Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat Książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Świat Książki. Pokaż wszystkie posty

Wehikuł czasu wynaleziono dawno temu - "Żony i córki" Elizabeth Gaskell

      



"Molly jest dorastającą córką lekarza w miasteczku Hollingford. Mimo że została osierocona przez matkę we wczesnym dzieciństwie, żyje beztrosko i szczęśliwie. Pewnego dnia dowiaduje się jednak, że jej ukochany ojciec postanawia ożenić się po raz drugi. Molly pogrąża się w rozpaczy. W tym dramatycznym momencie pomocną dłoń wyciąga do niej młodszy syn bogatych sąsiadów, Roger… Barwne i wyraziste w swojej różnorodności postacie bohaterów, ich skomplikowane relacje ukazują złożone stosunki społeczne w XIX-wiecznej Anglii. Ciekawe losy dwóch rodzin o odmiennym statusie zapowiadają również nadchodzące zmiany obyczajowe i polityczne."


Pewnego jesiennego popołudnia, gdy za oknem zapadnie już zmrok, a wiatr zacznie miotać bezlistnymi gałęziami i uderzać nimi o szyby, usiądę na sofie w pobliżu kominka, ciepłym światłem oświetlającego pokój pełen książek. Spojrzę na zegar spokojnie wystukujący rytm mijających sekund i po raz kolejny wezmę do rąk "Żony i córki", by przenieść się do jakże podobnego saloniku w domu pana Gibsona. Żadnego znaczenia nie będzie mieć fakt, że od chwili, w której Elizabeth Gaskell delikatnym, wykwintnym pismem notowała kolejne linijki swojej powieści, minęło już sto pięćdziesiąt lat. Przeniosę się tam tak, jakbym od urodzenia przynależała do pierwszej połowy XIX wieku, jakbym była przyjaciółką Molly Gibson, spędzającą z nią każdą wolną chwilę i jakby jej ojciec, będący lekarzem mojej rodziny, uratował mi kiedyś życie zagrożone przez szkarlatynę.

"Żony i córki" to monumentalna powieść, która pozwala zupełnie zapomnieć o współczesności, o pośpiechu, bieganiu do pracy, o komputerach i pociągach. Po oderwaniu wzroku od jej stron ze zdumieniem zaczynałam słyszeć szum samochodów oraz hałas miasta. Na długo nie byłam w stanie zapomnieć o irytacji, w jaką niezmiennie wprawiała mnie pani Gibson, o niesmaku, który czułam na każdą wzmiankę o niefrasobliwości i fałszu Cynthii albo o rozbawianiu, w jakie zawsze wpędzała mnie wyniosła lady Cumnor. Powieść Gaskell na długi czas przejęła władzę nad moim życiem. Będę tęskniła za tym uczuciem i zapewne jeszcze nie raz wrócę do tej lektury - mimo jej objętości.

Mieszanka wybuchowa - Oscary, "Książki", a do tego recenzja

Kilka akapitów o tym, co przez parę ostatnich dni zajmowało moje myśli - wydarzenie medialne, magazyn prosto z kiosku i książka o Rosji. Zainteresowani? ;)

Oscary, Oscary i po Oscarach. Na żywo nie oglądałam, bo mi się nie chciało - zrobiłam się leniwa i o godzinie trzeciej w nocy przedkładam sen nad wszystko inne. Wczesnym rankiem, dzięki niezastąpionym internetom, wiedziałam już to, co wiedzieć powinnam. Trochę poskakałam z radości (z oczywistych powodów, a poza nimi za przyczyną J. K. Simmonsa, "Gry tajemnic" i odrobinę - Eddiego Redmayne'a), parę razy westchnęłam z irytacją ("najlepszy film" został najlepszym filmem tylko dlatego, że jest nowatorsko nakręcony), a na koniec pozachwycałam się kieckami i garniturami.  

Mówcie, co chcecie, ale ja nie mam zielonego pojęcia, co takiego ciekawego jest w "Birdmanie". Dawno się tak na filmie nie wynudziłam (może z wyjątkiem "Foxcatchera"), uważam go za twór sztucznie przefilozofowany i banalnie patetyczny, mimo całego tego pozornego mrugania okiem do widza. 


W tym roku rozdawano także takie statuetki.
Ci, którzy je dostali, cieszyli się chyba bardziej, niż gdyby dostali normalne... ;)

Całość ceremonii wręczania Oscarów obejrzę sobie z jednodniowym opóźnieniem. Choć emocje nie będą już takie, jakie byłyby na żywo, to przecież ostatecznie nie mogę przegapić gali, która rozpala moją wyobraźnię od jakiś... dwudziestu lat.

A teraz z innej beczki.

Czytaliście najnowszy numer "Książek"? Jest wspaniały, jak zwykle zresztą, ale moją szczególną uwagę przyciągnęły genialne teksty napisane przez profesora Ryszarda Koziołka - o renesansie powieści historycznej (temat tak bliski mojemu sercu, że mam ochotę artykuł wyciąć i powiesić nad biurkiem) oraz Jacka Dukaja - o e-bookach. Obie rozprawy wpędziły mnie przede wszystkim w kompleksy - po co ja się w ogóle biorę za pisanie, skoro lata świetlne musiałyby minąć, żebym choć otarła się o styl, jakim posługują się obaj publicyści. 

Stefanie von Hohenlohe - księżna nazistów


"To bardziej niebezpieczny szpieg niż tysiąc mężczyzn - tak mówił o niej Roosevelt. Książka ukazuje burzliwe życie Stefanie von Hohenlohe, działającej na rzecz nazistów wśród angielskiej arystokracji. Stefanie przyszła na świat w 1891 roku Wiedniu, w rodzinie o żydowskich korzeniach. Piękna i pełna wdzięku, jako młoda dziewczyna weszła w kręgi wiedeńskiej socjety. A po ślubie i rozwodzie z niemieckim księciem stała się znajomą Hitlera, Goeringa i Himmlera. W 1932 roku przeprowadziła się do Londynu, gdzie nawiązała kontakty w wieloma wpływowymi osobami. Przygotowała między innymi wizytę Księcia i Księżnej Windsoru w Niemczech. Szpiegując dla nazistów, była opłacana przez lorda Rothermere, właściciela słynnych brytyjskich pism - "Daily Mail" i "Daily Mirror", sympatyka Hitlera."

Rzut okiem na okładkę i... przede wszystkim zachwyt nad uroczym zdjęciem przepięknej kobiety. W tle transparentna twarz Adolfa Hitlera, którą zauważyłam dopiero po jakimś czasie, gdyż do tego stopnia oczarowała mnie fotografia Stephanie von Hohenlohe. Jej twórca skomponował niezwykle sugestywny obrazek - delikatna, eteryczna, a jednocześnie przepełniona erotyzmem. Femme fatale. Kim była w rzeczywistości? Jaką rolę odegrała w historii? Książka Jima Wilsona odpowiada na wiele pytań, choć po tylu latach mnoży się ich zbyt wiele, by prawdę poznać w całości.

Już pierwsze informacje o "ulubionej księżnej Hitlera" powodują zdumienie. Była nieślubną córką praskiej Żydówki, która będąc mężatką postanowiła skoczyć na chwilę w bok z żydowskim lichwiarzem. Mąż, wiedeński prawnik, uznał dziecko i wychowywał jak swoje. Przez większą część lektury nie mogłam się nadziwić - jak to możliwe, iż dziewczyna ze zwyczajnej, niezbyt zamożnej mieszczańskiej rodziny stała się najbardziej wpływową członkinią arystokracji austriackiej? Czy rzeczywiście wystarczyły kontakty, jakie nawiązała w czasach, gdy jej ojczym prowadził kancelarię prawniczą? A może była tak piękna, urocza i zachwycająca, że nie można było przejść obok niej obojętnie? Moim zdaniem zdjęcia nie preparowane przez zawodowych fotografów wcale tego nie potwierdzają. Czy to na pewno ta sama kobieta, która widnieje na okładce książki? Malutka, chudziutka, mocno umalowana, o dość pospolitych rysach i wyskubanych brwiach - w każdym razie w latach trzydziestych Stephanie nie porażała urodą.

Lemuel Schofield i księżna Stephanie

Barbara Wachowicz "Siedziby wielkich Polaków. Od Reja do Kraszewskiego"


"Dzięki tej książce będziemy mieli wyjątkową okazję odwiedzić miejsca zamieszkania sławnych Polaków, poznać ich życie i losy ich domostw – barwne, piękne, dramatyczne. Bogato ilustrowana książka ukazuje urodę architektury dworów i pejzaży polskich, a także unikatową ikonografię z epoki."

Barbara Wachowicz to potęga, to instytucja. W chwili, gdy nazwisko to pojawia się w mediach, to jestem pewna, że czeka mnie porządna partia wzruszeń, że znów pojawi się coś, co poruszy moją duszę, co utrafi w moją wrażliwość jak nic innego. I jeszcze nigdy się nie pomyliłam. 

Przepiękne wydanie najnowszej książki tej pisarki tak naprawdę zachwyciło mnie jeszcze zanim zobaczyłam jego okładkę. Siedziby wielkich Polaków? Toż to na pewno do Czarnolasu zostanę zaproszona, do Zaosia, do Żelazowej Woli - w miejsca ważne dla mnie tak bardzo, jak moje własne miejsce urodzenia. A może nawet bardziej? W chwili, gdy już mogłam przytulić książkę do serca poczułam, jakby biło w niej żywe serce. 

Nie miejcie mi za złe zbytniego popadania w patetyzm - książki Barbary Wachowicz towarzyszą mi od początku mojej literackiej, filologicznej drogi, od pierwszego momentu, w którym zachwyciłam się strofami mickiewiczowskimi, w którym stwierdziłam, że nie ma nic piękniejszego nad wiersze Słowackiego. Każda kolejna pozycja tej pisarki wpisywała się idealnie w moje pasje, zainteresowania i oczekiwania. Cykl "Wierna rzeka harcerstwa" wyszła akurat w chwili, w której moją obsesją było poznawanie losów bohaterskiej młodzieży walczącej w czasie hitlerowskiej okupacji, na długi czas te książki były dla mnie najukochańszymi, pełnymi niespodzianek  przyjaciółkami. Nie dziwcie się więc, że dorwawszy "Siedziby wielkich Polaków" nie mogłam się odkleić od tej przepięknie wydanej i znakomicie napisanej pozycji.

Jonas Jonasson "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął"


"Życiowa podróż szwedzkiego Forresta Gumpa po ostatnich stu latach losów świata. Właśnie minęło dziesięć dekad nadzwyczaj bogatego w wydarzenia życia Allana Karlssona. Problem tylko w tym, że zdrowie nie odmawia posłuszeństwa i wygląda na to, że wielka feta z okazji setnych urodzin będzie musiała się odbyć w domu spokojnej starości. Jednak człowiek, który jadł kolację z przyszłym prezydentem Trumanem, leciał samolotem z premierem Churchilem, pił wódkę ze Stalinem i zaznajomił się z Mao Zedongiem, nie może tak po prostu zdmuchnąć świeczek na torcie. Wymyka się przez okno i rusza w swą ostatnią życiową podróż…"
 
Sama prawie w to nie wierzę, ale autorowi tej książki udało się zainteresować mnie polityką. Oczywiście nie tą spędzającą w chwili obecnej sen z powiek sporej części ludzkości, lecz polityką, która w XX wieku miała swoje pięć minut, ale już przeminęła - zatrzasnęła za sobą kartki podręczników do historii. Nie bywam raczej zainteresowana takimi wydarzeniami jak zimna wojna, ówczesne walki na Dalekim Wschodzie, powstanie rozdartej na pół Korei, itp. Aż tu nagle pojawia się książka szwedzkiego autora, która miała być jeno lekkim, kryminalnym, zabawnym przerywnikiem na jeden wieczór. Spełniła swoje zadanie, ale oprócz tego zaserwowała mi fantastycznie podaną i umiejętnie dawkowaną wiedzę o tematach będących dotąd białymi plamami na mapie moich zainteresowań.

Bohaterem jest staruszek. Bardzo niezwykły staruszek. Jego nieprzeciętność wcale nie kończy się na tym, że właśnie obchodzi swoje setne urodziny. Allan Karlsson to nie byle kto - jest człowiekiem, który z racji swoich znajomości powinien być bardzo sławny. Przewrotność losu sprawia jednak, że prawie nikt na całym świecie nie zdaje sobie sprawy z tego, iż ktoś, kto wynalazł bombę atomową, uratował życie generałowi Franco i Winstonowi Churchillowi, przyjaźnił się z Harrym Trumanem oraz jadał z największymi przywódcami socjalistycznymi (a wszystko to zupełnie przypadkiem) mieszka sobie spokojnie w domu starców i... umiera z nudów.

Claire Tomalin "Sekretna kochanka Dickensa"


"Pasjonująca książka opowiada historię młodej aktorki, wielkiej miłości Charlesa Dickensa. Po śmierci sławnego „opiekuna” Ellen Ternan stworzyła sobie nową, wymyśloną biografię i tożsamość, wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci. Konsekwentnie ukrywała przed otoczeniem prawdziwą przeszłość – trwający 14 lat związek z Dickensem oraz fakt, że pochodziła z aktorskiej rodziny. Większość dokumentów, w tym korespondencja między kochankami, została zniszczona. Zarówno rodzina Ellen, jak i przyjaciele pisarza przez długie lata utrzymywali zmowę milczenia na temat podwójnego życia Dickensa – pisarza uchodzącego za wzór mieszczańskich cnót."

Tytuł książki trochę zniechęca, prawda? Przychodzą na myśl plotkarskie pisemka, które czerpią zyski z krzykliwych i kontrowersyjnych nagłówków. W oryginale angielskim brzmi on zupełnie inaczej: "The Invisible Woman" - "Niewidzialna kobieta". I jakoś tak od razu robi się mniej skandalicznie, a bardziej biograficznie.

Książka ta powędrowała z półki na mój podręczny stoliczek (czyli na honorowe miejsce dla właśnie czytanej książki-przyjaciółki) z bardzo prostego powodu - pochłonęłam "Dziewczynę w błękitnej sukience" i chciałam dowiedzieć się więcej, poznać szczegóły, skonfrontować fikcję z faktami. Nie bulwersowało mnie wcale to, że Dickens miał kochankę - nic w tym nadzwyczajnego, nic takiego znowu szokującego. Zdarzało się to najlepszym pisarzom - nigdy nie wpływa to na moją ocenę ich twórczości ani na moje sympatie bądź antypatie. Niechby sobie robili w życiu prywatnym co chcieli, byleby pisali dużo i dobrze:) Inaczej jednak mają się sprawy z draniami (wybaczcie kolokwializm, ale nie pasuje tutaj nic innego), a do takiej kategorii wypada pana Boza zaliczyć.


Charles Dickens podczas jednego ze swoich słynnych odczytów

Mary Ann Shaffer "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek"


"Jest rok 1946. Juliet, młoda pisarka, objeżdża zniszczoną Anglię, promując swą książkę i szukając tematu do następnej. Przypadkiem dowiaduje się o małej wyspie, na której istnieje dziwne Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Powołali je podczas wojny rolnicy i gospodynie, by uratować kilka osób przed aresztowaniem. Ale jak się ma literatura do placka z obierek? Zaciekawiona Juliet odwiedza wyspę, co zupełnie zmienia jej życie... Napisana lekko i z humorem, niezwykła historia o ludzkich uczuciach i książkach „pomagających znieść rzeczy normalnie niemożliwe do zniesienia”."


Literatura zmienia człowieka, pomaga mu otworzyć się na inne potrzeby niż tylko te dotyczące walki o przetrwanie, uczy go patrzeć głębiej i zaglądać w duszę, zarówno swoją, jak i bliźniego. Literatura daje nam dostęp do prawdziwego piękna, pozwala nam widzieć więcej, daje wielkie możliwości. To jedno z przesłań, jakie niesie ze sobą ta urocza, niedzisiejsza książeczka, niepozorna, a przecież tak wspaniała.
      
Napisałam niedzisiejsza, ponieważ jest to powieść epistolarna, a w naszych czasach już mało kto wie, co oznacza oczekiwanie na list pisany ręcznie na pięknej papeterii. Klikamy szybkie maile, wysyłamy pocztę elektroniczną, która dociera do adresata w kilka sekund. Takie "listy" już nie są skarbem, nie można ich schować do szuflady, ukryć w tajemnym miejscu pełnym sekretów i zaklętych pocałunków, nie można związać wstążeczką i przekazać wnuczce. Zrobiło mi się smutno po napisaniu tych słów - współczesność niesie ze sobą tyle ograniczeń, tyle sztuczności i tak wielki brak romantyzmu. Ratują go jeszcze takie książki jak maleńka powieść Mary Ann Shaffer, autorki, która już, niestety, nie żyje, więc nie stworzy dla nas więcej takich małych przyjemności.

John Boyne "W cieniu Pałacu Zimowego"


"Powieść obyczajowa, rozgrywająca się przez kilkadziesiąt lat XX wieku. Młody Georgij niezwykłym zbiegiem okoliczności trafia do carskiego pałacu w Petersburgu, gdzie poznaje rodzinę Mikołaja II i zakochuje się w księżniczce. Gdy wybucha rewolucja, ucieka na Zachód i osiada z żoną w Londynie. Nostalgiczna opowieść o wpływie młodości i wielkiej historii na całe życie. Wątek sensacyjny (szpiegowski), świetna psychologia i panorama ważnych wydarzeń minionego stulecia. Nowa książka autora powieści „Chłopiec w pasiastej piżamie”."

Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie wezmę do ręki nową książkę Boyne'a - nie tyle ze względu na jego pierwszą powieść, ile na tematykę, którą wybrał tym razem. Czasy carskiej Rosji są dla mnie niezmiennie fascynujące, nie wspominając o historii ostatnich Romanowów - wpływającej na moją wyobraźnię i wciągającej każdym szczegółem, zarówno wspaniałym i pięknym, niezbadanym i tajemniczym, jak i tragicznym. Ilekroć oglądam zdjęcia tej kochającej się rodziny, która miała to nieszczęście, że była rodziną panującą w kraju zbyt wielkim, zbyt biednym i zbyt ambitnym, przenoszę się w czasie i przemierzam pokoje pałaców, sprawdzam siłę wzroku Rasputina, prowadzę długie rozmowy z najstarszymi córkami cara, przytrzymuję kapelusz, który próbuje ulecieć w powietrze, gdy przechadzam się wietrznymi brzegami Newy... Opowieści o końcu carskiej Rosji mają w sobie moc tak sugestywnego przekazu, że nie potrafię o nich zapomnieć.
      
"W cieniu pałacu zimowego" pochłonęłam z zapartym tchem ciesząc się dobrą powieścią i Wielką Historią w niej opisaną. Mimo kilku potknięć, które można wytknąć autorowi, nie ulega wątpliwości, że jego opowieść jest fascynująca i sprawi, że niejeden czytelnik sięgnie głębiej pragnąc dowiedzieć się czegoś więcej o Romanowach. Ich postaci zostały opisane żywo i naturalnie, stają się nam bliskie i wzbudzają emocje. Ja nie wyobrażam sobie, że mogłabym sięgnąć po tę książkę nie znając wcześniej tragedii carskiej rodziny, ale zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu czytelników jest ona nowością i jestem przekonana, że już na zawsze pozostanie w pamięci i w sercu każdego z nich. 

Wiesław Budzyński "Miasto Lwów"


"Monografia Lwowa od lat najdawniejszych do powojennych. Pasjonująco opisane zabytki, historia i kultura tego pięknego miasta. Lwów jako centrum kulturalne i naukowe, pozostawiające daleko w tyle sąsiednie metropolie. Jako miasto, które ma coś, czego nie ma żadna z okolicznych stolic – legendę i to w dodatku legendę ściśle związaną z Polską. Przeczytamy więc o Piłsudskim, który szykując się na wojnę o niepodległość, skierował do Lwowa pierwsze kroki. O wielokulturowości: współegzystencji Polaków, Żydów, Rusinów – nie zawsze łatwej, ale wzbogacającej miasto. "
  
Budzyński to urodzony gawędziarz, szkoda, że z wrodzonego stylu zrezygnował po 2/3 książki. Na początku mamy parę rozdziałów mówiących o XIX wieku, jednak nie jest to opowieść o samym Lwowie, ale bardziej o ludziach, których słynne nazwiska z Lwowem się kojarzą. Ale w końcu to przecież ludzie tworzyli niepowtarzalną atmosferę tego miasta - Lwów to nie tylko mury i kamienice, ale przede wszystkim wspaniałe, wielkie nazwiska, buzująca inteligencja - krew Leopolis (gdy jej zabrakło, gdy została wytoczona przez Sowietów i Niemców, miasto zostało pustym, martwym organizmem). 

Po pięknych opowieściach o biskupie Teodorowiczu, Grottgerze, Łukasiewiczu zatapiamy się w sugestywnie przedstawionej atmosferze przedwojennego Lwowa, narastania grozy, przeczuwania wojny i zupełnego szoku w chwili, gdy nadciągnęli barbarzyńcy. Niewyobrażalne rzeczy działy się we Lwowie po wkroczeniu Rosjan, niewyobrażalne dla wszystkich ludzi, którzy żyli do tej pory w europejskim mieście, pełnym artystów, naukowców, sław na skalę światową, pełną uczelni wyższych, teatrów, znakomitych szkół.