Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gawędy o kulturze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gawędy o kulturze. Pokaż wszystkie posty

Ars Longa, Vita Brevis

Vincent van Gogh to twórca, który - jak żaden inny artysta - pobudza do działania moje zmysły i mój intelekt, opanowuje wyobraźnię, podsyca poczucie piękna i fascynację techniką malarską oraz zainteresowanie wpływem biografii człowieka na tworzone przez niego arcydzieła. 

Jednocześnie, paradoksalnie, stosunek do jego dzieł miewam skrajnie różny. Szaleję za ich kolorystyką i uważam, że nie ma na świecie zajęcia bardziej pasjonującego od kontemplowania pociągnięć pędzla - tak wyraźnie widocznych na obrazach Holendra. Pejzaże, martwe natury, te płótna, na których utrwalił własną wizję świata, przyrody i architektury, są dla mnie niewyczerpalnym źródłem zachwytu, tworem człowieka dotkniętego palcem Geniuszu. Z drugiej strony portrety, które wychodziły spod jego ręki, odrzucają mnie swoją niekształtnością, wręcz malarskim turpizmem, a przy tym hipnotyzują doborem barw, sposobami, w jaki powstawały, związkami, z życiem artysty.


John P. Russell, Vincent Van Gogh (1886)

Postać Vincenta, jego osobowość, życiorys i dzieła, tworzą nierozerwalną całość, doskonale harmonijną. Przeplatają się, wynikają z siebie nawzajem, uzupełniają. Mogłabym to wszystko studiować do końca życia, a i tak - zapewne - nie zbliżyłabym się nawet do tajemnicy jego osobowości, do źródła przepełniającego go talentu.

Człowiek, który odkrył impresjonizm

Był taki czas, w którym nie istniały jeszcze "nenufary" Moneta i "baletnice" Degasa, a obraz "Impresja. Wschód słońca" wywoływał w widzach nie tylko śmiech i pogardę, ale niemalże pragnienie polowania na czarownice. Czas, w którym malarstwo miało przygnębiające barwy, a powierzchnia płócien była gładka niczym stół. Ludzie żyli kiedyś bez impresjonizmu... 


"Roztańczone" obrazy Renoira - ozdoba wystawy "Inventing Impressionism"

Tak, był taki czas i trwał uparcie dość długo. Malarze zmagali się z krytyką, odrzuceniem, szyderstwem, z biedą. Jak wielu z nich nie dało się poznać przyszłym pokoleniom, zrezygnowawszy z walki ze strachu przed ubóstwem i opinią publiczną? Wytrwała garstka. Kiedyś nie byli w stanie zapewnić sobie środków na zaspokojenie podstawowych potrzeb, bo nikt nie chciał kupować ich płócien, dzisiaj ich obrazy są warte miliony. 

Krytycy z uporem odrzucali nowoczesne obrazy, nie chcąc pogodzić się z tak potężną rewolucją w malarstwie. Francuska sztuka miała być konserwatywna, pozbawiona żywych barw, "wylizana", młodzi malarze mogli się tylko dostosować lub zginąć. 

I nieuchronnie czekałaby ich zagłada, gdyby nie jeden człowiek. Człowiek, który stał się moim bohaterem!


Plakat wystawy z National Gallery w Londynie

Raptularz impresjonistyczny [2]

Światło, dźwięk, powietrze, ruch... Na to, co mnie otacza i tworzy tło dla mojego życia patrzę oczyma impresjonistów. Nauczyli mnie widzieć, ukształtowali moją wrażliwość na piękno. Przez pryzmat ich obrazów dostrzegam złote plamy światła w koronach drzew, skrzącą się klejnotami wodę, nieskończoność otaczających mnie kolorów. Zdarza mi się siedzieć nad rzeką i zupełnie zapomnieć o rzeczywistości, bo moje myśli wiążą ze sobą teraźniejszość i przeszłość. Materializuje się przy mnie Monet stojący przed sztalugami, trzymający pędzel niczym dyrygent batutę i wykończający obraz delikatnymi chmurkami farby. I widzę pejzaż takim, jakim zobaczyłby go on - sto lat temu. Czuję na twarzy to samo światło, które co minutę zmieniało wygląd fasady katedry w Rouen i o każdej porze dnia inaczej barwiło stogi siana w Giverny.

Georges Clemenceau pisał: "Prekursorskie oko Moneta wyprzedza nas i prowadzi w kierunku nowego spojrzenia na świat. Wzbogaca i wyostrza nasz odbiór tego, co nas otacza".

Pissarro, Manet, Boudin, Renoir, Monet, Degas, Sisley, Bazille, w końcu Cezanne i Van Gogh - to postaci historyczne, które są mi bliskie jak żadne inne. Są moimi przyjaciółmi. Znam ich życiorysy niemal tak dobrze, jak swój własny, ale przede wszystkim patrzę na świat ich oczyma. Dzięki temu widzę więcej, zachwycam się mocniej. To przez nich płaczę czasami, patrząc na jakiś obraz - piękniejszy jeszcze niż rzeczywistość. To ich wina, że zdarza mi się siedzieć w ciemności z szeroko otwartymi oczyma i zastanawiać się, ilu kolorów trzeba użyć, by namalować mrok.

Uwieczniali ruch wody, parę kłębiącą się w powietrzu, dźwięk wiatru w trawie, przestrzeń, pory dnia - poranną pieśń skowronka, popołudniowy skwar, wieczorny chłód... Utrwalali dla nas to, czego nie odda fotografia, czego nie opisze żadne słowo. Chwytali swój świat, byśmy mogli go oglądać dziesiątki i setki lat później. 

"Wziął w dłonie ulewę spadającą na morze i rzucił ją na płótno."
Guy de Maupassant o Monecie

Dla Moneta światło było bóstwem, kochał je bardziej od siebie samego. Taką pasję mogę tylko wielbić. Widzę ją na każdym płótnie, na którym uwiecznił swój zachwyt - wówczas oddycham tym samym powietrzem, którym oddychał on i jego przyjaciele.

Walczyć z apokalipsą...


"Książka przedstawia wybrane akcje polskiego podziemia w okupowanej przez Niemców Warszawie i Krakowie, a także na ziemiach zagarniętych po 1939 roku przez ZSRR. Zostały w niej opisane zamachy, akcje likwidacyjne, akcje odbicia więźniów – niektóre nieznane lub wręcz zapomniane. Każda z tych historii nadaje się na scenariusz dobrego kina sensacyjnego… Autor opisuje przygotowania to wybranych akcji i ich przebieg, ale zwraca także uwagę na motywację i pomysłowość uczestników, a także podłoże emocjonalne i konsekwencje."


Osiemdziesiąt lat temu świat był inny. Czarno-biały, pokryty patyną i zamazany jak stare fotografie. To przeszłość odległa niczym epoka kamienia łupanego. Niedawno skończyła się wojna, zaborcy przestali nas gnębić, ale ludzie, nauczeni doświadczeniem, nie przestali spodziewać się kolejnych ciosów. Wiedzieli, że nie wolno żyć spokojnie, oddychać pełną piersią, chodzić na spacery i cieszyć się życiem rodzinnym, bo w każdej chwili może nadejść cios, który całe to szczęście zniszczy. Byli gotowi na utratę wszystkiego, nieustannie spięci. Tak bardzo różnili się od nas, martwiących się o spłatę kredytu, o to, żeby znaleźć pracę, żeby mieć pieniądze na edukację dzieci. Młodzież z tamtych lat była wychowywana do walki, więc gdy okazja do niej nadeszła, nikt nie był zaskoczony. Teraz młodzi ludzie mają zupełnie inne sprawy na głowie. Oni i my - dwa różne światy, dwie różne planety. Czy aby na pewno?

Wierzcie mi lub nie, ale niejednokrotnie zetknęłam się z taką filozofią. "Oni" byli inni - nie żyli tak jak My, potrafili walczyć, wiedzieli, co się robi z bronią, jak się zabija. Ich świat był uboższy, nie mieli tego wszystkiego, co dzisiaj sprawia, że nasze życie jest ciekawsze. A zresztą Unia Europejska... prawa człowieka... cywilizacja... Ich świat został zburzony przez wojnę, ale przecież to był inny świat... 

Tragedia goni tragedię, czyli opowieść o trzech renesansowych damach w wersji light



"Żyły w epoce największej potęgi Rzeczpospolitej. Opływały w niewyobrażalne luksusy, na swoje zawołanie miały setki dworzan i służących. „Złoty wiek” był jednak tylko fasadą dla najbardziej bezwzględnego okresu dziejów Polski. Otaczała je sieć intryg i spisków.  Oczekiwano od nich, że będą tylko statystkami w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Ale damy złotego wieku nie pozwoliły uwięzić się w złotych klatkach. Wzięły sprawy we własne ręce. Księżniczka z podrzędnego włoskiego rodu ma zasiąść na tronie najpotężniejszego państwa Europy. Czy jej największym wrogiem okaże się ukochany syn?  Magnatka nosi w łonie nieślubne dziecko młodego władcy. Czy dzięki tej ciąży jej ród zostanie wywyższony? A może spadnie na nią hańba i powszechne potępienie?  Królowa walczy z przeklętym dziedzictwem matki i spiskuje przeciw swojemu mężowi. Czy koniec jej dynastii będzie także końcem polskiego imperium? Autor bestsellerowych „Pierwszych Dam II Rzeczpospolitej” i „Upadłych Dam II Rzeczpospolitej” prezentuje świat dworskich intryg, politycznych rozgrywek, nieograniczonych ambicji i niepohamowanych namiętności. W takim świecie żyły Bona Sforza, Barbara Radziwiłłówna i Anna Jagiellonka."

Znowu miałam zacząć od narzekania. Naskrobałam elaborat o tym, jak to mi nie pasuje umieszczanie w każdym tytule książki Kamila Janickiego określenia "damy". Tekst miał już chyba cztery akapity, gdy połapałam się, jakie masło maślane tworzę. Zwłaszcza, że pisałam już o tym przy okazji recenzji "Upadłych Dam II Rzeczpospolitej". Czasami dopada mnie "czepialstwo pospolite". Nie bez przyczyny moim ulubionym smerfem był zawsze Maruda! :)

Tak więc wstępna wersja początku tego tekstu właśnie wyleciała przez okno i rozbiła się o łańcucki bruk. Wynikała ona z mojego rozczarowania. Ujrzawszy w zapowiedziach okładkę "Dam Złotego Wieku" liczyłam po cichu na odgrzebanie mniej znanych renesansowych życiorysów. Przecież jakieś kobiety musiały w tym polskim szesnastym wieku istnieć, prawda? I nie wszystkie bezszelestnie siedziały w salonach, alkowach czy kuchniach, nie wszystkie przemykały boczkiem po kartach naszych dziejów. Cóż, muszę jeszcze poczekać, bo pod pojęciem "damy Złotego Wieku" po raz kolejny znalazły się trzy doskonale znane mi osoby: Bona, jedna z jej córek (ta, o której losach słyszał już chyba każdy, nawet wbrew własnej woli) i jedna z jej synowych ("kopiuj-wklej" poprzedni nawias).

Moje kręcenie nosem trwa zwykle mgnienie oka, więc marudzenie szybko zostało zastąpione podekscytowaniem. W końcu dzieje upadku dynastii Jagiellonów są niezmiennie pasjonujące - choćby się czytało o nich po raz pięćdziesiąty piąty.

Zaopatrzona w porządny Zestaw Maniakalnego Czytelnika (książka, kocyk, herbata cytrynowa, święty spokój) otworzyłam pierwszą stronę. I pozostało po mnie tylko wspomnienie, bo znów na wiele godzin pochłonął mnie wir czasowy. "Damy Złotego Wieku" są kolejną pozycją autora, który ma fenomenalny zmysł gawędziarski, który opowiada o swoich bohaterkach tak, jakby znał je osobiście, jakby był ich najbardziej zaufanym powiernikiem. Lekki styl, malownicze przedstawienie tła historycznego oraz dyskretny humor okraszone są szeregiem przełomowych, wręcz rewolucyjnych hipotez. Trzeba tylko uważać, żeby się nimi nie skaleczyć!

Rosja w kilku odsłonach

Rosja historyczna, carska i Rosja porewolucyjna, współczesna - dwa zupełnie różne pojęcia. Kraj Putina wciska się w moją rzeczywistość z każdej strony, bo nie schodzi z nagłówków gazet i portali informacyjnych, budujących zdecydowanie jednostronny obraz naszego sąsiada. Jestem świadoma tej tendencyjności, a jednak, gdybym miała bez zastanowienia wymienić kilka określeń kojarzących mi się z obecną Rosją, żadne z nich nie miałoby zabarwienia melioratywnego.

Wygląda to zupełnie inaczej, gdy sięgam wyobraźnią w rosyjską przeszłość. Wówczas na pierwszym planie sadowi się car z całym dworem, otoczony specyficzną kulturą, stopioną w jedno ze sztuką i wiarą oraz wielką polityką. Wszystko to wiruje wraz z intensywną obecnością zapierającej dech w piersiach architektury, białych nocy w Sankt Petersburgu, wyrobów Petera Fabergé...


Zagłębianie się w historię carskiej Rosji daje mi wiele satysfakcji. To dzieje niebanalne, wielotorowe, intrygujące pod każdym względem. Wraz z wybuchem rewolucji i zamordowaniem ostatniego władcy zakończyła się ta epoka, która mnie pasjonuje. Dojście do władzy bolszewików niczego w Rosji nie zmieniło na lepsze - rządy nadal dzierżyli nieliczni, którzy czerpali zyski z jej sprawowania, a zwykli ludzie ciągle nie mieli co jeść, byli prześladowani i mordowani. I tak jest do dzisiaj. Rosjanie sami pozbyli się tego, co w ich kraju było najciekawsze, oryginalne, co kreowało ich tożsamość narodową. Pozbyli się w sposób najgorszy z możliwych - zamiast skupić się na poprawianiu tego, co mieli, postanowili całą przeszłość zrównać z ziemią i utopić w krwi.

Sprytne syreny i morderstwo w cieniu Wezuwiusza ("Zobaczyć Sorrento i umrzeć")


"Konstancja Radolińska, młoda Polka podróżująca po Europie, płynie do Neapolu na spotkanie ze swym "prawie" narzeczonym, Janem Morawskim, bohaterem "Zbrodni w błękicie" oraz "Abla i Kaina". Jednak mężczyzna w ostatniej chwili zmienia plany i rozżalona dziewczyna zaczyna podejrzewać, że Janowi na niej nie zależy. Przypadkowo Konstancja wpada na trop spisku anarchistycznego, którego pierwszym aktem był udany zamach na króla Włoch. Bez wahania postanawia rozwikłać  zagadkę i ostatecznie podbić serce ukochanego. Trafia do luksusowego hotelu w Sorrento, w sam środek międzynarodowego zgromadzenia arystokratów i awanturników, ale to, co miało być wakacyjną rozrywką, zmienia się wkrótce w tragedię - dochodzi do morderstwa."

Nie trzeba wnikliwie studiować "Odysei", żeby wiedzieć, kim były syreny. W sumie wystarczy obejrzeć czwartą część "Piratów z Karaibów" lub "Epokę Lodowcową 4" ("Mała Syrenka" to inna para kaloszy, bo "siren" jest czymś zupełnie różnym od "mermaid", którą po naszemu nazwałabym raczej "rusałką"). Te wredne potworki przybierały rozmaite postaci, ale zawsze miały w sobie coś z pięknych niewiast. Wabiły śpiewem marynarzy, nieopatrznie zapuszczających się na niebezpieczne wody - z chłopaków zostawały po tym już tylko kosteczki... Na całego psuły nam, kobietom, reputację, bo jakby nie było, to chyba one są pierwszym uosobieniem femme fatales ;) 

Pojawiały się w różnych rejonach antycznego świata, między innymi na wodach Zatoki Neapolitańskiej, gdzie potrafiły tak sprytnie pokierować własną legendą, że na ich cześć nadano imię całemu miastu - Surrentum, czyli Sorrento. Na dźwięk tej nazwy odruchowo zamykam oczy i wsłuchując się w szum szmaragdowych fal zaczynam oddychać powietrzem przesyconym wonią gajów cytrynowych. To jedno z tych magicznych miejsc, do których zaglądam w wyobraźni za każdym razem, gdy o moje szyby deszcz jesienny dzwoni...


Giuseppe Carelli, Sorrento

Tarquato Tasso, najwybitniejszy poeta włoskiego renesansu (jeśli lubicie poezję tego okresu, a jeszcze nie znacie "Jerozolimy wyzwolonej", to myślę, że powinniście zajrzeć do tego poematu - miejscami się dłuży, jak wszystkie wielkie eposy, ale pełno w nim naprawdę pięknych fragmentów), który w Sorrento przyszedł na świat, pisał w liście do swojej siostry, że jedyną rzeczą, która byłaby w stanie wyleczyć go z fizycznych i psychicznych niemocy jest niebo rozciągające się nad miejscem jego urodzenia, jeden rzut okiem na tamtejsze widoki i ogrody, mały łyk sorrenckiego wina lub wody... Intuicyjnie się z nim zgadzam - jestem w stanie wyobrazić sobie, że w takim miejscu wszystkie choroby i depresje uciekają gdzie pieprz rośnie.

Dickens też był zachwycony: "Winnice, drzewa oliwne, ogrody pełne drzew cytrynowych i pomarańczowych, sady, wysokie skały, wzgórza poprzecinane zielonymi wąwozami. Ponad pokrytymi śniegiem szczytami, przez małe miasteczka, w których u każdych drzwi stoi cudowna, ciemnowłosa kobieta, obok pysznych letnich willi, docieramy do Sorrento, gdzie poeta Tasso czerpał inspirację z otaczającego go piękna." [Charles Dickens, Pictures from Italy, Chapter XI]

Studiując na potrzeby tego tekstu kulturalną historię miasta odkryłam, że właśnie w Sorrento doszło do teatralnego zerwania wielkiej przyjaźni pomiędzy Nietzschem i Wagnerem. Filozof podziwiał muzyka, darzył go uznaniem i uczuciem - do czasu. Po kilku latach odkrył, że jego Ideał jest zapatrzonym w siebie skrajnym egoistą, uważającym się za najwyższe bóstwo na muzycznym Olimpie - a tego Nietzsche, wielki altruista, zrozumieć nie mógł. Oliwy do ognia dolała, coraz mocniej przez kompozytora akcentowana wiara w ponadprzeciętność narodu niemieckiego. Paradoksalnie - pisarz, którego dzieła inspirowały Hitlera, manifestował swoją niechęć do Niemców i do ich kultury. Do tego stopnia, że uważał się za Polaka i swoją polskość chętnie podkreślał, co z jego strony było tylko i wyłącznie przekorą, gdyż w rzeczywistości polskich przodków nie posiadał. 

Christopher W. Gortner "Przysięga królowej. Historia Izabeli Kastylijskiej"


"Nikt nie wierzył, że Izabela była stworzona do wielkich rzeczy. Drobna i niepozorna, miała zaledwie siedemnaście lat, kiedy niespodziewanie została dziedziczką tronu Kastylii. Nagle z pionka w dworskich rozgrywkach stała się jednym z kluczowych graczy. Musiała nauczyć się lawirować wśród licznych pułapek w niebezpiecznej walce o koronę i postawić wszystko na jedną kartę, by poślubić mężczyznę, którego wybrała. Izabela Kastylijska przeszła do historii jako władczyni, która doprowadziła do zjednoczenia Hiszpanii i wizjonerka, dzięki której Krzysztof Kolumb dopłynął do wybrzeży Ameryki. „Przysięga królowej” to poruszająca i jednocześnie trzymająca w napięciu opowieść o jednej z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych władczyń znanych z kart historii."

      
Kogo w dzisiejszych czasach może interesować postać królowej żyjącej ponad 500 lat temu w kraju, którego historia nie jest może zupełnie u nas nieznana, ale zazwyczaj bywa spłycona, traktowana wybiórczo i nie do końca na poważnie? Losy Hiszpanii są fascynujące, ale chcąc je dobrze zrozumieć, trzeba się w nie zagłębić, trzeba najpierw poznać mentalność ludzi, którzy mieszkali tam na przestrzeni wieków, dzieje konfliktów pomiędzy poszczególnymi regionami i nieustających walk nie tylko o suwerenność, ale także o prawo do wyboru wyznania, przekonań czy nawet zajęcia. 

Można powiedzieć, że życie Izabeli Kastylijskiej to dzieje średniowiecznej i renesansowej Hiszpanii w pigułce. To królowa, której wielkość jest równie niezaprzeczalna jak jej kontrowersyjność, która zrobiła dla swojego narodu bardzo wiele dobrego, a jednocześnie na każdym kroku podejmowała niesamowicie katastrofalne w skutkach, nie tylko dla setek istnień ludzkich, ale także dla całego kraju, decyzje... To żona Ferdynanda Aragońskiego, patronka zarówno Krzysztofa Kolumba, jak i Tomasza de Torquemady, matka Katarzyny Aragońskiej - pierwszej żony Henryka VIII Tudora, potężna władczyni, która kazała o sobie mówić "ten kobieta" i samodzielnie wywalczyła sobie poczesne miejsce w historii. Postać, obok której nie sposób przejść obojętnie, a która, w zależności od kąta, pod jakim będziemy ją obserwować, może być zarówno bohaterką narodową, jak i femme fatale hiszpańskiego średniowiecza. 

XV-wieczny portret Izabeli
W Grenadzie, mieście, w którym spoczywają szczątki kastylijskiego króla, który był kobietą, dziadkowie opowiadają wnukom legendę. Mówi ona, iż każdego roku, w rocznicę śmierci Izabeli, z pięknego, marmurowego sarkofagu, wzniesionego, by ją w nim pochować, podnosi się widmowa postać. Podąża w stronę ołtarza i tam klęczy do świtu, modląc się rozpaczliwie o przebaczenie wszystkich tragedii ludzkich, których była inicjatorką. Wraz z pierwszym promieniem słońca wstaje, by wrócić do krypty, zostawiając po sobie dwa krwawe ślady...

George Mallory i jego marzenie

Wspinać się na góry lubię okazjonalnie, ale potrzebuję do tego natchnienia. Moje "wspinanie się" ograniczane jest zwykle do wwleczenia się na jakąś połoninę, od połowy drogi na czworakach. Droga przez mękę, ale finał zawsze przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Staję na szczycie i dech mi w piersiach zamiera (nie tylko ze zmęczenia). Widoki są niemal surrealistyczne, czuję się tak, jakby ktoś mnie wrzucił do filmu pełnego efektów specjalnych. A to zazwyczaj zaledwie Bieszczady...

To, co przeczytaliście powyżej miało być wstępem do tekstu o Mount Everest :) Jakoś tak nagle przestało mi pasować, ale zostawię już tak jak jest, bo stale ktoś mnie prosi, żebym więcej pisała o sobie. To macie, akapit o tym, jaki to ze mnie sportowiec :)

Mount Everest to góra, która była dla mnie tylko nazwą, odległą i baśniową. Do czasu, gdyż pewnego dnia obejrzałam ją sobie w Google Earth - i przepadłam. Spróbujcie - odszukajcie na mapie, podejdźcie bliżej, pokręćcie się u podnóży, a potem, wchodząc na szczyt, przyjrzyjcie się skałom, dolinom, urwiskom, lodowcom... Magia przyrody jest w tym przypadku niemal nierealna. 


Mount Everest, źródło: Google Earth
      
Nawet dzisiaj, gdy himalaiści mają do dyspozycji najnowocześniejszą technologię - ubrania, przyrządy, namioty termiczne, samochody, którymi można podjechać najwyżej jak się da - wejście na szczyt graniczy z cudem. Powyżej 8000 metrów n.p.m. znajduje się tzw. "strefa śmierci", czyli obszar, na którym człowiek jest w stanie przeżyć zaledwie kilka dni. Niedobór tlenu jest tam tak wielki, że nawet specjalne butle niewiele pomagają. Zbyt niskie ciśnienie nie pozwala na właściwe łączenie się tlenu z hemoglobiną. Zdarza mi się zamykać oczy i wyobrażać sobie ten nadludzki wysiłek opisywany przez wielu wspinaczy wysokogórskich - mięśnie nie chcą pracować, nie ma powietrza, którym można by wypełnić płuca, każda komórka organizmu odmawia posłuszeństwa... I ciężko mi pojąć nieustanne ludzkie pragnienie przedarcia się przez to wszystko. Zazwyczaj kosztem zdrowia, bardzo często - życia. Dlaczego ludzie wspinają się na Mount Everest? "Bo istnieje" - powiedział niemal sto lat temu George Mallory...


George Leigh - Mallory


"Jestem pisarzem, ponieważ jestem czytelnikiem" - Jaume Cabré na Festiwalu Conrada

      
Nie czarujmy się, Jaume Cabré (jakby ktoś jeszcze nie wiedział, jak to się wymawia, to można sobie sprawdzić TUTAJ) pisze cegły! A nawet CEGŁY! Ale ponieważ wkłada w to pisanie całą swoją duszę, nikomu nie przeszkadza objętość jego książek. Wręcz przeciwnie - im więcej stron, tym lepiej. Przed spotkaniem z pisarzem nie miałam pojęcia, że stworzył on już dziesięć obszernych powieści, które my, polscy czytelnicy, poznajemy od końca. I świetnie, bo to oznacza, że jeszcze wiele wspaniałości przed nami:) 

A przecież czytanie książek katalońskiego prozaika wcale nie jest takie łatwe. Jego styl jest pogmatwany, narrator mówi raz w pierwszej, raz w trzeciej osobie (w zależności od tego, czy zdanie ma charakter subiektywny czy obiektywny), a bohaterowie wyskakują z tekstu jak rybki z wody, by zaraz z powrotem w niego wskoczyć i siedzieć cicho w nurtach powieści przez następne dwieście stron. Książki Cabré są jak rozregulowany wehikuł czasu - nigdy nie wiesz, gdzie i kiedy wylądujesz. Jakim cudem autor ogarnia to wszystko w trakcie pisania, w dodatku bez tworzenia żadnych planów i wykresów - nie mam pojęcia. Ja bym się zgubiła na pierwszym zakręcie. Najważniejsze jednak, że ogarnia i to genialnie. 

Jaume Cabré jest Katalończykiem - to ważne, bo jego dorobek wyrasta z poczucia tożsamości narodowej i z przynależności do środowiska barcelońskiego. Rodzi się pod wpływem tego, czym twórca żył przez wszystkie lata swojego istnienia. Może to jest tajemnicą sukcesu "Wyznaję", "Głosów Pamano" i pozostałych powieści?

Cabré był gościem tegorocznego krakowskiego Festiwalu Conrada. Spotkanie, w którym miałam wielką przyjemność uczestniczyć, było przeżyciem głębokim, zachwycającym, a jednocześnie uroczym. Bo Cabré taki właśnie jest - inteligentny, dowcipny i przesympatyczny. A przy tym gawędziarz z niego zawołany -  jak zacznie mówić, to przestać nie może. 

"Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda..."

Był Tomek Wilmowski. Był Indiana Jones i Allan Quatermain. Frodo, Eragon i Harry Potter. Pan Samochodzik i Old Shatterhand. Zauważyliście pewną prawidłowość? Przez spory kawałek nastoletniego życia byłam naprawdę wściekła, że tylko męska część literackiej populacji ma prawo do tego, by przeżywać pasjonujące przygody. Z tego rozżalenia i frustracji zaczęłam nawet tworzyć książkę, której bohaterką była podróżniczka w czasie, walcząca ze średniowiecznymi rycerzami i biegająca po dżungli z maczetą. Dzięki temu poczułam się trochę lepiej, bo kilkakrotne wyrwanie się ze szponów śmierci, poznanie Lukrecji Borgii i uściśnięcie ręki Joanny d'Arc było tym, co osłodziło gorycz niedocenienia płci pięknej przez autorów książek. 

Jednak moje wypociny (schowane w najgłębszej szufladzie) nie zawróciły nurtów rzeki literatury przygodowej. Z filmem było jakby trochę lepiej, bo pojawiła się Lara Croft. Ukochałam tę postać całym sercem. Wiem, że się teraz śmiejecie ze mnie, bo filmy z Larą były, delikatnie mówiąc, kiepskawe, niemniej jednak ich bohaterka była kimś, kim chciałam być, gdy dorosnę ;) W tej chwili powstaje więcej powieści i filmów tego rodzaju, w których rej wodzą kobiety, ale ja już straciłam nadzieję na żeńską wersję postaci tak kultowej, jak choćby Indiana Jones.

No, ale to przecież nie znaczy, że omijam szerokim łukiem książki i filmy przygodowe, bo w nich kobiet nie ma. Znaczy to tylko tyle, że mam cudowne zdolności do tworzenia monstrualnych dygresji i "lania wody", jak mi to zawsze profesorowie na studiach uświadamiali :) Miałam Wam opowiedzieć o znakomitej książce, ale jakoś mi się ręka na klawiaturze zatrzymać nie chciała, gdy wspomniałam o bohaterach mojej młodości. W połowie (mniej więcej) recenzji oświadczam więc wszem i wobec, że mowa tu będzie o książce Sir Henry'ego Ridera Haggarda, noszącej pokrętny i tajemniczy tytuł "Ona". I nie jest to opowieść o "Niej", tylko o "Onej", pamiętajcie!



Kojarzycie film "Indiana Jones i świątynia zagłady"? Oglądałam go dawno, bardzo, bardzo (a nawet jeszcze bardziej) dawno temu, więc szczegółów nie pamiętam, ale kojarzy mi się z bieganiem po dżungli (ech, niespełnione marzenie - maczeta w dłoni, świetny strój archeologa-podróżnika, brak moskitów i przygoda na każdym kroku!), zaginionym miastem pełnym krwiożerczych wyznawców bogini Kali, dziwnymi obrzędami i jaskiniami oświetlonymi płomieniami pochodni. Wszystko to razem, pokazane na ekranie w wykorzystaniem przedpotopowych efektów specjalnych, nie jest jakoś szczególnie zachwycające (moim zdaniem jest to najsłabsza część przygód Jonesa), ale wspominam o tym, gdyż podczas lektury książki Haggarda otrzymałam te same wątki i motywy. Z tą różnicą, że podane w zachwycająco wyrafinowany i kunsztowny sposób.

Miasto 44

Krążę wokół pustej strony, którą trzeba zapełnić literami i jakoś ciężko mi zebrać się w sobie i zapędzić szare komórki do porządkowania natłoku myśli. Marzy mi się recenzja filmu "Miasto 44", ale nie chciałabym zepsuć tego, co przeżyłam, bo czasami ubranie uczuć w słowa nie wychodzi wspomnieniom na zdrowie. Z drugiej strony zależy mi na tym, żeby pojawiły się w sieci wrażenia osoby takiej jak ja - zupełnie nieobiektywnej, jeśli chodzi o Powstanie Warszawskie, odbierającej to wydarzenie bardzo osobiście i emocjonalnie. 

Gdy myślę o Godzinie "W" i o sześćdziesięciu trzech dniach walk, to podręcznikowa historia schodzi dla mnie na drugi, a nawet trzeci plan. Debatowanie nad przyczynami wybuchu, roztrząsanie zysków i strat - to wszystko interesuje mnie tylko w chwili, w której mogę przedstawić własne zdanie, wyrobione dawno temu i niezmienne.

W skróconej wersji wygląda ono tak: z punktu widzenia ludzi, którzy walczyć nie chcieli lub nie potrafili, ludzi, którzy nie czuli w sobie dumy narodowej lub nad nią przedkładali inne wartości, z punktu widzenia tych, którzy przebywali za granicą i pojęcia o życiu pod okupacją nie mieli, a także z perspektywy przyszłych pokoleń, Powstanie Warszawskie było decyzją niedostatecznie uzasadnioną i tragiczną w skutkach. Jednak dla tych, którzy mieli już dość zaciskania pięści w ukryciu, którzy nie pragnęli niczego więcej, jak tylko pokazania światu, że Polacy nie dadzą się bezkarnie zarzynać, że nie po to ojcowie i dziadkowie ginęli za wolność, żeby teraz Niemcy pędzili ich potomków pod ściany i mordowali bez najmniejszych niemal konsekwencji, dla tych, którzy kochali Ojczyznę ponad życie, a także dla wielu młodych ludzi, których potwornie męczyła stagnacja okupacyjnej rzeczywistości - dla nich wszystkich wybuch powstania był naturalną koleją rzeczy.


Czy mając dziadka powstańca, babkę w Oświęcimiu, ojca oficera, który zginął w Katyniu, matkę zamęczoną na Pawiaku, można było siedzieć i czekać, aż do Warszawy wkroczą Rosjanie i po prostu ją sobie wezmą? Dla mnie najważniejsze jest spojrzenie na ówczesny świat oczyma młodego człowieka, który wkraczając w życie nie miał prawa do nauki, do wolnego wyboru, do tego, by w ogóle istnieć. Zawsze próbowałam wyobrazić sobie, co czułabym, będąc w jego sytuacji - tylko gniew, bunt i pragnienie walki o zmianę.

Nie jestem więc w stanie potępić tego, że 1 sierpnia tak wielu ludzi wyszło na ulice, by w końcu skończyć z kryciem się po piwnicach, uciekaniem, zaciskaniem zębów i wszechobecnym strachem. Wyszli i odetchnęli pełną piersią, po raz pierwszy od pięciu lat. Czy można się dziwić, że nie mieli pojęcia, co ich czeka, do czego bunt doprowadzi ich, ich bliskich i miasto, które kochali? Czy można ich potępić za to, że nie przewidzieli, nawet po tylu latach życia pod niemieckim butem, do czego zdolny jest okupant?

"Nie o to chodzi, jak co komu wychodzi", czyli o talentach wokalnych brytyjskich aktorów

Oglądałam ostatnio "Dzwoneczka i tajemnicę piratów". W moim przypadku to dość zaskakujący wybór - nie dość, że zdecydowanie należę do tych dziewczynek, które wolą smoki od wróżek, Iron Mana od komedii romantycznych, a bitwę o Helmowy Jar przedkładają nad zwiedzanie Imladris, to jeszcze nie posiadam potomka, który by mnie mobilizował do odkrywania w sobie miłości do tiuli, koronek, tiar i błyszczących skrzydełek. 

Bąbel mój (który powoli zaczyna tracić prawo do tego miana, bo się za dorosły robi) preferuje bajki w stylu "Megamocnego" czy "Strażników Marzeń", na co nie narzekam, bo za każdym razem bawimy się na nich świetnie. Zdarza mi się jednak wzdychać (po cichu, żeby sobie wstydu przed dzieckiem nie narobić) za takimi "Zaplątanymi" na przykład:) A ponieważ mam siostrzenice, więc od czasu do czasu w oko wpada mi coś, co na moment budzi we mnie księżniczkę zamkniętą w wieży (strzeżonej zazwyczaj przez Avengersów, X-Menów i całe stado baśniowych dinozaurów). Tak było z najnowszą przygodą Dzwoneczka. Oficjalne tłumaczenie brzmi, że to bajka o piratach i ich nikczemnych planach, co mieści się w granicach moich i mojego Dziecka upodobań:)

Zaraz, zaraz, ale ja wcale o wróżkach pisać nie planowałam. Zmierzam do tego, że w filmie tym jest piosenka. Fragment tej piosenki, w oryginale oczywiście, śpiewa Tom Hiddleston i to śpiewa go po prostu rewelacyjnie. A Tom Hiddleston już zdecydowanie pasuje do moich normalnych zainteresowań, bo grał swego czasu skandynawskiego boga Lokiego. Pomijając filmy, w których to robił (pierwsza część "Thora" jest, moim skromnym zdaniem, bardzo kiepska), to Loki z Hiddlestona pierwszorzędny - właśnie taki, jakiego sobie wyobrażałam, gdy się dawno temu zaczytywałam w mitologii Wikingów.


Moje ulubione ujęcie Lokiego ;)
Dzięki Tomowi wpadłam na pomysł, żeby sobie posiedzieć i pooglądać śpiewających aktorów. Trochę się pośmiałam, trochę pozachwycałam, a potem stwierdziłam, że muszę sobie te perełki zapisać ku pamięci, bo jest to doskonałe źródło dobrego humoru. Będą to, oczywiście, jedynie aktorzy angielscy, bo inni nie tylko nie mają pojęcia o śpiewaniu, ale przede wszystkim nie mają w sobie tego niezmiennie mnie fascynującego dystansu do siebie. Nikt tak nie potrafi żartować z samych siebie jak Brytyjczycy :)

Tom Hiddleston to aktor, który ma ogromną charyzmę, jest zawsze uśmiechnięty, uroczy, a przy tym w oczach można mu wyczytać wielką miłość do tego, co robi. I to się czuje, gdy się go ogląda na ekranie. Może jeszcze nie w "Cranford", ale w "Czasie wojny" było to już wyraźnie widoczne. Nie miałam okazji, żeby zobaczyć go na żywo na deskach teatru Donmar Werehouse, gdzie grał Coriolanusa, ale oglądałam ten spektakl w Multikinie. Całością jakoś specjalnie porażona nie byłam, ale Hiddleston był naprawdę znakomity. A widząc, jak w trakcie pracy nad ścieżką dźwiękową do "Dzwoneczka" radośnie wczuwa się w śpiewanie piosenki pirackiej, aż serce mi rośnie, bo uwielbiam ludzi z pasją.


Jacek B. Poznanski "Magda. Pożegnanie z pokoleniem"


"Magda, Polka urodzona w Anglii, wychowana przez babcię Helenę - sanitariuszkę w Powstaniu Warszawskim - mieszka i maluje we wschodnim Londynie. Zbiegiem okoliczności zjawia się na kilka dni w Warszawie z nadzieją spotkania ze Stefanem Wolskim, dowódcą jej babci podczas obrony Starego Miasta i ewakuacji kanałami. Również w Warszawie są towarzysze broni Stefana Wolskiego: Michał Praga, Jeremi Lange i Karol Modelski. Obecność Magdy zmusza ich do powrotu w przeszłość. Czytelnik książki "Magda. Pożegnanie z pokoleniem" staje się współuczestnikiem apokaliptycznych walk powstańczych i świadkiem tajemniczego wydarzenia, które miało miejsce w kanałach przed laty. Jest to zarówno wstrząsający, jak i intymny portret najlepszego pokolenia Polaków. To także portret młodej kobiety zagubionej we własnych dramatach - miłości i zdrady."

O tym, że Powstanie Warszawskie jest dla mnie jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Polski, pisałam Wam już niejednokrotnie. Nie wdaję się w dyskusje dotyczące decyzji zapadających na najwyższych szczeblach wojskowej, konspiracyjnej władzy, bo zdaję sobie sprawę z tego, że niektórych z nich naprawdę ciężko jest bronić. Znam przyczyny, konsekwencje, wiem, dlaczego powstanie wybuchło i dlaczego upadło. To wszystko jest jednak dla mnie naprawdę mało istotne w obliczu spraw o wiele ważniejszych.

Ja patrzę na ten zryw z punktu widzenia dziewczyny, którą byłabym, gdybym urodziła się w tamtym czasie i w tamtym miejscu. Nie zasiadałabym w dowództwie, nie podejmowałabym decyzji za całe miasto, za jej mieszkańców, za naród. Byłabym odpowiedzialna tylko za swoje własne wybory. Oczywiście trudno w dzisiejszych czasach zarzekać się, że na pewno wzięłoby się broń do ręki, założyłoby się biało-czerwoną opaskę na ramię i poszłoby się walczyć z Niemcami. Ciężko to sobie w ogóle wyobrazić. Można deklarować, że tak by się właśnie zrobiło, ale jaka byłaby nasza decyzja w chwili, gdybyśmy rzeczywiście zostali postawieni w takiej sytuacji? Obyśmy nigdy nie musieli tego sprawdzić... 

Mimo tej świadomości zawsze przemawiały do mnie wszelkie argumenty, które sprawiły, iż spora część młodych Warszawiaków wyszła z ukrycia i poszła na barykady. Po to, by spróbować odzyskać honor i nie przynieść wstydu przodkom, którzy wbrew rozsądkowi walczyli o wolność w czasie poprzednich powstań narodowych. I chcę wierzyć, że byłabym jednym z nich, mimo beznadziejności walki, mimo z góry wiadomego wyniku. Poszłabym wierząc, że nadzieja potrafi z niemożliwego uczynić rzeczywistość. 

Jerzy Besala "Polskie królowe. Zawiedzione miłości. Odtrącone i niekochane"

   

"Królowa jako postać kojarzy się ze szczęściem. Otaczał ją przecież splendor dworu, czemu towarzyszyły zabiegi możnych tego świata o łaskę. Gdy pofolgowały wczesnośredniowieczne więzy, mogła też królowa korzystać ze zbytku do woli i nade wszystko stroić się i dąsać.
Jednak nie wszystkie były szczęśliwe. Powodem był brak miłości ze strony koronowanych mężów. Tak się stało z żoną Przemysła II księżniczką Ludgardą, Adelajdą Kazimierza Wielkiego, habsburskimi małżonkami Zygmunta Augusta, Anną Jagiellonką wzgardzoną przez Henryka Walezego, a potem przez Stefana Batorego. Gorycz odrzucenia bądź zaniedbania odczuły też królowa Ludwika Maria Gonzaga od Władysława IV Wazy, Eberhardyna żona Augusta II Wettyna, i małżonka "króla Lasa", Katarzyna Leszczyńska.
Z jakich powodów były odrzucane i niekochane - możemy dowiedzieć się z tej pasjonującej książki."


Jerzy Besala przyzwyczaił nas do tego, że sięgając po jego książki znajdujemy w nich ogrom informacji dotyczących dziejów Polski oraz ludzi, którzy przez wieki kreowali świat będący dla nas nie tylko minioną przeszłością, ale także czymś, co nas ukształtowało, co nas określa jako Polaków. Intrygujące ciekawostki, znakomite szkice biograficzne, powiązania, które nigdy w życiu same by nam do głowy nie przyszły, a to wszystko napisane stylem przystępnym, lekkim, pozbawionym patosu - oto czego gwarancją jest nazwisko tego autora.

Najnowsza książka Besali opowiada o życiu polskich królowych. Nie wiem, czy znalazłaby się choć jedna władczyni, której egzystencja była od początku do końca usłana różami. Kobieta nosząca koronę kojarzy się dzieciom z przepięknym zamkiem, w którym echo rozbrzmiewa za każdym razem, gdy wypowie się choćby jedno słowo, ze strojami, klejnotami i uwielbiającym swoją żonę królem. Dorośli znają prawdę o wiele lepiej - los monarchini wiąże się zazwyczaj z brakiem elementarnej prywatności i miłości, z samotnością pośród ludzi i tragedią odrzucenia. Lektura "Polskich królowych" nie pozostawia złudzeń - bycie żoną władcy niemal nigdy nie wiązało się ze szczęściem i spełnieniem, które mogłyby przesłonić to, co złe, smutne i tragiczne.

Autor książki pisze w niej o wielu bardzo różnych przypadkach, ukazuje, na ile różnych sposobów można było unieszczęśliwić kobietę poprzez włożenie na jej głowę korony. Od średniowiecza po XVIII wiek przez naszą historię przewijały się nieszczęścia ukryte za drzwiami zamkowych komnat lub wręcz przeciwnie, wywlekanych na światło dzienne. Nierzadko przez same zainteresowane. Na początek spróbujmy wyobrazić sobie, jaka była najczęstsza przyczyna tragedii na najwyższych szczeblach władzy.

Akcja toczy się w średniowieczu, na królewskim dworze. Królowa właśnie wydaje na świat dziecko. Wszyscy są podekscytowani. Świeżo upieczony tatuś wędruje niecierpliwie po sali tronowej czekając na wieści. Damy dworu biegają we wszystkie strony starając się przydać do czegoś, a w rzeczywistości każda chce być ta, która zaniesie władcy radosną wiadomość o narodzeniu się męskiego potomka, następcy tronu, spadkobiercy. Królowa wydaje na świat dziecko - poród był trudny, a ona ledwo donosiła ciążę czując się fatalnie przez ostatnie dziewięć miesięcy. Znosiła jednak wszystko dzielnie pragnąć uszczęśliwić męża synem. Kobiety obecne w sypialni już nie są takie chętne, by iść do króla. Nie można jednak dłużej zwlekać - najodważniejsza staje przed zniecierpliwionym i pełnym nadziei obliczem monarchy i z ukłonem, wpatrując się w podłogę, mamrocze: "Masz, panie, córkę." Król odchodzi bez słowa i wraca do swoich obowiązków. Nie pyta o zdrowie żony, dziecka, nie odwiedza położnicy przez następne dni. Królowa zawiodła.

Powiew historii znad XVII-wiecznych Niderlandów - "Skrzydła nad Delft"


Jan Vermeer, Widok Delft (ok. 1661)

"Odkąd w haskim muzeum zobaczyłem Widok Delft, wiem, że widziałem obraz najpiękniejszy na świecie."
Marcel Proust, 1921

Moim skromnym zdaniem egzaltacja pana Prousta była troszeczkę przesadzona, niemniej jednak nie mogę zaprzeczyć, że obraz Vermeera działa na mnie hipnotyzująco. To cudowny przykład genialnego odtworzenia na płótnie przestrzeni pełnej powietrza - patrzę i mam ochotę wziąć głęboki oddech. Odtworzenie z detalami zabudowań Delft, niewielkiego miasta niderlandzkiego, w którym Vermeer żył i tworzył, jest nieprawdopodobne przy tak wielkiej pustej przestrzeni - jednak w momencie, gdy udaje mi się oderwać wzrok od chmur i wody, zaczynam dostrzegać bogactwo urbanistycznych szczegółów. Obraz jest nietypowy dla malarza specjalizującego się w scenkach rodzajowych, których akcja toczyła się w czterech ścianach, co czyni go jeszcze bardziej wyjątkowym. Przy tym wszystkim "Widok Delft" wydaje się być zapowiedzią impresjonizmu, który narodzi się wiele lat później pod paryskim niebem. To tyle, jeśli chodzi o zarzucanie komuś popadania w egzaltację :).

Delft było dla mnie do niedawna niepozornym miasteczkiem, jakich wiele na niderlandzkiej ziemi. Kojarzyło mi się właśnie z Vermeerem i jego obrazem, a także z porcelaną, której produkcja rozsławiła to miejsce na całym kontynencie. Dzięki książce, po którą ostatnio sięgnęłam (wcale nie licząc na fajerwerki), dowiedziałam się o tym niezwykłym miejscu o wiele więcej.



"Skrzydła nad Delft" to opowieść o młodej dziewczynie, którą poznajemy w przełomowym momencie jej życia. Louise, córka niezwykle uzdolnionego i cenionego projektanta wzorów na porcelanie, ma tylko jedno marzenie - nie zostać zmuszoną do poślubienia człowieka, którego nie kocha, a najlepiej nie być zmuszaną do małżeństwa w ogóle. Pragnie poświęcić się badaniu gwiazd, zgłębianiu tajemnic nauki, poznawaniu świata i towarzyszeniu ojcu w podróżach biznesowych. Niestety, ma pecha, gdyż jest spadkobierczynią jednej z największych fortun w mieście i jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, żeby dać jej możliwość wybrania sobie przyszłości. A przynajmniej tak jej się wydaje. Całe Delft oczekuje, że jej małżeństwo z synem jednego z największych producentów ceramiki w Niderlandach da początek firmie, która rozsławi miasto na całym świecie. Louise czuje się zobligowana do podporządkowania się tym nadziejom, choć tak bardzo pragnie wolności.

 Wydawać by się mogło, że będzie to kolejna opowieść o tym, jak młode dziewczę buntuje się przeciwko konwenansom, odnajduje miłość w ramionach biednego chłopca, a siła tego uczucia doprowadza do przełamania barier. I wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Nic bardziej mylnego.

Dojrzeć Ducha ponad malinami z koszyka Aliny, czyli 205. rocznica urodzin Juliusza Słowackiego


"Ten wielki poeta... miał serce... jak niewiasta tkliwe. Spoglądał on z miłością, rodzicielską jakby, na każde cierpienie ludzi słabszego ducha - i zniżał się do nich z pociechą, taką jednak zawsze, która ich podnosiła z upadku i pojęciem smutku panującego wiecznie na wyżynach ducha, koiła ich drobne, osobiste smutki. Zresztą jakaś niewidzialna, lecz nieprzeparta siła ciągnęła już ku niemu każdego, komu do siebie raz zbliżyć się pozwolił" - to słowa wspomnienia o Juliuszu Słowackim zapisane przez Aleksandra Niewiarowskiego, poetę i dziennikarza, przyjaciela twórcy Króla-Ducha w jego ostatnich latach życia. 

Możecie mi nie wierzyć, ale twórczość Słowackiego pokochałam w szkole podstawowej, w chwili, w której miałam nauczyć się na pamięć Z pamiętnika Zofii Bobrówny. Te śliczne, urocze strofy, których większa część moich rówieśników z założenia nie znosiła (jak czegoś każą się uczyć, to oznacza, że nic to nie jest warte - mnie też to w pewnym momencie dopadło, bo nie cierpię Gombrowicza, ha!), zapadły mi w serce głęboko, a potem już każdy kolejny poznawany utwór pogłębiał obsesyjną miłość. Najpiękniejsze na świecie liryki, genialne dramaty, wzruszające listy, przepiękny raptularz - wszystko to wymieniłabym jednym tchem na początku listy utworów, które ukształtowały moją pasję.

Mariusz Wollny, "Krwawa jutrznia", t.1 i 2


Tom 1: "Dno Czarciego Oka skrywa straszną tajemnicę. Pełno w nim okaleczonych ludzkich zwłok, a każde z ciał pozbawiono głowy. Okolice Sambora nawiedzili czarni jeźdźcy. Sieją grozę wśród okolicznych mieszkańców. Gwałcą, mordują, a co najgorsze, piją ludzką krew. Na Rusi wstaje krwawy świt, nastał czas wielkiego zamętu. Czy to kara za osadzenie na carskim tronie Borysa Godunowa? Czy nie przyszła pora, aby na tronie zasiadł prawowity władca Dymitr? Pewien młody, obdarzony rzadkimi talentami człowiek trafi niespodziewanie i wbrew swojej woli w sam środek tych wydarzeń. Znajdzie miłość i ją utraci. Utraci miłość, by zachować życie. Zachowa życie, bo jego przeznaczeniem jest ocalać innych od niechybnej śmierci. Takie jest przeznaczenie każdego, na kogo wołają Ryx."

Tom 2: "Kacper Turopoński wymyka się śmierci w kanałach pod moskiewskim zamkiem dzięki wrodzonemu sprytowi i... znajomości rozwiązań holenderskich budowniczych. Wkrótce potem syn słynnego inwestygatora staje się naocznym świadkiem drugiego „powrotu” cara Dymitra. Ale polityczne zmiany nie wywierają na niego takiego wpływu jak poznanie prawdziwej twarzy carycy Maryny, w której był zakochany. Niebawem Turopoński odkrywa coś więcej – prawdziwe pragnienia swego serca.
A gdy traci to, czego najbardziej pragnie, walczy bez strachu u boku lisowczyków. Czy już zawsze będzie jednym ze straceńców?"

Tom 3: oczekiwany z utęsknieniem ;)


Na samym początku muszę szybko coś wyjaśnić - to nie są powieści o wampirach! Nie wiem, czy czytając przytoczony powyżej opis pierwszego tomu mieliście wrażenie podobne do mojego, ale od kilku lat tyle się dokoła pałęta krwiopijców, że człowiek głupieje i spodziewa się ich wszędzie. W pierwszej chwili podejrzewałam, że i tutaj natknę się na baśniowych wąpierzy, bo okładkowy zarys treści, choć ostatecznie okazuje się rzetelny, to jednak z początku jest lekko mylący. Na szczęście cykl Mariusza Wollnego to książki dla czytelników:
a) kochających historię i mających mocne nerwy oraz odporne żołądki;
b) tak bardzo kochających historię, że dzielnie pokonują mdłości na widok głów masowo zlatujących z karków;
c) ciekawych tego, jak rewelacyjnie można pisać o historii naszego kraju.

Czas, w którym kto żyw (i kto nie żyw, co wyjaśnię poniżej) bił się o tron moskiewski, został w Rosji nazwany Wielką Smutą. Polskie interwencje, czyli knucie, spiskowanie, podbijanie, zdobywanie, mieszanie się w wewnętrzne sprawy innego kraju i próby podporządkowania go sobie (a nie zdarzało nam się to przesadnie często - trzeba to było wówczas doprowadzić do zwycięskiego końca, a uniknęlibyśmy w przyszłości całej masy "problemów"), nazwano Dymitriadami. Ten trudny i pod bardzo wieloma względami tragiczny okres zawsze wydawał mi się pełen potencjału, pociągający i pobudzający wyobraźnię. Niestety, trafiałam nieustannie na opisy nudne i politycznie przegadane: kto, skąd i dlaczego wyruszył; kto, gdzie i po co dotarł; kto, z kim i z jakim skutkiem się bił; kto, kogo i w jaki sposób zamordował, itd.

Trzeba było Mariusza Wollnego i jego "Krwawej jutrzni", żeby mi się wydarzenia w głowie poukładały i żebym zdołała wyobrazić sobie wszystko ze szczegółami (a imaginację mam bujną, więc bywało... hmmm... interesująco). Odbyłam jedną czy dwie wycieczki w czasie, poznałam kilka cudownie ekscytujących postaci i tym samym zapałałam wielkim entuzjazmem do owych XVII-wiecznych awantur. Gdyby Pan Mariusz miał chęć, to postuluję, żeby go ustanowić narodowym twórcą podręczników do historii - ręczę, że nagle gwałtownie wzrosłaby liczba pretendentów do nauki w klasach o profilu historycznym.

Historie ludzkie śpią na cmentarzach

Kocham cmentarze. Tak już mam. Nie kojarzą mi się źle, nie rozglądam się nerwowo chodząc między grobami, nie bałabym się wędrować ich ścieżkami nocą. Są dla mnie wyciszeniem i zachwytem. Swoistą galerią sztuki. Dodać trzeba, że muszą to być oczywiście stare cmentarze, bo na nowych brak odpowiednich warunków do kontemplacji - nie ma tam sztuki, ciężko znaleźć ciszę, gdy wokół brak drzew.

Najbardziej lubię takie nekropolie jak Powązki, bo można się w nich zatracić niczym w muzeum, ale mój łańcucki cmentarzyk też nadaje się do tego, żeby po nim błądzić w zachwycie i wynajdywać coraz to nowe perełki warte uwiecznienia i zapamiętania. Nie wszystko napawa optymizmem - sypiące się zabytkowe groby, opuszczone kaplice, zaniedbane mogiły bohaterów zasłużonych dla ojczyzny... Niemniej jednak cmentarze mają to do siebie, że nawet gdy natura postanowi objąć je w posiadanie, to ma to swój urok.

Ostatniej niedzieli wybrałam się ponownie, by pospacerować po ostatnim miejscu spoczynku tych, którzy w moim mieście zamknęli oczy na zawsze. Niektórzy mieszkali tu całe życie, inni przybyli z daleka, by tutaj żyć, pracować i odejść, jeszcze inni trafili na naszą małą nekropolię zupełnie przypadkiem. Zieleń znów opanowała cmentarz na kilka miesięcy. Zawsze mam wrażenie, że w tym miejscu cień jest jakiś inny, głębszy. Naprawdę lepiej mi się tam myśli.

Pod pięknymi pomnikami, pod starymi tablicami, ukryte pod literami, które wcale nie wydają się beznamiętne i martwe, śpią historie ludzi kochanych i kochających, walczących za ojczyznę i za nią ginących, samotnych, szczęśliwych, tęskniących, marzących, pragnących żyć i życiem zmęczonych...

"Kobiety, które zawładnęły Europą. Najpotężniejsze królowe"


"Dwanaście wyjątkowych kobiet - królowych mających wpływ na losy całych narodów i granice Europy od XVI wieku do współczesności! Wszystkie fascynujące i niepowtarzalne, a jednocześnie tak różne. Kim były, czym się wsławiły, jak sięgnęły po władzę i dlaczego nie potrafimy o nich zapomnieć. Ich krótkie lub długie życie to dni chwały na polu wojen, walk sukcesyjnych, zawieranych sojuszy czy też czas wypełniony pałacowymi intrygami przeplatanymi szczęściem lub cierpieniem? Jean des Cars ukazuje kobiety postawione na czele państwa, małżonki monarchów lub regentki, które naznaczyły swoje czasy, wykuwając przymierza, knując spiski, stawiając czoło walkom sukcesyjnym, wywołując wojny, poszukując pokoju lub pokój zawierając, oddziałując swoimi czynami, inteligencją lub zwyczajnie osobistym urokiem."


Współcześni historycy i pisarze spoglądają w stronę kobiecych postaci przewijających się przez dzieje świata z ciekawością, nierzadko z zachwytem. Przez setki lat bagatelizowane i marginalizowane, dzisiaj odzyskują należne im miejsce wśród największych bohaterów naszej przeszłości. Kiedyś ich narodziny stawały się przyczyną rozpaczy królewskich ojców, a wręcz całych narodów. W przeszłości pozbawiane środków do życia, bezsilne, odsuwane, dziś są tematem badań i dyskusji, rehabilitowania ich na każdym polu, wręcz gloryfikowania. Czy można się temu dziwić, skoro mimo wszelkich przeciwności losu, mimo kłód rzucanych pod nogi, upychania po fraucymerach, alkowach czy klasztorach, mimo walki, jaką musiały toczyć o wykształcenie, wielu kobietom udało się dojść do bajecznej wręcz władzy? Od urodzenia spychane na bok, niezauważane, pomijane w kolejności do tronów, w kółko słyszały, jaką to tragedią było ich pojawienie się na świecie, jak bardzo tata wolałby mieć synka... A jednak wiele z nich potrafiło wyzwolić się z okowów stereotypów i rozwinąć zdolności do tego stopnia, by móc wpływać na losy swoich narodów, a nieraz całego świata. Dawne kroniki pełne są opisów człeczych dokonań, jednak relacjonują one życie zaledwie połowy ludzkości - płeć piękna praktycznie w nich nie występuje, a jeśli już, to jako żony, kochanki, matki, piękne "przedmioty" służące zwykle tylko do tego, by rodzić następców tronów czy spadkobierców majątków. 

O ilu wspaniałych kobietach żyjących w czasach antycznych, w średniowieczu, a nawet później, nie mamy pojęcia, bo nie pojawiły się w kronikach z powodu swojej płci? Dziejopisarze z reguły nie uważali za stosowne brać pod uwagę ich roli w kształtowaniu świata. Od czasu do czasu historycy odnajdują szczątkowe informacje, starają się pogłębiać swoją i naszą wiedzę na ten temat, jednak wszyscy mamy świadomość, że jest to tylko mała kropelka w wielkim morzu. Kleopatra, Hatszepsut, Nefertiti, Budyka, Hypatia, Aspazja z Miletu... - jesteśmy w stanie wymienić całkiem sporo imion noszonych przez wspaniałe, inteligentne kobiety, które niegdyś tworzyły historię przełamując monopol ich mężów, kochanków, ojców i braci na rządzenie, tworzenie, uczenie się - na ciekawe życie po prostu. Ich ilość jednak wcale nie poraża, jeśli obok zaczniemy zapisywać imiona mężczyzn znanych nam ze swoich dokonań. A skoro w naszej świadomości trochę tych kobiet funkcjonuje, pomimo zmowy milczenia stosowanej przez męskich dokumentalistów sprzed wieków, to ile genialnych władczyń, myślicielek, wojowniczek, artystek nie znamy? Jak wiele z nich zniknęło w odmętach dziejów, bo zmaskulinizowane pióra skrobiące po pergaminach nie uznawały za stosowne spisania ich życiorysów? A przy tym - jak wiele nieprawdy o kobietach, których pominąć już nie wypadało, znalazło się w annałach sprzed wieków?


Rachel Weisz jako Hypatia z Aleksandrii
w cudownym filmie "Agora" Alejandro Amenábara
   
Na rynku księgarskim od paru lat pojawia się coraz więcej książek, które przybliżają losy kobiet niebanalnych, ambitnych, odrzucających niegdyś podporządkowywanie się stereotypom i męskiej dominacji, pragnących mieć prawo do wiedzy, do władzy i do wpływania na losy świata. Historycy odkrywają coraz to nowe fakty, zaczynają mieć dostęp do większej ilości dokumentów, a co za tym idzie, powstają kolejne, fascynujące powieści oraz biografie. Zdarza się, że życiorysy już znane są wywracane do góry nogami przez upór badaczy w docieraniu do nowych źródeł.

Zapotrzebowanie na tego typu książki sprawia, że niejeden "autor" postanawia pójść na łatwiznę i zlepiwszy ze sobą kilka faktów dostępnych w encyklopediach (czy dziś jeszcze używa się tego określenia, czy też ostatecznie zastępuje się go "Wikipedią"?) i okrasiwszy je płomiennym wstępem oraz uroczą okładką, wydaje to mało wartościowe "dzieło" licząc na to, iż popłynie ono z prądem przynosząc dochód.