się gwarem tam panującym, tłumami ludzi pragnącymi doświadczyć czegoś pięknego, obcować ze sztuką. Teatr jest tylko niewielką częścią Barbicanu, oprócz niego znajdują się tam kina, sale koncertowe, galerie sztuki, biblioteka, tam ma swoją siedzibę London Symphony Orchestra, tam regularnie występuje Orkiestra Symfoniczna BBC... To, w jaki sposób kultura i sztuka przyciągają w Anglii tłumy zachwyca i wzbudza zazdrość. Co roku teatry na West Endzie odwiedza 13 milionów ludzi - jak można to sobie w ogóle wyobrazić? Na widowni widziałam ludzi starszych, młodszych, nastolatków, na ich twarzach obserwowałam podniecenie i radość - dyskutowali, komentowali, przeżywali. Wzbudziło to we mnie mocno nieprzyjemną refleksję - poziom sztuki w Polsce spada wprost proporcjonalnie do liczby ludzi pragnących być jej częścią, ludzi, którzy żyją kulturą i chcą się z nią spotykać na co dzień. 

Próbuję się wytłumaczyć mydląc Wam oczy tekstem o teatrze :)

Nie pamiętam, czy pisałam Wam już kiedyś o tym, jak bardzo kocham teatr... To ważny element mojego życia - sztuki na żywo, nagrane, czytane. Potęga słowa i wyobraźni - jedna z najwspanialszych dziedzin kultury!


G. Moreau,
Melpomena, muza tragedii
Z dobrego dramatu utalentowany reżyser potrafi zrobić genialne przedstawienie. Niestety, zdarza się też, że jest zupełnie na odwrót - ponadczasową sztukę można zepsuć do reszty. Wystarczy, że zabraknie odrobiny wyczucia, tchnienia oddechu Melpomeny lub Thalii. Teatr to magia, a jego twórcy są czarodziejami realnego świata. Mają do dyspozycji pozornie niewiele - kawałek przestrzeni, dźwięk i światło, jednak przede wszystkim mają Słowo, które jest potęgą. Ci naprawdę wielcy nie potrzebują monumentalnych scenografii, dziesiątek rekwizytów, wystawnych kostiumów. Talent aktora potrafi zastąpić wszystko to, czego do sukcesu potrzebuje film. Może widza zahipnotyzować, wciągnąć w świat przeżyć niedostępnych na żadnym innym poziomie, nie istniejących w żadnej innej przestrzeni zarówno sztuki, jak i życia w realnym świecie. 

Nie potrafię z niczym porównać tych niesamowitych emocji budzących się we mnie, trzepoczących motylami w żołądku, gdy obserwuję na żywo człowieka, który na scenie przeistacza się w kogoś zupełnie odmiennego od tego, kim jest na co dzień, który staje się na parę godzin zdrajcą, królem, katem, świętym, tyranem... Najlepsi aktorzy potrafią samym monologiem wypowiadanym na pustej scenie zatrzymać widza w czasie, przenieść w inny wymiar rzeczywistości, rzucić go w wir zachwytu i podziwu. Teatr jest niczym wehikuł czasu - niby niepozorny, a posiadający potęgę nieporównywalną z niczym innym.

Każdemu bywalcowi teatrów zdarza się od czasu do czasu trafić na kiepskie przedstawienie, takie, którego reżyser nie wykorzystał nawet w połowie możliwości sceny. Dla własnego dobra nie powinien się zniechęcać, bo w tej dziedzinie sztuki, jak zresztą w każdej innej, można się natknąć zarówno na geniuszy, jak i na dyletantów. 

Moje teatralne doświadczenia obejmują niezapomniane zachwyty i olbrzymie rozczarowania. Każde z przedstawień, które mnie wbiło w fotel i nie pozwalało przez wiele dni myśleć o niczym innym zostawiło w moim sercu nieśmiertelny ślad. Wystarczy, że sięgnę w głębinę wspomnień, pogrzebię w jej przepastnych obszarach i już mogę przenieść się w czasie i od nowa przeżyć coś bardzo pięknego. Rozczarowania zazwyczaj dotyczyły komedii, oczarowania tragedii. Taka już moja natura wykuta w ogniu literatury romantycznej, że większe wrażenie robi na mnie rozpaczliwy monolog uwięzionego człowieka niż pogmatwane perypetie zakochanych czy wytykanie wad społeczeństwu współczesnemu autorowi. Nie jest to jednak regułą, gdyż zdarzało mi się oglądać komedie zagrane tak cudownie, że do tej pory wybucham śmiechem na samo ich wspomnienie. Przecież właściwie nie ma znaczenia - komedia czy tragedia, sztuka współczesna czy historyczna, w bogatej czy minimalistycznej scenografii. Najważniejszy jest zawsze tekst oraz aktor, jego sposób interpretacji, jego głos, gest, wyraz twarzy. I mówcie co chcecie - wg mnie aktorzy brytyjscy należą do największych geniuszy na świecie!

Historia pewnego oczarowania - "Nigdziebądź" Neila Gaimana

"Nigdziebądź" Neila Gaimana to nie książka - to przygoda! Od dawna słyszałam, że jest to jedna z najlepszych powieści fantasy naszych czasów, ale ja w takie zapewnienia zazwyczaj nie wierzę - wydawcy wiedzą co robią, gdy umieszczają podobne hasła na okładkach. Gaiman kojarzył mi się tylko z "Koraliną" w wersji filmowej i komiksowej oraz z przyjemną baśnią "Gwiezdny pył", która o wiele bardziej podobała mi się na ekranie niż pod postacią książki. 


Londyn Pod
      
Perełki zwykle znajduje się przez przypadek. Natrafiłam kiedyś na słuchowisko radiowe BBC, które zostało zrealizowane na podstawie "Neverwhere" ("Nigdziebądź"), przy udziale Gaimana jako twórcy scenariusza. W ramach szlifowania znajomości języka angielskiego założyłam słuchawki i... nie zdejmowałam ich przez dłuższy czas. Przepiękna produkcja, bez reszty wciągająca w świat magiczny, tajemniczy i pełen przygód. Znakomita obsada, wspaniałe efekty foniczne - mając do dyspozycji tylko dźwięk można stworzyć arcydzieło. Takie cuda to tylko w BBC.
Rozległ się szelest, niczym wiatr przemykający przez las albo bicie potężnych skrzydeł.

Sherlock Holmes i jego telefon komórkowy ;)

Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze i że lato Wam służy. Jak to zwykle bywa w czasie wakacyjnym, ruch internetowy trochę zwalnia, wszystkim nam brakuje czasu, żeby siedzieć w domu i pisać, czytać lub komentować - pogoda sprzyja zanurzaniu się w ciepełku, wystawianiu nosa na działanie promieni słonecznych i najróżniejszych wędrówkach, bliższych (do parku), trochę dalszych (krótki wypad gdziekolwiek, byle poza granice miejsca zamieszkania) i całkiem dalekich (kto był w Hiszpanii? przyznać się!!). 

U mnie też trochę leniwiej, zamiast tworzyć jeden porządny tekst mam kilka pozaczynanych i przez większość wolnego czasu zbieram materiały, które mogą mi się przydać w ich pisaniu, ale jakoś nie mam natchnienia, żeby porządnie skończyć choć jeden. Mam tylko nadzieję, że dzięki temu powstają naprawdę wartościowe, wyczerpujące i ciekawe artykuły. Przyznać też muszę, że ostatnio oglądam sporo filmów - trafiłam już na kilka naprawdę świetnych. Jak ktoś lubi sensację, to polecam magnetyczny "Trans", wielbicielom thrillerów na pewno spodoba się z lekka bajkowa, przerażająca "Mama", a ci z Was, którzy lubią na filmach pochlipać, którzy czekają na bohaterów, których można podziwiać i sceny, które wzruszają muszą koniecznie oglądnąć "War horse" (nie wiedzieć czemu po polsku tytuł brzmi "Czas wojny"). No i jeszcze oglądałam coś, dzięki czemu piszę dzisiaj ten post:)


Nigdy, przenigdy nie przyszłoby mi do głowy, że serial, który zrobi na mnie największe wrażenie, który wbije mnie w fotel bujany, zaczaruje i sprawi, że będę o nim myślała przez kilka prawie całych dni i kilka prawie całych ćwierci nocy nie będzie opowiadał historii z dawnych lat, nie będzie serialem kostiumowym, historycznym. Stwierdzenie tego faktu tak mnie ostatnio zaskoczyło, że musiało ostatecznie zaowocować tekstem na blogu. 

Rzadko biorę się za pisanie o tym, co oglądam, zwykle większe wrażenie robi na mnie to, co czytam. To książki pobudzają moje szare komórki, to one mnie uczą, wzruszają, rozśmieszają na tyle, że czuję potrzebę dzielenia się z Wami procesami myślowymi, które powstają w wyniku lektury. Nie znaczy to, że nie kocham oglądać filmów - nie raz i nie dwa trafiłam na taki obraz, który mnie ujął, który pokazał mi drogę do zgłębiania wiedzy, kilka razy trafił mi się film poruszający mnie do głębi albo zachwycający mnie bez reszty. Niemniej jednak niezwykle rzadko odczuwam potrzebę napisania tekstu o tym, podzielenia się wrażeniami, odczuciami, myślami - wolę już raczej tworzyć opowieści o historiach, o których przeczytałam w wyniku seansu filmowego.