"Ten wielki poeta... miał serce... jak niewiasta tkliwe. Spoglądał on z miłością, rodzicielską jakby, na każde cierpienie ludzi słabszego ducha - i zniżał się do nich z pociechą, taką jednak zawsze, która ich podnosiła z upadku i pojęciem smutku panującego wiecznie na wyżynach ducha, koiła ich drobne, osobiste smutki. Zresztą jakaś niewidzialna, lecz nieprzeparta siła ciągnęła już ku niemu każdego, komu do siebie raz zbliżyć się pozwolił" - to słowa wspomnienia o Juliuszu Słowackim zapisane przez Aleksandra Niewiarowskiego, poetę i dziennikarza, przyjaciela twórcy Króla-Ducha w jego ostatnich latach życia.
Możecie mi nie wierzyć, ale twórczość Słowackiego pokochałam w szkole podstawowej, w chwili, w której miałam nauczyć się na pamięć Z pamiętnika Zofii Bobrówny. Te śliczne, urocze strofy, których większa część moich rówieśników z założenia nie znosiła (jak czegoś każą się uczyć, to oznacza, że nic to nie jest warte - mnie też to w pewnym momencie dopadło, bo nie cierpię Gombrowicza, ha!), zapadły mi w serce głęboko, a potem już każdy kolejny poznawany utwór pogłębiał obsesyjną miłość. Najpiękniejsze na świecie liryki, genialne dramaty, wzruszające listy, przepiękny raptularz - wszystko to wymieniłabym jednym tchem na początku listy utworów, które ukształtowały moją pasję.