"Alkmaar, Holandia,1636. Szanowany szynkarz i handlarz tulipanami Wouter Winckel zostaje znaleziony martwy w swojej gospodzie. Zaszlachtowano go, a w usta wepchnięto antyreligijną broszurę. Winckel był właścicielem najpiękniejszej kolekcji tulipanów w całej Zjednoczonej Republice Siedmiu Prowincji Niderlandzkich, w tym najbardziej pożądanej i drogiej cebulki, Semper Augustus. Dlaczego musiał umrzeć? Kto chciał go zabić? Londyn, 2007. Historia zdaje się zataczać koło. Franka Schoellera znajduje jego siostrzeniec, Alek. Umierający trzyma siedemnastowieczną księgę o tulipanach, która może wyjaśnić przyczyny jego śmierci. Z pomocą Damiana, amsterdamskiego antykwariusza, Alek próbuje rozwiązać zagadkę, ale przyjaciele szybko sobie uświadamiają, że teraz oni ryzykują życiem. "
Nie jestem jakąś specjalnie wielką fanką kwiatów. Lubię mijać je w parku, wykorzystuję do zdjęć, cieszy mnie ich obecność na klombach w mieście, ale u siebie w ogrodzie wolę trawkę, krzaczki i drzewka. Z ciętymi też mam problem, bo ładnie wyglądają, ale tylko przez chwilę - trzeba się namęczyć, żeby utrzymać je przy względnym życiu przez kilka dni. Owszem, kocham słoneczniki, ale to przez Vincenta, uwielbiam stokrotki na trawnikach i niezapominajki na łące. Reszta jest przyjemna dla oka, ale nie mam dla nich specjalnie cieplejszych uczuć. Wyjątkowo nie lubię róż i tulipanów. No, chyba że są jakoś szczególnie spektakularne.
Cóż więc mogło mnie skłonić do lektury książki o kwiatach, za którymi nie przepadam? Dlaczego sięgnęłam po "Tulipanowy wirus"? Za sprawą ciekawej historii, oczywiście. Czy jesteście sobie w stanie wyobrazić, że był kiedyś taki czas, w którym na jednej cebulce tulipana można było zbić olbrzymi majątek? Zaintrygowani?
To, co działo się w XVII-wiecznej Holandii, przechodzi moje pojmowanie. W pewnym momencie tysiące ludzi dosłownie zbzikowało. Ktoś wymyślił, że tulipany, zaatakowane przez nieznanego wirusa i z jego powodu wyglądające inaczej niż zdrowe, są warte więcej niż ustawa przewiduje. Ceny cebulek rosły i rosły, w końcu stały się groteskowe. Kwiaty, które przywędrowały do Zjednoczonych Prowincji Niderlandzkich z Turcji, stały się symbolem luksusu, prestiżu, ważniejszym niejednokrotnie od najdłuższych drzew genealogicznych. Nietypowe odmiany, na dobrą sprawę zdeformowane przez wirusa - nakrapiane i postrzępione, były bardziej pożądane niż domy, meble, obrazy czy stroje. Ludzie brali kredyty, zapożyczali się, a ceny cebulek nadal rosły.
Podam Wam kilka przykładów, żebyście byli w stanie wyobrazić sobie rozmiar, jaki osiągnęła gorączka tulipanowa. Średni roczny dochód w Niderlandach wynosił ok. 150 guldenów (a wiecie jak to jest z tym średnim dochodem - w rzeczywistości większość ludzi zarabia o wiele mniej), tona masła kosztowała jakieś sto guldenów. Jedna cebulka (!), z której być może wyrósłby kwiat o niespotykanym kształcie i kolorze, kosztowała nawet do tysiąca guldenów.