Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

Kojot, owszem, ale tylko w pakiecie ze strusiem pędziwiatrem, czyli o tym, dlaczego nikt mnie nie namówi do zamieszkania na prerii



Robicie już plany wakacyjne? Są dobrym sposobem na to, by jakoś przetrwać zimę, więc rozmyślam o nich nieustannie od dwóch miesięcy. Nie wiem, czy ktoś z Was udaje się w najbliższym czasie do Arizony, ale po przeczytaniu "Wyspy na prerii" Wojciecha Cejrowskiego raczej bym takiej wyprawy nikomu nie polecała. Ja się tam nie wybieram, moje projekty zakładają bliższe i bardziej... higieniczne okolice, ale kto wie - może niejednemu z moich Czytelników marzą się stepy, po których hula wyjący potępieńczo wiatr?

Jeżeli jakimś dziwnym trafem ktoś z Was odziedziczył (kupił, dostał, wygrał w karty - niepotrzebne skreślić) domek na takiej właśnie prerii i nie wie, co zrobić, żeby w ciągu tygodnia nie zostać:
a) zjedzonym przez kojota lub inne niebezpieczne gadziny,
b) wywianym przez preriową zawieruchę,
c) zastrzelonym przez sąsiada,
d) zasypanym żywcem przez wszędobylski proch,
e) skazanym na wielotygodniową kwarantannę przez przestraszonego skunksa,
to nabycie i wielokrotne przeczytanie wyżej wymienionej książki będzie dla szczęśliwca kwestią życia i śmierci!

Jednak podobne cuda zdarzają się wyjątkowo rzadko i nawet przez moje różowe okulary, których z nosa nie ściągam, nie widzę w pobliżu potencjalnego właściciela arizońskiego rancza (jeśli jest tu ktoś, kto może mi udowodnić, że się mylę, to łapa do góry!). Nikt więc zapewne nie będzie musiał traktować "Wyspy na prerii" jako poradnika lub przewodnika. I dobrze, bo nie jest ona ani jednym, ani drugim. Najpewniej będę się czuła określając ją jako genialny poprawiacz humoru, kopalnię wiedzy o jednym z amerykańskich stanów, a przy tym rewelacyjnie napisane wspomnienia.


Stanisława Kuszelewska - Rayska "Kobiety"


"Bohaterkami książki Stanisławy Kuszelewskiej-Rayskiej są zdeterminowane i dzielne kobiety, które biorą czynny udział w walce z Niemcami. Są wśród nich te wykształcone i te proste, ale łączy je jedno, miłość do ojczyzny i miłość do synów oraz mężów walczących w obronie swego kraju. W obliczu zagrożenia stają do walki. Odnajdują w sobie niezwykłą siłę i podejmują ryzyko. Drukują ulotki, ukrywają Żydów, organizują szpitale powstańcze, szyją ubrania z tego, co mają pod ręką, oddają krew, by za zarobione pieniądze kupić na czarnym rynku to, co niezbędne. To obraz kobiet walczących każdego dnia o przeżycie. Nie dla siebie, ale dla ukochanych, którym trzeba pomóc, przygotować i dostarczyć paczki do obozu pracy."


Był w moim życiorysie czas, w którym czytałam tylko i wyłącznie książki o tematyce wojennej. Chciałam wiedzieć, pamiętać, znaleźć odpowiedzi, choć trochę zrozumieć. Chłonęłam wszystko, co tylko wpadło mi w ręce. A było tego sporo, bo w wielopokoleniowej domowej biblioteczce pozycji tego typu nigdy nie brakowało. Po jakimś czasie poczułam przesyt. Kolejne książki, po które sięgałam, powielały historie, życiorysy i informacje, poznane przeze mnie wcześniej. 

Przede wszystkim jednak dotarło do mnie, że nigdy w życiu, choćbym nie wiem jak się starała, nie będę w stanie pojąć tego, co przeżywali wówczas ludzie, co czuli, gdy świat walił się na głowy, gdy szaleństwo docierało do ich domów i odbierało im wszystko, WSZYSTKO! Jedyne, co mogłam, to zapamiętać i przekazać dalej, żebyśmy nigdy nie przeszli nad tym do porządku dziennego. 

Potem długo omijałam tę problematykę, krążyłam wokół, ale nie zapuszczałam się głębiej, bo miałam wrażenie, że nic nowego i świeżego nie pojawia się na rynku wydawniczym. Parę lat temu sięgnęłam po poruszającą "Wojnę Klary", zachwyciłam się książką Władysława Bartoszewskiego "Mój Auschwitz", ale na tym skończyły się próby powrotu do tematu. 

Ostatnimi czasy, po latach posuchy, wojna wraca na półki księgarń, co jest zjawiskiem pozytywnym i pożądanym. Młodzi ludzie nie mają dzisiaj większego pojęcia o tym, co się działo w połowie zeszłego wieku. Z oburzeniem wykrzykują, gdy zaczyna się im cokolwiek opowiadać, że to nieprawda, że to niemożliwe, nieprawdopodobne, że przecież prawa człowieka..., prawo do własności..., do życia..., niepodległość..., suwerenność... Słyszy się coraz więcej głosów za tym, żeby nie rozpamiętywać, zapomnieć, żyć przyszłością, a nie przeszłością. 

Pisałam o tym już wielokrotnie, znacie więc moje zdanie na temat uświadamiania młodych ludzi, wychowywania ich poprzez odsłanianie przed nimi Historii. Wiecie, że priorytetem jest dla mnie w tym przypadku pamiętanie i uczenie się na błędach przeszłości. Dlatego cieszy mnie powrót do wydawania literatury, która mówi o losach ludzi w czasach II wojny światowej. Może dzięki temu wszyscy zrozumieją, iż o wojnie trzeba pamiętać. 

Kordian Tarasiewicz "Zapach świeżej kawy"


"Kawa – magiczny napój, nawet Ci, którzy jej nie piją, kochają zapach świeżo parzonej małej czarnej. W Polsce pod koniec XIX wieku kupowano w sklepach surowe ziarno kawy, które później palono na kuchennych patelniach lub w specjalnych blaszanych bębenkach. Pierwszą profesjonalną palarnię kawy pod nazwą „Pluton” założył w 1882 roku w Warszawie Tadeusz Tarasiewicz. Autor książki, Kordian Tarasiewicz, wnuk założyciela przedsiębiorstwa, przedstawia fascynujące dzieje „Plutona” na tle historii Polski i Warszawy od końca XIX wieku do lat 50-tych XX wieku. Praktykę w firmie rozpoczął w 1930 roku, a cztery lata później objął w niej funkcję dyrektora. Właśnie z okresu jego działalności pochodzą najbogatsze wspomnienia, liczne anegdoty oraz historie wojenne. Relacja autora opiera się na zachowanych dokumentach firmowych oraz archiwach, ale przede wszystkim na wspomnieniach własnych oraz pracowników firmy. To barwna opowieść o ludziach, którzy wspólnie tworzyli „Plutona”, o tradycji kawy w Polsce, o sztuce prowadzenia uczciwego biznesu."

Za kawą nie przepadam. Piję ją tylko wówczas, gdy już zapałki podpierające powieki nie pomagają, a ja siedzę w pracy i muszę być w miarę przytomna albo w sobotni wieczór, gdy mogę w końcu czytać i pisać do rana, a oczy jakoś nie chcą mi na to pozwolić. Jednak zdarza się czasami, że piję ją z przyjemnością - w kawiarni, gdzie parzenie kawy jest sztuką, w kafejce, w której ktoś przygotowuje ją z czułością... Takie miejsca istnieją jeszcze, wbrew pozorom. Są ludzie, którzy twierdzą, że ciężko im bez niej żyć. Jakby na to nie patrzeć, jest to napój specyficzny, o ciekawej historii.

Niedawno czytałam świetną książkę Agnieszki Lisak "Życie towarzyskie w XIX wieku". Natrafiłam tam na fragment (szukajcie, a znajdziecie na stronach 172-173), który uświadomił mi pewną niezwykle interesującą prawdę - kawę, tę "zamorską truciznę", rozpropagował w Europie Polak, Jerzy Kulczycki. Dostał się on pewnego dnia do niewoli tureckiej, z której nie udało mu się umknąć przez dziesięć lat. Przebywając wśród "niewiernych" nabył bardzo przydatną umiejętność - nauczył się parzenia kawy. W chwili, gdy wolność odzyskał został tłumaczem i cukiernikiem Jana III Sobieskiego. Wsławił się wówczas doskonałym parzeniem czarnego napoju. Wdzięczne Polakom za ocalenie przed "nawałą turecką" władze Wiednia "nadały J. Kulczyckiemu przywilej założenia pierwszej publicznej kawiarni. Otworzył ją w 1683 roku w swoim domu nazywając "Pod Niebieską Butelką". Lokal szybko zyskał powodzenie. W dowód uznania zrzeszenie wiedeńskich kawiarzy uznało go za swojego patrona."