Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Benedict Cumberbatch. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Benedict Cumberbatch. Pokaż wszystkie posty

"Niewart nawet jednego tańca - nie jest na to dość przystojny" - rozwiązanie konkursu z panem Darcy'm

Mam nadzieję, że mieliście równie wielką frajdę z wyszukiwania aktorów, którzy mogliby zagrać Darcy'ego w kolejnej, ewentualnej ekranizacji "Dumy i uprzedzenia", jak ja z wyobrażania sobie Waszych kandydatów w kostiumie i z odpowiednim wyrazem twarzy. Zachwyt przeplatany zadziwieniem, doprawiony szczyptą sceptycyzmu - mówię Wam, bezcenne! 

Aktorzy młodzi lub bardziej dojrzali, żółtodzioby lub starzy wyjadacze, przystojni lub charyzmatyczni - nazwiska wspaniałe, uznane oraz dopiero wybijające się z tłumu, a wszyscy warci uwagi. I pomyśleć, że każdego z nich, gdyby wcielił się w kultową rolę z powieści Austen, pani Bennet określiłaby jako niewartego nawet jednego tańca! :) Ja zdecydowanie zatańczyłabym z każdym. I choć Darcy uważał, że niegodziwe są wszelkie sztuczki, do jakich zniżają się niektóre kobiety, chcąc zwrócić na siebie uwagę mężczyzny, to mam nadzieję, że moich drobnych i niewinnych ;) podstępów nie określiłby tak dosadnie. 

Kogo wybrałyście? Bezapelacyjnie zwyciężył Richard Armitage. Były też głosy, że 44 lata to zbyt poważny wiek, by odtwarzać rolę młodzieńca przed trzydziestką, niemniej jednak fakt jest faktem - Richie wygląda wspaniale i kiedy chce wyglądać młodo, to po prostu wygląda i tyle. Nieprzeciętnie utalentowany, wysoki, szczupły, ciemnowłosy, o oczach tak niebieskich, że niemal turkusowych! :) - zdecydowanie skradłby cały film, tak jak to zrobił w przypadku "Północy i Południa". 




Zmierzch świata dżentelmenów oraz dowód na to, jak łatwo przemycić Cumberbatcha do recenzji :)



"Rok 1920, Wielka Brytania. Kraj otrząsa się po pierwszej wojnie światowej. Młodziutka Lily Valance pragnie zapomnieć o ciężkich czasach i rzuca się w wir szalonych lat dwudziestych. Gdy spotyka przystojnego kapitana Wintersa, ulega czarowi jego pozycji społecznej i bogactwa. On liczy na to, że związek z młodą śpiewaczką pozwoli mu się wyzwolić od traumatycznych wspomnień. Lily decyduje się poślubić Stephena Wintersa, a jednocześnie zamierza kontynuować karierę sceniczną. Nie zdaje sobie jednak sprawy, jak trudne będzie wejście do klasy średniej i stawienie czoła hipokryzji skrywanej za fasadą domu Wintersów. Stephen nie potrafi sobie poradzić z dręczącymi go koszmarami, aż w końcu prawda o jego wojennych losach zmusza rodzinę do bolesnego rozliczenia z przeszłością..."


Dżentelmen prosto z Londynu - biały kołnierzyk, eleganckie spinki u mankietów i... kijek zatknięty za plecami. Przede wszystkim jednak nienaganne maniery, traktowanie każdej kobiety niczym królowej oraz motto: prędzej śmierć niźli złamanie danego słowa! Rycerz z parasolem zamiast miecza. Ech, marzenie mojego życia! :)

Czytana lata temu "Saga o dżentelmenie" Forda Madoxa Forda kształtowała moje spojrzenie na brytyjską arystokrację epoki edwardiańskiej. Wzdychałam sobie do głównego bohatera, cudownie brytyjskiego Christophera Tietjensa - cóż z tego, że sztywnego niczym deska, skoro jednocześnie wrażliwego, dobrego i bohaterskiego. Głowę straciłam do reszty, gdy obejrzałam "Parade's End", serial BBC oparty na powieściach Forda. Nie mogło być inaczej - mimo szwankującego miejscami scenariusza i za mało dynamicznego montażu - Tietjensa zagrał Benedict Cumberbatch, człowiek, który urodził się po to, by mi sen z powiek spędzać swoimi rolami.


Nie będę się upierać, że nie jest to moje ulubione zdjęcie promocyjne z serialu ;)

Moich wyobrażeń nie były w stanie zmienić ani książki Edwarda Forstera, ani nieprzemawiająca do mnie powieść "Noc i dzień" Virginii Woolf. Etykieta, którą kierowały się klasy średnia i wyższa angielskiego społeczeństwa, kojarzyła mi się z tradycją rycerską, honorem, wysoką kulturą. Z otwieraniem kobietom drzwi i chronieniem ich przed wdepnięciem w kałużę. Przymykałam oko na wszelkie skutki uboczne, takie jak swoisty cynizm czy brak elastyczności. Wady "systemu" wydawały się maleńkie w konfrontacji z jego zaletami.

Aż nadeszła Wielka Wojna i całą dżentelmenerię diabli wzięli. Świat się zmienił, kurtuazyjność umierała powoli na polach bitew. Bohater Forda Madoxa Forda został postawiony w obliczu utraty wszystkiego, w co wierzył, co nadawało sens jego życiu. Młodzi ludzie wracali z okopów odmienieni, przepełnieni wstrętem do zasad, które w ogniu walki okazały się nieprzydatną abstrakcją. Cała Europa utraciła niewinność, ale Anglicy musieli dodatkowo stanąć wobec prawdy, że pewne reguły i normy nie wytrzymują konfrontacji z bestialstwem i polityką.

"Nie o to chodzi, jak co komu wychodzi", czyli o talentach wokalnych brytyjskich aktorów

Oglądałam ostatnio "Dzwoneczka i tajemnicę piratów". W moim przypadku to dość zaskakujący wybór - nie dość, że zdecydowanie należę do tych dziewczynek, które wolą smoki od wróżek, Iron Mana od komedii romantycznych, a bitwę o Helmowy Jar przedkładają nad zwiedzanie Imladris, to jeszcze nie posiadam potomka, który by mnie mobilizował do odkrywania w sobie miłości do tiuli, koronek, tiar i błyszczących skrzydełek. 

Bąbel mój (który powoli zaczyna tracić prawo do tego miana, bo się za dorosły robi) preferuje bajki w stylu "Megamocnego" czy "Strażników Marzeń", na co nie narzekam, bo za każdym razem bawimy się na nich świetnie. Zdarza mi się jednak wzdychać (po cichu, żeby sobie wstydu przed dzieckiem nie narobić) za takimi "Zaplątanymi" na przykład:) A ponieważ mam siostrzenice, więc od czasu do czasu w oko wpada mi coś, co na moment budzi we mnie księżniczkę zamkniętą w wieży (strzeżonej zazwyczaj przez Avengersów, X-Menów i całe stado baśniowych dinozaurów). Tak było z najnowszą przygodą Dzwoneczka. Oficjalne tłumaczenie brzmi, że to bajka o piratach i ich nikczemnych planach, co mieści się w granicach moich i mojego Dziecka upodobań:)

Zaraz, zaraz, ale ja wcale o wróżkach pisać nie planowałam. Zmierzam do tego, że w filmie tym jest piosenka. Fragment tej piosenki, w oryginale oczywiście, śpiewa Tom Hiddleston i to śpiewa go po prostu rewelacyjnie. A Tom Hiddleston już zdecydowanie pasuje do moich normalnych zainteresowań, bo grał swego czasu skandynawskiego boga Lokiego. Pomijając filmy, w których to robił (pierwsza część "Thora" jest, moim skromnym zdaniem, bardzo kiepska), to Loki z Hiddlestona pierwszorzędny - właśnie taki, jakiego sobie wyobrażałam, gdy się dawno temu zaczytywałam w mitologii Wikingów.


Moje ulubione ujęcie Lokiego ;)
Dzięki Tomowi wpadłam na pomysł, żeby sobie posiedzieć i pooglądać śpiewających aktorów. Trochę się pośmiałam, trochę pozachwycałam, a potem stwierdziłam, że muszę sobie te perełki zapisać ku pamięci, bo jest to doskonałe źródło dobrego humoru. Będą to, oczywiście, jedynie aktorzy angielscy, bo inni nie tylko nie mają pojęcia o śpiewaniu, ale przede wszystkim nie mają w sobie tego niezmiennie mnie fascynującego dystansu do siebie. Nikt tak nie potrafi żartować z samych siebie jak Brytyjczycy :)

Tom Hiddleston to aktor, który ma ogromną charyzmę, jest zawsze uśmiechnięty, uroczy, a przy tym w oczach można mu wyczytać wielką miłość do tego, co robi. I to się czuje, gdy się go ogląda na ekranie. Może jeszcze nie w "Cranford", ale w "Czasie wojny" było to już wyraźnie widoczne. Nie miałam okazji, żeby zobaczyć go na żywo na deskach teatru Donmar Werehouse, gdzie grał Coriolanusa, ale oglądałam ten spektakl w Multikinie. Całością jakoś specjalnie porażona nie byłam, ale Hiddleston był naprawdę znakomity. A widząc, jak w trakcie pracy nad ścieżką dźwiękową do "Dzwoneczka" radośnie wczuwa się w śpiewanie piosenki pirackiej, aż serce mi rośnie, bo uwielbiam ludzi z pasją.


Śladami Sherlocka, czyli fanatyczka na tropie

Miałam ten tekst napisać pięć miesięcy temu, ale jakoś mi umknął, bo się przestraszył zbyt dużej ilości książek, o których w pierwszej kolejności chciałam Wam opowiedzieć. Ostatnio jednak wróciłam sobie do wspomnień ze styczniowego pobytu w Londynie (zabrałam się wreszcie za segregowanie zdjęć), siłą więc rzeczy naszło mnie, żeby otworzyć im drzwi na oścież i wreszcie utrwalić tutaj jeden z przewędrowanych wówczas szlaków. Na wieczną pamiątkę...


Stolica Wielkiej Brytanii to moje ulubione miasto, mogłabym tam wracać w nieskończoność. Czuję się w nim jak u siebie, jak w domu. Istnieje kilka prawd jasnych jak słońce: w Londynie nigdy nie zabłądzę, przenigdy nie będę się nudzić, a po powrocie moje nogi nie będą się nadawały do użytku przez kilka dobrych dni. Jest wiele czynników wpływających na moją fascynację tym miejscem, jeden z nich to na pewno życzliwość, z jaką spotykam tam na każdym kroku. Już podczas mojego pierwszego pobytu kilka lat temu wszelkie mity o angielskim wywyższaniu się, zadzieraniu nosa i traktowaniu ludzi z góry runęły z hukiem. Uśmiechnięci, sympatyczni, chętni do pomocy, cierpliwi - takie wrażenie sprawiają na mnie Brytyjczycy i tak już zawsze będę o nich myśleć. W Londynie uwielbiam to, że idąc ulicą co rusz mijam nieznajomych, którzy się do mnie uśmiechają, pozdrawiają, życzą miłego dnia.

Samo miasto jest dla mnie miejscem przede wszystkim historycznym. Chodziłam po śladach władców, bohaterów, zdrajców, poetów i malarzy usiłując wypatrzeć ukrytą dla niewtajemniczonych mgiełkę, która unosi się wszędzie tam, gdzie w przeszłości działo się coś ciekawego. Podczas lektury książek, których akcja toczy się w Londynie, nanosiłam na moją własną mapę mentalną (mini-wersja sherlockowego "pałacu pamięci") miejsca ważne, intrygujące, ciekawe. Z biegiem lat liczba owych lokalizacji gęstniała, aż w końcu doszło do tego, że miałam coś do powiedzenia o niemal wszystkich zakątkach tej historycznej metropolii. Bo tam każda ulica i każdy stary budynek mówi o przeszłości - zabytki znane wszystkim, jak Tower of London, znane trochę mniej, jak dom Dickensa w dzielnicy Camden, czy zupełnie tajemnicze, niczym budynek przy Princelet Street na East Endzie, w którym mieszkał... niewidzialny człowiek ;)

Od jakiegoś czasu na moim planie miasta zaczęły pojawiać się punkciki troszkę różniące się od pozostałych. Większość z Was wie, jaki tytuł ma mój ulubiony serial angielski - bodajże jedyny film w odcinkach, o którym pisałam na blogu. Jest jeszcze "Doctor Who", ale o nim raczej pisać nie będę, bo jakbym się za to zabrała, to jeszcze nabrałabym ochoty, by recenzować każdy oglądany odcinek z nowych serii, a jest ich coś koło setki - tak więc chyba Wam tego oszczędzę ;). "Sherlock" swego czasu na tyle zdołał mnie wciągnąć i zmienić w maniakalną wielbicielkę, że po obejrzeniu ostatniego dostępnego wówczas odcinka, od razu zasiadłam, by wylać moje zachwyty na klawiaturę (patrz: TUTAJ).


Sherlock lubi po dachach wędrować - lepiej stamtąd widać Londyn.
   

Football, nie soccer! "Książki", nie "Fanbook"!

Ostatnio sporo czynników złożyło się na to, że nie daję rady popełnić jakiejś konstruktywnej recenzji lub chociaż lekkostrawnego wpisu o czymś ciekawym. Nie chciałam Was zadręczać nudnymi zdaniami przepełnionymi ponuractwem, które wypływają mi spod palców nieprzerwanym niemal strumieniem od razu, gdy tylko zabieram się za pisanie, więc postanowiłam na jakiś czas po prostu sobie odpuścić. Bardzo duże zmartwienie zajmuje większość moich myśli, mało miejsca zostaje na coś innego. Jednocześnie klawiatura woła i bardzo prosi, by jej nie odstawiać na boczny tor, więc stwierdziłam, że dzisiaj jednak chwilkę poklikam, żeby oderwać się od smutków. Postaram się za bardzo nie smęcić.

To miały być tygodnie z piłką nożną. Mistrzostwa Europy i Mundial - co dwa lata staję się zapalonym kibicem z szaleństwem w oczach. Na inne futbolowe imprezy już mi szkoda czasu, bo w końcu każdy mecz to co najmniej 90 minut, podczas których nie da się czytać. Staram się więc nie zwracać uwagi na żadne Ligii Mistrzów i inne takie... Przede wszystkim jestem wielbicielką drużyn narodowych, a nie tworów ulepionych z piłkarzy, których się udało kupić sponsorom i właścicielom klubów.


Zasada jest taka, że zawsze kibicuję drużynom z Europy, z naciskiem na Włochów, zaraz za nimi na Hiszpanów, Anglików i Portugalczyków, a w ostateczności, z braku kogoś innego, na Niemców i Holendrów. Jak już zupełnie nie ma nikogo, to zostają mi Francuzi, ale mam do nich zbyt wiele pretensji gromadzonych przez lata, żeby stawiać ich na równi z pozostałymi ulubieńcami.
Do drużyny Italii sentyment mam niezniszczalny i odwieczny - kibicuję jej od 1990 roku, kiedy to niemal dzieckiem w kolebce będąc stwierdziłam, że chłopcy w niebieskich koszulkach najbardziej przyciągają mój wzrok, największe wzbudzają emocje i sprawiają, że zaczynam poważnie interesować się tą dyscypliną sportu. Za jakiś czas okazało się, że mój wzrok zaczyna przyciągać głównie Paolo Maldini. I to także jemu, a nie tylko maestrii w prowadzeniu piłki, w fantastycznej grze zespołowej i w strzelaniu cudownych goli drużyna Włoch zawdzięcza moją niesłabnącą, fanatyczną wiarę w to, iż są najlepszą ekipą na świecie (Gigi Buffon też ma w tym swój udział - to, co on wyprawia w tej swojej bramce przechodzi ludzkie pojęcie!). Przystojniaków już od dawna ze świecą tam szukać, ale mimo to pozostaję oddaną wielbicielką. W Brazylii pierwszy mecz Azzurri zagrali koncertowo, w drugim jakoś się pogubili, ale i tak trzeci wygrają, z grupy wyjdą i puchar do góry podnosić będą (niech Moc będzie z nimi!). I nikt mnie nie przekona, że będzie inaczej! Nie ma już Cannavaro, Del Piero, Inzaghiego, nie ma Roberto Baggio, Albertiniego, Tottiego (o, ten to był w moim sercu godnym następcą Maldiniego), ale został Pirlo, został niezastąpiony Buffon - zawsze jest ktoś, na kogo patrząc można sobie powspominać:) Italia miewa chwile lepsze i gorsze, ale patrząc na nich z dystansu trzeba przyznać, że od lat prezentują wyrównany poziom i nie można mówić o faworytach nie umieszczając ich w gronie najlepszych.


O tym, jak nie zadałam pytania Benedictowi Cumberbatchowi

Wiecie, że Benedict Cumberbatch był w Krakowie? A wyobrażacie sobie, że mnie mogło tam wtedy zabraknąć? :) No właśnie! :) Tak więc byłam, widziałam tę chudzinę na własne oczy, niemal samochodem mnie rozjechał, ale słowa zamienić z nim nie zdołałam, bo był chroniony niczym królowa angielska. Przed wszystkimi - nie tylko przed fanami, także przed dziennikarzami. Pojechałam tam jako wielbicielka (oczywiście!), ale też dziennikarka, żeby sobie w jakiś sposób sprawę ułatwić. Liczyłam na to, że uda mi się zadać mu kilka pytań - jeśli nie w trakcie osobnego wywiadu, to przynajmniej w chwili, gdy będzie szedł przed szpalerem kamer i mikrofonów zatrzymując się od czasu do czasu, by zamienić parę słów. Robi tak często, więc miałam prawo się łudzić, a co! Niestety, jedynego wywiadu udzielił dziennikarzowi z Tvn, a resztę czasu spędził na ukrywaniu się przed wszystkimi. 


Podziękowanie za wyróżnienie nagrodą "Pod Prąd"

Benedict przyjechał na Off Plus Camera - Międzynarodowy Festiwal Filmów Niezależnych. Wystąpił w charakterze członka kolektywu produkcyjnego SunnyMarch, który założył z przyjaciółmi w zeszłym roku. Wraz z nim pojawili się także dwaj Adamowie - Ackland i Selves, do kompletu zabrakło im tylko Bena Dillona. Pierwszym stworzonym przez nich obrazem jest krótkometrażowy film "Little Favour" i właśnie to dzieło przyjechali promować w Krakowie. Działalność SunnyMarch jest naprawdę ciekawym przypadkiem, a film, choć może dziełem specjalnie wybitnym nie jest, prezentuje się całkiem nieźle - a już zakończenie mocno wbija w fotel. Tak więc pytań miałam sporo (przy okazji, trochę off-topic, chciałam się dowiedzieć o to nieszczęsne stage door po "Hamlecie", na które podobno Pan Wielki Gwiazdor ma nie wychodzić). No i dowiedziałam się tyle co nic.


Centrum Festiwalowe w Pałacu Pod Baranami (foto moje)
Przyznać muszę, że zadanie wcale nie byłoby takie trudne, gdyby cały pobyt Cumberbatcha był zorganizowany trochę inaczej. Dziennikarzom naprawdę ułatwiano dostęp do gości, na wszelkie spotkania, wykłady, warsztaty, projekcje. Żałuję, że nie mogłam być w Grodzie Kraka przez cały czas trwania festiwalu - skoro jeden dzień był tak pełen wrażeń, to po tygodniu takich ekstremalnych przeżyć chodziłabym nieprzytomna ze szczęścia przez następnych kilka miesięcy. Miałam możliwość porozmawiać z każdym praktycznie gościem, z wyjątkiem tego, na którym mi najbardziej zależało. 

Guernica - o pewnym mieście, pewnym obrazie i pewnej książce

Picasso nie należy do moich ulubionych malarzy, nie znajduje się nawet w pierwszej setce. Zdarzyło mu się stworzyć jedno czy dwa płótna, które mnie zainteresowały, niemniej jednak nigdy nie odczuwałam potrzeby rozumienia i zgłębiania jego malarstwa. Tak bardzo nie odpowiada mi pod względem estetycznym, że wczytywanie się w znaczenie i symbolikę poszczególnych obrazów nie jest dla mnie żadną przyjemnością. Jednak ostatnio coś się zmieniło, coś drgnęło i skorupa antypicassowa pokrywająca dotąd te obszary mojego serca, w których mieszka malarstwo, nie ma już idealnie gładkiej powierzchni. Powstała maleńka rysa, przez którą przedostał się obraz zatytułowany po prostu "Guernica" (czyt. Gernika).


Nazwę tego baskijskiego miasta usłyszałam po raz pierwszy podczas oglądania mini-serialu BBC "Szpiedzy z Cambridge". Serial jest całkiem niezły, choć tłumaczenie motywów, którymi kierowali się czterej młodzi Anglicy rozpoczynając współpracę ze Stalinem wydaje mi się za daleko posunięte. Historia Guerniki jest wspomniana marginalnie, jednak na tyle mnie zainteresowała, że postanowiłam podrążyć głębiej. Tym sposobem znów natrafiłam na temat, który nie tylko poszerzył moją wiedzę historyczną, ale przede wszystkim dał mi bardzo dużo satysfakcji ze zgłębiania go i poszukiwania odniesień.

W latach trzydziestych zeszłego wieku Hiszpania stała się ofiarą walki nazizmu z komunizmem. W 1936 roku skrajnie prawicowi nacjonaliści, na czele których stanął generał Francisco Franco, rozpętali wojnę domową, by obalić lewicowy rząd republikański (droga do niej została dobrze opisana w powieści Mendozy "Walka kotów", o której pisałam niedawno). Okrucieństwo tego konfliktu było niewyobrażalne, barbarzyńskie metody walki stały się codziennością.  Nie minęło wiele czasu i w wewnętrzny konflikt zaczęły mieszać się inne państwa. Franco i jego działania zostały poparte przez Niemców, socjalistów wspierał Związek Radziecki. Hitler nie zwykł marnować okazji, postanowił więc wykorzystać hiszpański spór, by wystawić młode lotnictwo Rzeszy na próbę. Tym sposobem lotnicy Luftwaffe mieli okazję, by zdobyć "stosowne" doświadczenie.

Sherlock Holmes i jego telefon komórkowy ;)

Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze i że lato Wam służy. Jak to zwykle bywa w czasie wakacyjnym, ruch internetowy trochę zwalnia, wszystkim nam brakuje czasu, żeby siedzieć w domu i pisać, czytać lub komentować - pogoda sprzyja zanurzaniu się w ciepełku, wystawianiu nosa na działanie promieni słonecznych i najróżniejszych wędrówkach, bliższych (do parku), trochę dalszych (krótki wypad gdziekolwiek, byle poza granice miejsca zamieszkania) i całkiem dalekich (kto był w Hiszpanii? przyznać się!!). 

U mnie też trochę leniwiej, zamiast tworzyć jeden porządny tekst mam kilka pozaczynanych i przez większość wolnego czasu zbieram materiały, które mogą mi się przydać w ich pisaniu, ale jakoś nie mam natchnienia, żeby porządnie skończyć choć jeden. Mam tylko nadzieję, że dzięki temu powstają naprawdę wartościowe, wyczerpujące i ciekawe artykuły. Przyznać też muszę, że ostatnio oglądam sporo filmów - trafiłam już na kilka naprawdę świetnych. Jak ktoś lubi sensację, to polecam magnetyczny "Trans", wielbicielom thrillerów na pewno spodoba się z lekka bajkowa, przerażająca "Mama", a ci z Was, którzy lubią na filmach pochlipać, którzy czekają na bohaterów, których można podziwiać i sceny, które wzruszają muszą koniecznie oglądnąć "War horse" (nie wiedzieć czemu po polsku tytuł brzmi "Czas wojny"). No i jeszcze oglądałam coś, dzięki czemu piszę dzisiaj ten post:)


Nigdy, przenigdy nie przyszłoby mi do głowy, że serial, który zrobi na mnie największe wrażenie, który wbije mnie w fotel bujany, zaczaruje i sprawi, że będę o nim myślała przez kilka prawie całych dni i kilka prawie całych ćwierci nocy nie będzie opowiadał historii z dawnych lat, nie będzie serialem kostiumowym, historycznym. Stwierdzenie tego faktu tak mnie ostatnio zaskoczyło, że musiało ostatecznie zaowocować tekstem na blogu. 

Rzadko biorę się za pisanie o tym, co oglądam, zwykle większe wrażenie robi na mnie to, co czytam. To książki pobudzają moje szare komórki, to one mnie uczą, wzruszają, rozśmieszają na tyle, że czuję potrzebę dzielenia się z Wami procesami myślowymi, które powstają w wyniku lektury. Nie znaczy to, że nie kocham oglądać filmów - nie raz i nie dwa trafiłam na taki obraz, który mnie ujął, który pokazał mi drogę do zgłębiania wiedzy, kilka razy trafił mi się film poruszający mnie do głębi albo zachwycający mnie bez reszty. Niemniej jednak niezwykle rzadko odczuwam potrzebę napisania tekstu o tym, podzielenia się wrażeniami, odczuciami, myślami - wolę już raczej tworzyć opowieści o historiach, o których przeczytałam w wyniku seansu filmowego.

Pasja życia Vincenta van Gogha

Dziś jeszcze nie będzie wielkanocnego artykułu. Ci z Was, którzy zajrzą tutaj w niedzielny poranek trochę się zapewne zdziwią, ale "co się odwlecze, to nie uciecze" - zrobię wszystko, żeby odpowiedni tekst, od dawna planowana niespodzianka świąteczna, ukazał się jutro wieczorem, w sam raz na Wielkanocny Poniedziałek. 

Teraz życzę Wam krótko przepięknych, kolorowych Świąt, podczas których wcale nie będzie przeszkadzał fakt, iż za oknami nic jeszcze nie kwitnie i się nie zieleni. Niech będą takie, jakie kochacie, niech sprawią Wam satysfakcję i dadzą poczucie dobrze spędzonego czasu. Niech przyniosą Wam siłę i spokój!


Gwiaździsta noc, 1989

Przyczyną odłożenia tematyki Wielkiej Nocy może być tylko Vincent van Gogh. W sumie każdy dzień byłby dobry na to, by o nim napisać, ale dziś obchodzimy 160. rocznicę jego urodzin, nie może go więc w takiej chwili zabraknąć na zielonym blogu. Wiele czynników składa się na podziw, jakim go darzę. Nie są to tylko same obrazy, których wcale nie przyjmuję bezkrytycznie - niektóre z nich po prostu mi się nie podobają. Nie przepadam na przykład za jego portretami. Szanuję go za determinację, pasję, za bardzo dobre serce, za to, ile w życiu wycierpiał - nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim emocjonalnie. Kocham to, w jaki sposób prowadził pędzel, jak nakładał farby na płótno. Zdarza mi się, że wolę z bliska przyglądać się szczegółom jego dzieł, niż oglądać cały efekt z odległości. Miałam to szczęście, że widziałam niektóre oryginały prac van Gogha. Było to wspaniałe przeżycie - zobaczyć, w jaki sposób tworzył arcydzieło, jak dobierał kolory, w jakiej kolejności nakładał je na obraz. Przy oglądaniu samych tylko płaskich reprodukcji nie da się dostrzec, że jego dzieła są niemal trójwymiarowe -  tak grubo niekiedy nakładał farbę. Kolory aż wylewają się z obrazu, a niebo faluje, płynie, porusza się - w tym tkwi magia malarstwa Vincenta. 


fragment obrazu Domy w Auvers, 1890