Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rosja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rosja. Pokaż wszystkie posty

Guwernantki w natarciu. Kierunek: Rosja!


„Wyjazd do carskiej Rosji i podjęcie tam pracy nie były łatwymi krokami w życiu, jednak decydowało się na nie wielu przybyszów z Zachodu, w tym i guwernantki. Wszedłszy dzięki temu do środowisk rosyjskiej arystokracji i klasy średniej, osiągnęły rangę, której odmawiano im w kraju rodzinnym. Oczarowane, ale i przytłoczone nieznanym i odległym zakątkiem świata, próbowały odnaleźć się w obcej kulturze. Pokonanie różnic stało się ich wspólną pasją. Poznały Rosję przyziemną, zajętą codziennymi sprawami, problemami i troskami. Chociaż słynącą także z przyjęć oraz wystawnych balów. Gdy na początku XX wieku anarchia i chaos ogarnęły Rosję, panna Emmie Dashwood znajdowała się w samym epicentrum tych wydarzeń. Wspomnienia jej i innych angielskich guwernantek układają się w niezwykłą opowieść o prawdziwym obliczu dwóch rosyjskich rewolucji i wojny domowej. 
Te unikatowe relacje z pierwszej ręki zebrał i ocalił Harvey Pitcher."


Zawód guwernantki jest dzisiaj otulony romantyczną mgiełką. Nie zmienią tego takie książki jak "Agnes Grey" Anny Brontë, nic nie dadzą pełne pogardy słowa panny Ingram z "Jane Eyre" Charlotty Brontë czy przeżycia Sugar ze "Szkarłatnego płatka i białego" Michela Fabera. Prywatne nauczycielki są dla nas nierozerwalnie powiązane z XIX wiekiem, z jego legendą, a przede wszystkim z wyidealizowanym wyobrażeniem wiktoriańskiej Anglii.

Parę dni temu zaczęłam pisać recenzję książki "Gdy panna Emmie była w Rosji" Harvey'a Pitchera. Sięgnęłam po nią, bo sprawiała wrażenie idealnego połączenia dwóch przyciągających mnie jak magnes tematów. Jeden z nich to ostatnie lata znikającej bezpowrotnie carskiej Rosji, drugi - historia angielskich guwernantek, które w drugiej połowie dziewiętnastego stulecia rozlały się po wszystkich zakątkach cywilizowanego świata. Książka okazała się nie tylko wyjątkowo ciekawa, ale przede wszystkim otworzyła mi oczy na prawdę, z której nie do końca zdawałam sobie sprawę - że wcale, ale to wcale nie byłabym zachwycona, gdyby przyszło mi pewnego dnia obudzić się i stwierdzić, że przeniosłam się jakieś 150 lat wstecz, a zza drzwi dobiega mnie właśnie głos, pytający, dlaczego jeszcze nie czekam w pokoju szkolnym, skoro dzieci moich pracodawców są już dawno na nogach!

W kilku pierwszych zdaniach recenzji chciałam delikatnie zarysować Wam sytuację dziewiętnastowiecznych kobiet zmuszonych do pracy zarobkowej, którym społeczeństwo wiązało ręce, nie dając ani gruntownego wykształcenia, ani możliwości godnego i uczciwego zarabiania na utrzymanie - poza łaskawym zezwoleniem na bycie nauczycielką domową. Dodałam trochę cytatów i planowane parę zdań rozrosło się do niebotyczny rozmiarów - z tego też powodu uszczęśliwiłam Was ;) osobnym tekstem o guwernantkach, który znajdziecie TUTAJ.

Teraz najwyższy czas przejść do meritum i powiedzieć Wam, dlaczego żałowałabym, gdybym po książkę Pitchera nie sięgnęła i dlaczego - niestety - nie każdemu się ona spodoba.

Barwy dziewiętnastego wieku


"Emilia wiedzie bezpieczne życie u boku tureckiego męża, dopóki napięte stosunki pomiędzy imperium osmańskim a Rosją nie doprowadzą do wybuchu wojny krymskiej. To burzy spokój rodziny. Zakir postanawia bowiem przyłączyć się do walk, a żona podąża za nim, choć oznacza to rozstanie z ukochanym synem. Jak potoczą się dalsze losy Emilii? Czy jej dorastająca w Rosji córka Maria pozna prawdę o swoich tureckich korzeniach oraz starszego brata? Czy dorosły już Kemal wybaczy matce, że go porzuciła jako dziecko, wybierając swobodne życie poza haremem? Dorota Ponińska umieszcza swoje bohaterki w wielonarodowościowym środowisku pośród przepięknego krajobrazu Półwyspu Krymskiego, którego uroda stanowi inspirację dla poetów i malarzy. Zabierze czytelnika także do Petersburga, Paryża i Stambułu. Przy okazji przedstawi sylwetkę Iwana Ajwazowskiego, wybitnego malarza marynisty z końca XIX wieku, oraz innych twórców jego pokolenia."


Od "Emilii", pierwszego tomu sagi "Podróż po miłość" Doroty Ponińskiej, nie mogłam się oderwać do późnej nocy - w sumie chyba już świtało, gdy padłam na posterunku. Przez kilka niedzielno-porannych godzin śniłam o Stambule i poezji Bliskiego Wschodu, a po przebudzeniu się, z kawą w ręku, porwałam część drugą. Z jakiego powodu desperacko "porwałam" zamiast kulturalnie "wziąć do ręki"? Winę za to ponosi autorka i jej książka - człowiek się po prostu dalszego ciągu doczekać nie może.

Wszystkich tych, którzy "Emilii" jeszcze nie czytali (recenzja TUTAJ), a mają taki zamiar, proszę teraz o przerzucenie się na jakiś inny mój tekst, bo mogą znaleźć tutaj coś, co zdradzi im elementy fabuły pierwszego tomu. Albowiem z lekka spoilerować zamierzam. 

Tak więc z kawą w dłoni porwałam tom drugi i - niech mi autorka wybaczy - naszły mnie mordercze myśli! Któż to widział, żeby tak traktować bohaterów, żeby ich w takie okoliczności rzucać? Któż to widział, żeby mi w spokojne, niedzielne przedpołudnie łzy w oczu wyciskać? ;) "Maria" zaczyna się z przytupem - konstrukcja to zdradliwa i podstępna, bo czytelnik najmniejszej nie ma ochoty na odrywanie się od lektury, choćby obowiązki wzywały go przez megafon.


Mieszanka wybuchowa - Oscary, "Książki", a do tego recenzja

Kilka akapitów o tym, co przez parę ostatnich dni zajmowało moje myśli - wydarzenie medialne, magazyn prosto z kiosku i książka o Rosji. Zainteresowani? ;)

Oscary, Oscary i po Oscarach. Na żywo nie oglądałam, bo mi się nie chciało - zrobiłam się leniwa i o godzinie trzeciej w nocy przedkładam sen nad wszystko inne. Wczesnym rankiem, dzięki niezastąpionym internetom, wiedziałam już to, co wiedzieć powinnam. Trochę poskakałam z radości (z oczywistych powodów, a poza nimi za przyczyną J. K. Simmonsa, "Gry tajemnic" i odrobinę - Eddiego Redmayne'a), parę razy westchnęłam z irytacją ("najlepszy film" został najlepszym filmem tylko dlatego, że jest nowatorsko nakręcony), a na koniec pozachwycałam się kieckami i garniturami.  

Mówcie, co chcecie, ale ja nie mam zielonego pojęcia, co takiego ciekawego jest w "Birdmanie". Dawno się tak na filmie nie wynudziłam (może z wyjątkiem "Foxcatchera"), uważam go za twór sztucznie przefilozofowany i banalnie patetyczny, mimo całego tego pozornego mrugania okiem do widza. 


W tym roku rozdawano także takie statuetki.
Ci, którzy je dostali, cieszyli się chyba bardziej, niż gdyby dostali normalne... ;)

Całość ceremonii wręczania Oscarów obejrzę sobie z jednodniowym opóźnieniem. Choć emocje nie będą już takie, jakie byłyby na żywo, to przecież ostatecznie nie mogę przegapić gali, która rozpala moją wyobraźnię od jakiś... dwudziestu lat.

A teraz z innej beczki.

Czytaliście najnowszy numer "Książek"? Jest wspaniały, jak zwykle zresztą, ale moją szczególną uwagę przyciągnęły genialne teksty napisane przez profesora Ryszarda Koziołka - o renesansie powieści historycznej (temat tak bliski mojemu sercu, że mam ochotę artykuł wyciąć i powiesić nad biurkiem) oraz Jacka Dukaja - o e-bookach. Obie rozprawy wpędziły mnie przede wszystkim w kompleksy - po co ja się w ogóle biorę za pisanie, skoro lata świetlne musiałyby minąć, żebym choć otarła się o styl, jakim posługują się obaj publicyści. 

Rosja w kilku odsłonach

Rosja historyczna, carska i Rosja porewolucyjna, współczesna - dwa zupełnie różne pojęcia. Kraj Putina wciska się w moją rzeczywistość z każdej strony, bo nie schodzi z nagłówków gazet i portali informacyjnych, budujących zdecydowanie jednostronny obraz naszego sąsiada. Jestem świadoma tej tendencyjności, a jednak, gdybym miała bez zastanowienia wymienić kilka określeń kojarzących mi się z obecną Rosją, żadne z nich nie miałoby zabarwienia melioratywnego.

Wygląda to zupełnie inaczej, gdy sięgam wyobraźnią w rosyjską przeszłość. Wówczas na pierwszym planie sadowi się car z całym dworem, otoczony specyficzną kulturą, stopioną w jedno ze sztuką i wiarą oraz wielką polityką. Wszystko to wiruje wraz z intensywną obecnością zapierającej dech w piersiach architektury, białych nocy w Sankt Petersburgu, wyrobów Petera Fabergé...


Zagłębianie się w historię carskiej Rosji daje mi wiele satysfakcji. To dzieje niebanalne, wielotorowe, intrygujące pod każdym względem. Wraz z wybuchem rewolucji i zamordowaniem ostatniego władcy zakończyła się ta epoka, która mnie pasjonuje. Dojście do władzy bolszewików niczego w Rosji nie zmieniło na lepsze - rządy nadal dzierżyli nieliczni, którzy czerpali zyski z jej sprawowania, a zwykli ludzie ciągle nie mieli co jeść, byli prześladowani i mordowani. I tak jest do dzisiaj. Rosjanie sami pozbyli się tego, co w ich kraju było najciekawsze, oryginalne, co kreowało ich tożsamość narodową. Pozbyli się w sposób najgorszy z możliwych - zamiast skupić się na poprawianiu tego, co mieli, postanowili całą przeszłość zrównać z ziemią i utopić w krwi.

Mira Jakowienko "Żona enkawudzisty. Spowiedź Agnessy Mironowej"


"Żyła jak królowa: luksusy, dwór pochlebców, kochankowie, żadnych ograniczeń w świecie, w którym na podstawie jednego donosu znikały całe rodziny. Agnessa znała reguły gry, umiejętnie odsuwała od męża kolejne konkurentki, a gdy było trzeba, znowu stawała się niewinną i łagodną dziewczyną. Wygrała marzenia, ale potem omal nie przypłaciła tego życiem. „Żona enkawudzisty” to fascynująca opowieść o miłości w burzliwych czasach, gdy rodziła się stalinowska Rosja. Agnessa zakosztowała raju dostępnego tylko dla czerwonych elit i przeżyła piekło gułagu. Teraz opowiada nam swoją historię."


Czasy i wydarzenia opisane w tej książce nie należą do tematów zajmujących mnie na co dzień, tematów, którymi żyję i którymi mogłabym godzinami zanudzać rozmówców. Przyczyna jest prosta - nie mam o nich większego pojęcia. Chodziłam do szkoły w tych czasach, w których nauczycielowi historii nie udawało się zrealizować programu nauczania do końca, bo mało czasu..., bo matura..., bo powtórki... W efekcie uświadamianie historyczne kończyło się na II wojnie światowej. Jeśli wiem coś o tym, co działo się później, to tylko dzięki rodzinie, filmom i książkom. Po te ostatnie sięgam jednak sporadycznie. Nikomu nie udało się rozbudzić we mnie większego zainteresowania latami powojennymi, kojarzą mi się z polityką, trzymaniem ust zamkniętych na kłódkę, przetasowaniami partyjnymi, ogólnie z jedną wielką nudą. Zanim zdążyłam dowiedzieć się więcej, wsiąkłam w wieki dawniejsze. Oczywiście to nie jest tak, że nie wiem nic, bo losy Polaków, którzy walczyli w czasie wojny są mi bliskie i zdaję sobie sprawę z tego, jak toczyły się potem. Nie jest to jednak temat, który by mnie wciągał i pasjonował. A już zdecydowanie nigdy nie miałam ochoty poznawać reżimu stalinowskiego od środka.

Po książkę Miry Jakowienko sięgnęłam z ciekawości. Ta przypadłość, zwana przez niektórych "wściubianiem nosa", względnie "ścieżką do piekła", a przeze mnie "głodem wiedzy", nieraz pomogła mi trafić na temat intrygujący i wciągający. "Żona enkawudzisty" miała znakomite recenzje, czytałam w nich, jak wiele można się z tej pozycji dowiedzieć, jak wciąga w świat XX-wiecznej Rosji. Stwierdziłam, że nie mogę dłużej ignorować własnej niewiedzy i że czas zapoznać się z tym, co do tej pory omijałam szerokim łukiem.  I dobrze zrobiłam! :)

Początkowo miałam problem z określeniem, czym ta książka w ogóle jest. Pamiętnikiem? Wywiadem? A może powieścią? Kim jest Mira Jakowienko, która widnieje jako autorka książki? Zanim więc na dobre zagłębiłam się w kolejne rozdziały, musiałam zajrzeć na ostatnie strony, żeby poszukać jakiejś informacji na ten temat. Znalazłam obszerną i fascynującą opowieść o kobiecie, która z pasją historyka poszukiwała ludzi i ich wspomnień, zapisywała je, gromadziła, przechowywała ku pamięci przyszłych pokoleń. W pewnym momencie swojego życia Mira spotkała Agnessę, byłą żonę Siergieja Mironowa, wysokiego urzędnika stalinowskiego. I z tej niezwykłej przyjaźni, jaka zawiązała się między dwoma kobietami, powstała książka, której żadną miarą nie da się określić jednym słowem i wsadzić do szufladki z napisanym na wierzchu gatunkiem literackim.

Mariusz Wollny, "Krwawa jutrznia", t.1 i 2


Tom 1: "Dno Czarciego Oka skrywa straszną tajemnicę. Pełno w nim okaleczonych ludzkich zwłok, a każde z ciał pozbawiono głowy. Okolice Sambora nawiedzili czarni jeźdźcy. Sieją grozę wśród okolicznych mieszkańców. Gwałcą, mordują, a co najgorsze, piją ludzką krew. Na Rusi wstaje krwawy świt, nastał czas wielkiego zamętu. Czy to kara za osadzenie na carskim tronie Borysa Godunowa? Czy nie przyszła pora, aby na tronie zasiadł prawowity władca Dymitr? Pewien młody, obdarzony rzadkimi talentami człowiek trafi niespodziewanie i wbrew swojej woli w sam środek tych wydarzeń. Znajdzie miłość i ją utraci. Utraci miłość, by zachować życie. Zachowa życie, bo jego przeznaczeniem jest ocalać innych od niechybnej śmierci. Takie jest przeznaczenie każdego, na kogo wołają Ryx."

Tom 2: "Kacper Turopoński wymyka się śmierci w kanałach pod moskiewskim zamkiem dzięki wrodzonemu sprytowi i... znajomości rozwiązań holenderskich budowniczych. Wkrótce potem syn słynnego inwestygatora staje się naocznym świadkiem drugiego „powrotu” cara Dymitra. Ale polityczne zmiany nie wywierają na niego takiego wpływu jak poznanie prawdziwej twarzy carycy Maryny, w której był zakochany. Niebawem Turopoński odkrywa coś więcej – prawdziwe pragnienia swego serca.
A gdy traci to, czego najbardziej pragnie, walczy bez strachu u boku lisowczyków. Czy już zawsze będzie jednym ze straceńców?"

Tom 3: oczekiwany z utęsknieniem ;)


Na samym początku muszę szybko coś wyjaśnić - to nie są powieści o wampirach! Nie wiem, czy czytając przytoczony powyżej opis pierwszego tomu mieliście wrażenie podobne do mojego, ale od kilku lat tyle się dokoła pałęta krwiopijców, że człowiek głupieje i spodziewa się ich wszędzie. W pierwszej chwili podejrzewałam, że i tutaj natknę się na baśniowych wąpierzy, bo okładkowy zarys treści, choć ostatecznie okazuje się rzetelny, to jednak z początku jest lekko mylący. Na szczęście cykl Mariusza Wollnego to książki dla czytelników:
a) kochających historię i mających mocne nerwy oraz odporne żołądki;
b) tak bardzo kochających historię, że dzielnie pokonują mdłości na widok głów masowo zlatujących z karków;
c) ciekawych tego, jak rewelacyjnie można pisać o historii naszego kraju.

Czas, w którym kto żyw (i kto nie żyw, co wyjaśnię poniżej) bił się o tron moskiewski, został w Rosji nazwany Wielką Smutą. Polskie interwencje, czyli knucie, spiskowanie, podbijanie, zdobywanie, mieszanie się w wewnętrzne sprawy innego kraju i próby podporządkowania go sobie (a nie zdarzało nam się to przesadnie często - trzeba to było wówczas doprowadzić do zwycięskiego końca, a uniknęlibyśmy w przyszłości całej masy "problemów"), nazwano Dymitriadami. Ten trudny i pod bardzo wieloma względami tragiczny okres zawsze wydawał mi się pełen potencjału, pociągający i pobudzający wyobraźnię. Niestety, trafiałam nieustannie na opisy nudne i politycznie przegadane: kto, skąd i dlaczego wyruszył; kto, gdzie i po co dotarł; kto, z kim i z jakim skutkiem się bił; kto, kogo i w jaki sposób zamordował, itd.

Trzeba było Mariusza Wollnego i jego "Krwawej jutrzni", żeby mi się wydarzenia w głowie poukładały i żebym zdołała wyobrazić sobie wszystko ze szczegółami (a imaginację mam bujną, więc bywało... hmmm... interesująco). Odbyłam jedną czy dwie wycieczki w czasie, poznałam kilka cudownie ekscytujących postaci i tym samym zapałałam wielkim entuzjazmem do owych XVII-wiecznych awantur. Gdyby Pan Mariusz miał chęć, to postuluję, żeby go ustanowić narodowym twórcą podręczników do historii - ręczę, że nagle gwałtownie wzrosłaby liczba pretendentów do nauki w klasach o profilu historycznym.

Ruta Sepetys "Szare śniegi Syberii"


"Rok 1941, Litwa. Oficerowie NKWD wywlekają rodzinę Liny z domu i wsadzają do pociągu. Celem wielotygodniowej wyczerpującej podróży w wagonach bydlęcych okaże się obóz pracy na Syberii. Tutaj każdy dzień będzie walką o życie, a zapłatą za nadludzki wysiłek niewielka kromka chleba... Nadzieję mogą dać tylko miłość i... sztuka. Wrażliwa dziewczyna, dokumentując życie obozowe, w rysunkach ukrywa wskazówki, które mają ułatwić ojcu odnalezienie bliskich. "Szare śniegi Syberii" to poruszająca opowieść o bólu, cierpieniu, strachu, ale także o miłości, nadziei i zachowaniu godności nawet w skrajnie nieludzkich warunkach."

Jest coś, co straszy mnie po nocach, spać nie daje i grozi, że jak się nie wezmę do roboty, to "będzie ze mną źle". Mówiąc łagodnie. To nic innego jak tylko kilkanaście pozaczynanych tekstów pokutujących w zawieszeniu i czekających, aż je w końcu napiszę, doszlifuję i wypuszczę w świat, do ludzi. Racja jest po ich stronie, emocje związane z teatrem i Londynem powoli stygną, mogę więc w spokoju zabrać się za to, co powinnam zrobić już dawno. Na czołowym miejscu widnieje recenzja książki Ruty Sepetys "Szare śniegi Syberii" - tekst zaczęty jeszcze w listopadzie (o matulu, jak ten czas leci!).

Najpierw przeczytałam książkę. Następnie spotkałam autorkę. Potem znów przeczytałam książkę zakładając, że odbiorę ją trochę inaczej. Powiedzmy, że się udało.

Amerykanka litewskiego pochodzenia, Ruta Sepetys jest osobą przeuroczą, posiadającą wielki dar opowiadania - to typ gawędziarki, której słucha się z otwartymi ustami, której spija się z warg każde słowo. Chłonęłam jej monolog w zachwycie, niczym zahipnotyzowana, wszystko trafiało mi prosto do serca, przekonywało. Kiwałam głową potakująco patrząc na nią jak na bohaterkę walczącą ze smokami. Wydaje się, że nie na darmo Ruta pracowała wcześniej w Hollywood, w branży filmowej i muzycznej - zdążyła poznać tajniki manipulowania odbiorcą:) Przez jakiś czas byłam pod jej urokiem i mocno przeżywałam to, o czym mówiła. Opamiętanie przyszło w chwili, gdy usiłowałam opowiedzieć komuś o tym, co od niej usłyszałam, gdy starałam się to zwerbalizować po swojemu. W momencie zorientowałam się, że przecież tak naprawdę nie wszystko powinno mi się w jej historii podobać, zwłaszcza w zestawieniu z tekstem książki.

Wielkanocne podarunki na carskim dworze

Aleksander III, car Rosji, miał piękną żonę (zakładam, że portreciści w tym wypadku nie oszukiwali) - duńską księżniczkę o imieniu Maria. Ich małżeństwo należało do udanych - łagodna i dobra caryca wpływała uspokajająco na męża, który był niezwykle rodzinnym i ciepłym dla bliskich człowiekiem. Tak, tak, nie musicie przecierać oczu i czytać poprzedniego zdania od nowa. Ówcześni Polacy zapewne nie tylko nie mieli o tym pojęcia, ale wręcz nie wyobrażali sobie tego zaciekłego rusyfikatora i despoty na łonie rodziny, ale jego przywiązanie do żony i dzieci nie ulega wątpliwości. 


W. Makowski, Maria Fiodorowna
Aleksander Aleksandrowicz nie szczędził ukochanej wymyślnych prezentów, obsypywał ją klejnotami, futrami, powozami. Pewnego dnia postanowił obdarować ją czymś niezwykłym, jedynym w swoim rodzaju drobiazgiem,  mającym jednak korzenie w rosyjskiej tradycji. W 1884 roku zamówił u nadwornego jubilera nietypowy bibelot, który miał być gotowy na następne święta Wielkiej Nocy. Złotnik nazywał się Peter Carl Fabergé.


Peter Carl Fabergé

Elżbieta Tarakanowa - fałszywa księżniczka


Konstantin Flavitsky, Księżna Tarakanowa
Obraz, który pobudza wyobraźnię. Został namalowany na podstawie legendy, co dodatkowo podnosi w moich oczach jego walory:) Awanturnicza historia księżnej rosyjskiej, do tego klimat romantyczności i zmysłowości tchnący z płótna - to sprawia, że czasem nie mogę przestać patrzeć i rozmyślać, a to zwykła mieszanka przenosząca mnie w czasie. Nie zawsze ląduję w historii, czasami także w legendzie...

Yelizaveta (Elżbieta) Aleksiejewna Tarakanowa urodziła się w 1753 roku. Twierdziła, że jest córką carycy Elżbiety Rosyjskiej i jej kochanka, feldmarszałka Aleksieja Razumowskiego, zwanego "nocnym imperatorem Rosji". Na tej podstawie uważała się za kandydatkę do tronu, choć nie było nawet wiadomym, gdzie się urodziła, ani jak naprawdę się nazywała. Uroda i wpływowi przyjaciele to potężna broń, która pomogła jej utkać delikatną mistyfikację (bo najprawdopodobniej tym właśnie były jej pretensje do tronu rosyjskiego). 

Wychowywała się w St.Petersburgu. Niewiele wiemy o jej krótkim życiu. Podróżowała po Europie, cieszyła się życiem. Miewała bogatych i zapatrzonych w nią kochanków, jednemu z nich, Filipowi Stirumowi, obiecała małżeństwo. We Włoszech spotkała przystojnego Aleksieja Orłowa, który miał ją uwieść. Okazał się wysłannikiem Katarzyny II, szpiegiem, który porwał księżniczkę i dostarczył do Rosji. Tam uwięziona w twierdzy Pietropawłowskiej zmarła wkrótce na gruźlicę. Był rok 1775, dwudziesty drugi rok życia księżnej Yelizavety.

Za życia używała wielu imion - księżniczka Elżbieta Aleksiejewna, Fraulein Frank, Madame Trémouille; dopiero w przyszłości twórcy mitów nadali jej przezwisko Tarakanowa, od rosyjskiego słowa tarakan - karaluch. Obraz Flavitsky'ego opiera się na legendzie, wg której księżna zginęła w powodzi szalejącej w Petersburgu dwa lata później. 


Do poczytania można znaleźć: 
Grigorij Danilewski "Księżniczka Tarakanowa", 
Władysław Jewsiewicki "Księżna Tarakanowa",
wydana w 1907 roku książka Ernesta Łunińskiego "Książna Tarakanowa".


John Boyne "W cieniu Pałacu Zimowego"


"Powieść obyczajowa, rozgrywająca się przez kilkadziesiąt lat XX wieku. Młody Georgij niezwykłym zbiegiem okoliczności trafia do carskiego pałacu w Petersburgu, gdzie poznaje rodzinę Mikołaja II i zakochuje się w księżniczce. Gdy wybucha rewolucja, ucieka na Zachód i osiada z żoną w Londynie. Nostalgiczna opowieść o wpływie młodości i wielkiej historii na całe życie. Wątek sensacyjny (szpiegowski), świetna psychologia i panorama ważnych wydarzeń minionego stulecia. Nowa książka autora powieści „Chłopiec w pasiastej piżamie”."

Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie wezmę do ręki nową książkę Boyne'a - nie tyle ze względu na jego pierwszą powieść, ile na tematykę, którą wybrał tym razem. Czasy carskiej Rosji są dla mnie niezmiennie fascynujące, nie wspominając o historii ostatnich Romanowów - wpływającej na moją wyobraźnię i wciągającej każdym szczegółem, zarówno wspaniałym i pięknym, niezbadanym i tajemniczym, jak i tragicznym. Ilekroć oglądam zdjęcia tej kochającej się rodziny, która miała to nieszczęście, że była rodziną panującą w kraju zbyt wielkim, zbyt biednym i zbyt ambitnym, przenoszę się w czasie i przemierzam pokoje pałaców, sprawdzam siłę wzroku Rasputina, prowadzę długie rozmowy z najstarszymi córkami cara, przytrzymuję kapelusz, który próbuje ulecieć w powietrze, gdy przechadzam się wietrznymi brzegami Newy... Opowieści o końcu carskiej Rosji mają w sobie moc tak sugestywnego przekazu, że nie potrafię o nich zapomnieć.
      
"W cieniu pałacu zimowego" pochłonęłam z zapartym tchem ciesząc się dobrą powieścią i Wielką Historią w niej opisaną. Mimo kilku potknięć, które można wytknąć autorowi, nie ulega wątpliwości, że jego opowieść jest fascynująca i sprawi, że niejeden czytelnik sięgnie głębiej pragnąc dowiedzieć się czegoś więcej o Romanowach. Ich postaci zostały opisane żywo i naturalnie, stają się nam bliskie i wzbudzają emocje. Ja nie wyobrażam sobie, że mogłabym sięgnąć po tę książkę nie znając wcześniej tragedii carskiej rodziny, ale zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu czytelników jest ona nowością i jestem przekonana, że już na zawsze pozostanie w pamięci i w sercu każdego z nich. 

Peterhof

Kategoria - oczarowania Sankt Petersburgiem. Miasto, które było marzeniem cara pragnącego dorównać cywilizowanemu Zachodowi; miasto powstałe na bagnach, na terenach wydzieranych naturze kosztem ogromnych ofiar. Newa, której drugi brzeg majaczy gdzieś w oddali, kanały piękniejsze niż w Amsterdamie, pałace nie mające sobie równych nigdzie indziej. Mój zachwyt nad tym miastem jest niczym nie zmącony.  Marzenie numer jeden - zobaczyć na własne oczy!


W oddali - Zatoka Fińska

Peterhof  to miasto nieopodal Petersburga słynące z fantazyjnego kompleksu pałacowego. Fale Zatoki Fińskiej szumią głośno, ale jeszcze głośniej słychać wodę przybierającą fantazyjne kształty w dziesiątkach fontann.

       
Katarzyna I, która towarzyszyła mężowi we wszystkich podróżach, uprosiła Piotra I, aby zbudował wygodny dom nad brzegiem Zatoki. Car zapalił się do tego projektu, osobiście wskazał miejsce, nakreślił plan parku, rozmieszczenia budowli i fontann. Peterhof, okazały zespół architektoniczny i parkowy stał się ulubioną rezydencją Piotra.

       
Park pałacowy jest ozdobiony więcej niż stoma fontannami. Na jego powierzchni (ponad 1000 h) zbudowano około trzydziestu budowli i pawilonów. W każdym zakamarku można usłyszeć szum wody, która czasem wytryskuje wprost spod stóp.

Marta Helena Skowrońska - XVIII-wieczny Kopciuszek

Nie wiadomo dokładnie kiedy się urodziła. Mógł to być rok 1683 lub 1684 - Marta zapewne sama nie była tego pewna. Jej rodzinne strony to dzisiejsza Łotwa, tereny lenne Rzeczypospolitej Obojga Narodów, wkrótce zdobyczne ziemie Rosji. Marta Helena Skowrońska - kim była ta biedna córka łotewskiego chłopa, kim została i jakimi ścieżkami wodziło ją przeznaczenie? Jej życie to dziwna i niesamowita bajka. 

Mieszkała na wsi, z rodzicami i rodzeństwem. Jak mogło wyglądać jej życie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić - chłopi nie mieli zbyt urozmaiconego życiorysu. Przygody Marty zaczynają się w chwili, gdy skończyła 17 lat. Wyjechała do Marienburga, by zostać służącą w domu pastora Johanna Ernsta Glücka. Duchowny ten jest ważną postacią w historii Łotwy - w 1689 roku zakończył tłumaczenie Biblii na język łotewski. Marienburg to dzisiejsze Alūksne, gdzie istnieje muzeum Pisma Świętego. W herbie tego miasta widnieje Biblia i rok 1689.

Wracam jednak do Marty, która będąc piękną dziewczyną, prawie ideałem, jak na tamte czasy, w których rubensowskie kształty były kanonem piękna, miała wielkie powodzenie wśród mężczyzn. Została żoną szwedzkiego dragona, Johanna i przybrała nazwisko męża - Rabe. Przez Marienburg przetoczyła się wojna, miasto zostało zdobyte przez Rosjan. Trzeba było jakoś sobie radzić, więc Marta Rabe została praczką w obozie wroga. Zresztą Inflanty były tak wielonarodowościowymi terenami, że czasem ciężko było określić to, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Czy mieszkańcy rodzinnych stron Marty byli Polakami, Łotyszami, potem Szwedami czy Rosjanami? Ciężko dziś określić kim wówczas się czuła się ta zagubiona w ciężkich realiach młoda mężatka.