Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia Polski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą historia Polski. Pokaż wszystkie posty

Walczyć z apokalipsą...


"Książka przedstawia wybrane akcje polskiego podziemia w okupowanej przez Niemców Warszawie i Krakowie, a także na ziemiach zagarniętych po 1939 roku przez ZSRR. Zostały w niej opisane zamachy, akcje likwidacyjne, akcje odbicia więźniów – niektóre nieznane lub wręcz zapomniane. Każda z tych historii nadaje się na scenariusz dobrego kina sensacyjnego… Autor opisuje przygotowania to wybranych akcji i ich przebieg, ale zwraca także uwagę na motywację i pomysłowość uczestników, a także podłoże emocjonalne i konsekwencje."


Osiemdziesiąt lat temu świat był inny. Czarno-biały, pokryty patyną i zamazany jak stare fotografie. To przeszłość odległa niczym epoka kamienia łupanego. Niedawno skończyła się wojna, zaborcy przestali nas gnębić, ale ludzie, nauczeni doświadczeniem, nie przestali spodziewać się kolejnych ciosów. Wiedzieli, że nie wolno żyć spokojnie, oddychać pełną piersią, chodzić na spacery i cieszyć się życiem rodzinnym, bo w każdej chwili może nadejść cios, który całe to szczęście zniszczy. Byli gotowi na utratę wszystkiego, nieustannie spięci. Tak bardzo różnili się od nas, martwiących się o spłatę kredytu, o to, żeby znaleźć pracę, żeby mieć pieniądze na edukację dzieci. Młodzież z tamtych lat była wychowywana do walki, więc gdy okazja do niej nadeszła, nikt nie był zaskoczony. Teraz młodzi ludzie mają zupełnie inne sprawy na głowie. Oni i my - dwa różne światy, dwie różne planety. Czy aby na pewno?

Wierzcie mi lub nie, ale niejednokrotnie zetknęłam się z taką filozofią. "Oni" byli inni - nie żyli tak jak My, potrafili walczyć, wiedzieli, co się robi z bronią, jak się zabija. Ich świat był uboższy, nie mieli tego wszystkiego, co dzisiaj sprawia, że nasze życie jest ciekawsze. A zresztą Unia Europejska... prawa człowieka... cywilizacja... Ich świat został zburzony przez wojnę, ale przecież to był inny świat... 

Łzy pogańskich bóstw



"Jest rok 964. Nieopodal Gniezna do dworu należącego do rodu Luboniów nieoczekiwanie powraca z niewoli niemieckiej Włast, syn zamożnego władyki. Nikt nie wie, że ukrywa pewną tajemnicę. Jest bowiem chrześcijańskim duchownym, który przybrał imię Matia. Dowiaduje się o tym władca Państwa Polan, książę Mieszko, na którego dworze panują obyczaje pogańskie. Docierają tam jednak wieści o potędze kneziów i panów, którzy się ochrzcili. Ci zaś uchodzą za zdrajców i niemieckich przyjaciół, a lud, nie dowierzając im, stroni od nich i czyha tylko, by się ich pozbyć. Książę Polan także nie okazuje ochoty do nawrócenia. Tymczasem na ziemie polskie przybywa księżniczka czeska Dobrawa. Mieszko ją poślubia i przyjmuje chrzest. Wypowiada potajemnie wojnę starej wierze i rozpoczyna długotrwały proces chrystianizacji swojego państwa. Pomaga mu w tym ojciec Matia..."

Dawno, dawno temu, nie za siedmioma górami i nie za siedmioma rzekami, ale tutaj, gdzie większość z nas mieszka (metaforycznie w przypadku wszystkich, którzy do Poznania mają dość daleko), miał swoją siedzibę potężny władca. Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia, więc potężny to on może był dla swoich poddanych i dla mniejszych sąsiadów, jednak dla jednoczącej się chrześcijańskiej Europy był Mieszko I jedynie pogańskim książątkiem, które nie miało dość siły, by przeciwstawić się wchłonięciu go przez niezwyciężone Cesarstwo Rzymskie. I choć robił chłopak co tylko się dało - pracował nad łączeniem w jedno państwo rozsypanych plemion słowiańskich - to ciągle musiał obawiać się łakomych spojrzeń rzucanych nań zza zachodniej i południowej granicy.

Cóż my możemy wiedzieć o czasach, w których Mieszko I galopował po puszczy, by upolować niedźwiedzia na kolację? Trochę suchych faktów, z których w głowie pozostają niewiele mówiące hasła: władca Polan, żona Dobrawa, chrzest Polski w 966 roku. Przed oczyma staje nam brodacz, pewnie dzierżący krzyż na portrecie Jana Matejki - ot, władca, który postanowił zmienić wiarę, nakazał to samo wszystkich swoim poddanym i cyk!, załatwione. Problem pod postacią cywilizowanych państw europejskich, które patrzyły na lechickie plemiona zachłannym wzrokiem, rozwiązał się szybko i bezboleśnie. Pogaństwo, a wraz z nim Światowidy, Peruny i Jasze, w momencie odeszło w niepamięć. A przecież było dokładnie na odwrót...


Tragedia goni tragedię, czyli opowieść o trzech renesansowych damach w wersji light



"Żyły w epoce największej potęgi Rzeczpospolitej. Opływały w niewyobrażalne luksusy, na swoje zawołanie miały setki dworzan i służących. „Złoty wiek” był jednak tylko fasadą dla najbardziej bezwzględnego okresu dziejów Polski. Otaczała je sieć intryg i spisków.  Oczekiwano od nich, że będą tylko statystkami w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Ale damy złotego wieku nie pozwoliły uwięzić się w złotych klatkach. Wzięły sprawy we własne ręce. Księżniczka z podrzędnego włoskiego rodu ma zasiąść na tronie najpotężniejszego państwa Europy. Czy jej największym wrogiem okaże się ukochany syn?  Magnatka nosi w łonie nieślubne dziecko młodego władcy. Czy dzięki tej ciąży jej ród zostanie wywyższony? A może spadnie na nią hańba i powszechne potępienie?  Królowa walczy z przeklętym dziedzictwem matki i spiskuje przeciw swojemu mężowi. Czy koniec jej dynastii będzie także końcem polskiego imperium? Autor bestsellerowych „Pierwszych Dam II Rzeczpospolitej” i „Upadłych Dam II Rzeczpospolitej” prezentuje świat dworskich intryg, politycznych rozgrywek, nieograniczonych ambicji i niepohamowanych namiętności. W takim świecie żyły Bona Sforza, Barbara Radziwiłłówna i Anna Jagiellonka."

Znowu miałam zacząć od narzekania. Naskrobałam elaborat o tym, jak to mi nie pasuje umieszczanie w każdym tytule książki Kamila Janickiego określenia "damy". Tekst miał już chyba cztery akapity, gdy połapałam się, jakie masło maślane tworzę. Zwłaszcza, że pisałam już o tym przy okazji recenzji "Upadłych Dam II Rzeczpospolitej". Czasami dopada mnie "czepialstwo pospolite". Nie bez przyczyny moim ulubionym smerfem był zawsze Maruda! :)

Tak więc wstępna wersja początku tego tekstu właśnie wyleciała przez okno i rozbiła się o łańcucki bruk. Wynikała ona z mojego rozczarowania. Ujrzawszy w zapowiedziach okładkę "Dam Złotego Wieku" liczyłam po cichu na odgrzebanie mniej znanych renesansowych życiorysów. Przecież jakieś kobiety musiały w tym polskim szesnastym wieku istnieć, prawda? I nie wszystkie bezszelestnie siedziały w salonach, alkowach czy kuchniach, nie wszystkie przemykały boczkiem po kartach naszych dziejów. Cóż, muszę jeszcze poczekać, bo pod pojęciem "damy Złotego Wieku" po raz kolejny znalazły się trzy doskonale znane mi osoby: Bona, jedna z jej córek (ta, o której losach słyszał już chyba każdy, nawet wbrew własnej woli) i jedna z jej synowych ("kopiuj-wklej" poprzedni nawias).

Moje kręcenie nosem trwa zwykle mgnienie oka, więc marudzenie szybko zostało zastąpione podekscytowaniem. W końcu dzieje upadku dynastii Jagiellonów są niezmiennie pasjonujące - choćby się czytało o nich po raz pięćdziesiąty piąty.

Zaopatrzona w porządny Zestaw Maniakalnego Czytelnika (książka, kocyk, herbata cytrynowa, święty spokój) otworzyłam pierwszą stronę. I pozostało po mnie tylko wspomnienie, bo znów na wiele godzin pochłonął mnie wir czasowy. "Damy Złotego Wieku" są kolejną pozycją autora, który ma fenomenalny zmysł gawędziarski, który opowiada o swoich bohaterkach tak, jakby znał je osobiście, jakby był ich najbardziej zaufanym powiernikiem. Lekki styl, malownicze przedstawienie tła historycznego oraz dyskretny humor okraszone są szeregiem przełomowych, wręcz rewolucyjnych hipotez. Trzeba tylko uważać, żeby się nimi nie skaleczyć!

Stanisława Kuszelewska - Rayska "Kobiety"


"Bohaterkami książki Stanisławy Kuszelewskiej-Rayskiej są zdeterminowane i dzielne kobiety, które biorą czynny udział w walce z Niemcami. Są wśród nich te wykształcone i te proste, ale łączy je jedno, miłość do ojczyzny i miłość do synów oraz mężów walczących w obronie swego kraju. W obliczu zagrożenia stają do walki. Odnajdują w sobie niezwykłą siłę i podejmują ryzyko. Drukują ulotki, ukrywają Żydów, organizują szpitale powstańcze, szyją ubrania z tego, co mają pod ręką, oddają krew, by za zarobione pieniądze kupić na czarnym rynku to, co niezbędne. To obraz kobiet walczących każdego dnia o przeżycie. Nie dla siebie, ale dla ukochanych, którym trzeba pomóc, przygotować i dostarczyć paczki do obozu pracy."


Był w moim życiorysie czas, w którym czytałam tylko i wyłącznie książki o tematyce wojennej. Chciałam wiedzieć, pamiętać, znaleźć odpowiedzi, choć trochę zrozumieć. Chłonęłam wszystko, co tylko wpadło mi w ręce. A było tego sporo, bo w wielopokoleniowej domowej biblioteczce pozycji tego typu nigdy nie brakowało. Po jakimś czasie poczułam przesyt. Kolejne książki, po które sięgałam, powielały historie, życiorysy i informacje, poznane przeze mnie wcześniej. 

Przede wszystkim jednak dotarło do mnie, że nigdy w życiu, choćbym nie wiem jak się starała, nie będę w stanie pojąć tego, co przeżywali wówczas ludzie, co czuli, gdy świat walił się na głowy, gdy szaleństwo docierało do ich domów i odbierało im wszystko, WSZYSTKO! Jedyne, co mogłam, to zapamiętać i przekazać dalej, żebyśmy nigdy nie przeszli nad tym do porządku dziennego. 

Potem długo omijałam tę problematykę, krążyłam wokół, ale nie zapuszczałam się głębiej, bo miałam wrażenie, że nic nowego i świeżego nie pojawia się na rynku wydawniczym. Parę lat temu sięgnęłam po poruszającą "Wojnę Klary", zachwyciłam się książką Władysława Bartoszewskiego "Mój Auschwitz", ale na tym skończyły się próby powrotu do tematu. 

Ostatnimi czasy, po latach posuchy, wojna wraca na półki księgarń, co jest zjawiskiem pozytywnym i pożądanym. Młodzi ludzie nie mają dzisiaj większego pojęcia o tym, co się działo w połowie zeszłego wieku. Z oburzeniem wykrzykują, gdy zaczyna się im cokolwiek opowiadać, że to nieprawda, że to niemożliwe, nieprawdopodobne, że przecież prawa człowieka..., prawo do własności..., do życia..., niepodległość..., suwerenność... Słyszy się coraz więcej głosów za tym, żeby nie rozpamiętywać, zapomnieć, żyć przyszłością, a nie przeszłością. 

Pisałam o tym już wielokrotnie, znacie więc moje zdanie na temat uświadamiania młodych ludzi, wychowywania ich poprzez odsłanianie przed nimi Historii. Wiecie, że priorytetem jest dla mnie w tym przypadku pamiętanie i uczenie się na błędach przeszłości. Dlatego cieszy mnie powrót do wydawania literatury, która mówi o losach ludzi w czasach II wojny światowej. Może dzięki temu wszyscy zrozumieją, iż o wojnie trzeba pamiętać. 

Zbigniew Zborowski "Trzy odbicia w lustrze"

      
"Latem 1939 roku Zosia marzyła o lepszym życiu. O tym, by się na dobre wyrwać z biedy warszawskiego Powiśla, zdobyć wykształcenie i spokojną przyszłość. Prawie się jej udało. Prawie. Ostatecznie jednak wszystko poszło nie tak. I to nie tylko za sprawą wojny, która zastała ją w majątku ziemskim na Wołyniu, do którego wkrótce wtargnęli Sowieci. Przede wszystkim podjęła jedną złą decyzję, która zaważyła na całym jej życiu. Może to skutek klątwy rzuconej na nią jeszcze przed wojną? Zosia przeciwstawia się złu, uzbrojona jedynie w miłość. Do swojej córki, do wypróbowanych przyjaciół i do tajemniczego mężczyzny o oczach anioła, którego wojna zamieniła w demonicznego mściciela. Czy to wystarczy, by wygrać i rozwiązać zagadkę przeznaczenia? A jeśli tak, to czy można cofnąć fatum? I jaka jest tego cena? Z tymi pytaniami, w ogniu płonącej Warszawy, w uścisku powojennego terroru, w cieniu rodzinnych tragedii, w gorączce uczuć i labiryntach raczkującego kapitalizmu, zmierzyć się będzie musiała nie tylko Zosia, ale także jej córka, a potem wnuczka. Znalezienie właściwej odpowiedzi zajmie im siedemdziesiąt pięć lat."


Nie miałam czasu na to, by się tą książką delektować. Jej się nie smakuje, jej się nawet nie czyta. "Trzy odbicia w lustrze" pożera się, pochłania. Bez rozglądania się na boki i wychodzenia do kuchni po przekąskę. A muszę przyznać, że byłam sceptyczna. Pierwsza myśl - saga rodzinna o kobietach napisana przez faceta? To nie może być dobre, nie może być prawdziwe - takie cuda zdarzają się w przyrodzie nader rzadko... Zaczęłam czytać, skuszona wizją "zagubionego wśród wołyńskich pól dworu"... i tym razem cud się zdarzył i to jeszcze jaki!

Już sama historia jest fascynująco wciągająca. Opowieść o Zosi, dziewczynie pochodzącej z warszawskiej biedoty, którą wybuch wojny zastaje na Wołyniu, to ciąg zapierających dech w piersiach, tragicznych i niesamowitych wydarzeń. Wydawałyby się one niemożliwe, gdyby nie czasy, w jakich przyszło pannie Zofii Czeplińskiej żyć. Poprzez wypadki na Kresach, okupację i powstanie w Warszawie, po tułaczkę powojenną - z rozwianym włosem (jak ktoś ma krótkie, to i tak mu się potargają) i bez chwili wytchnienia, biegniemy przez życie studentki pierwszego roku polonistyki, której marzenia zostały bardzo brutalnie wdeptane w ziemię. Czytamy z zachwytem, ale i przerażeniem w sercu. Sugestywność opowieści sprawia, że utożsamiamy się z bohaterką. A stawiając się na jej miejscu jednocześnie odgrzebujemy prawdę, od dawna spychaną w podświadomość, że właśnie takie były losy naszych babć i prababć, że one żyły w tamtych czasach i niejedna z nich przeszła przez to samo, przez co musiała przejść Zosia.

Po jakimś czasie przenosimy wzrok na Wandę, zosiną córkę, by w końcu wylądować w czasach współczesnych, towarzysząc kolejnemu pokoleniu - Annie. Każda z nich ma nam coś ciekawego do zaoferowania - nie tylko własne, wymyślone przez autora, losy, ale przede wszystkim tło historyczne i społeczne, które pełni w powieści rolę bodajże najważniejszą.

Po przeczytaniu kilku pierwszych zdań dopadła mnie myśl, że się autor z motyką na słońce porywa, jeśli planuje nie tylko opisać kobiece losy, lecz chce to zrobić używając narracji pierwszoosobowej. Być może niektórzy z Was mają na ten temat odmienne zdanie, ale ja się zbyt rzadko spotykam z pisarzami rodzaju męskiego, którzy potrafiliby w miarę prawdziwie opisać to, co kobiecie (istocie niewymownie skomplikowanej  i wymykającej się wszelkim rozumowym analizom) w duszy gra. Szybko okazało się, że tego rodzaju narracji użyto jedynie w prologu oraz w epilogu, a cała powieść napisana jest w osobie trzeciej - więc kamień mi z serca spadł. I tutaj przyznać się muszę do tego, iż niesprawiedliwie oceniałam, błędnie zakładałam, jednym słowem - myliłam się. Bardzo. Gargantuicznie!

Jacek B. Poznanski "Magda. Pożegnanie z pokoleniem"


"Magda, Polka urodzona w Anglii, wychowana przez babcię Helenę - sanitariuszkę w Powstaniu Warszawskim - mieszka i maluje we wschodnim Londynie. Zbiegiem okoliczności zjawia się na kilka dni w Warszawie z nadzieją spotkania ze Stefanem Wolskim, dowódcą jej babci podczas obrony Starego Miasta i ewakuacji kanałami. Również w Warszawie są towarzysze broni Stefana Wolskiego: Michał Praga, Jeremi Lange i Karol Modelski. Obecność Magdy zmusza ich do powrotu w przeszłość. Czytelnik książki "Magda. Pożegnanie z pokoleniem" staje się współuczestnikiem apokaliptycznych walk powstańczych i świadkiem tajemniczego wydarzenia, które miało miejsce w kanałach przed laty. Jest to zarówno wstrząsający, jak i intymny portret najlepszego pokolenia Polaków. To także portret młodej kobiety zagubionej we własnych dramatach - miłości i zdrady."

O tym, że Powstanie Warszawskie jest dla mnie jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Polski, pisałam Wam już niejednokrotnie. Nie wdaję się w dyskusje dotyczące decyzji zapadających na najwyższych szczeblach wojskowej, konspiracyjnej władzy, bo zdaję sobie sprawę z tego, że niektórych z nich naprawdę ciężko jest bronić. Znam przyczyny, konsekwencje, wiem, dlaczego powstanie wybuchło i dlaczego upadło. To wszystko jest jednak dla mnie naprawdę mało istotne w obliczu spraw o wiele ważniejszych.

Ja patrzę na ten zryw z punktu widzenia dziewczyny, którą byłabym, gdybym urodziła się w tamtym czasie i w tamtym miejscu. Nie zasiadałabym w dowództwie, nie podejmowałabym decyzji za całe miasto, za jej mieszkańców, za naród. Byłabym odpowiedzialna tylko za swoje własne wybory. Oczywiście trudno w dzisiejszych czasach zarzekać się, że na pewno wzięłoby się broń do ręki, założyłoby się biało-czerwoną opaskę na ramię i poszłoby się walczyć z Niemcami. Ciężko to sobie w ogóle wyobrazić. Można deklarować, że tak by się właśnie zrobiło, ale jaka byłaby nasza decyzja w chwili, gdybyśmy rzeczywiście zostali postawieni w takiej sytuacji? Obyśmy nigdy nie musieli tego sprawdzić... 

Mimo tej świadomości zawsze przemawiały do mnie wszelkie argumenty, które sprawiły, iż spora część młodych Warszawiaków wyszła z ukrycia i poszła na barykady. Po to, by spróbować odzyskać honor i nie przynieść wstydu przodkom, którzy wbrew rozsądkowi walczyli o wolność w czasie poprzednich powstań narodowych. I chcę wierzyć, że byłabym jednym z nich, mimo beznadziejności walki, mimo z góry wiadomego wyniku. Poszłabym wierząc, że nadzieja potrafi z niemożliwego uczynić rzeczywistość. 

Jerzy Besala "Polskie królowe. Zawiedzione miłości. Odtrącone i niekochane"

   

"Królowa jako postać kojarzy się ze szczęściem. Otaczał ją przecież splendor dworu, czemu towarzyszyły zabiegi możnych tego świata o łaskę. Gdy pofolgowały wczesnośredniowieczne więzy, mogła też królowa korzystać ze zbytku do woli i nade wszystko stroić się i dąsać.
Jednak nie wszystkie były szczęśliwe. Powodem był brak miłości ze strony koronowanych mężów. Tak się stało z żoną Przemysła II księżniczką Ludgardą, Adelajdą Kazimierza Wielkiego, habsburskimi małżonkami Zygmunta Augusta, Anną Jagiellonką wzgardzoną przez Henryka Walezego, a potem przez Stefana Batorego. Gorycz odrzucenia bądź zaniedbania odczuły też królowa Ludwika Maria Gonzaga od Władysława IV Wazy, Eberhardyna żona Augusta II Wettyna, i małżonka "króla Lasa", Katarzyna Leszczyńska.
Z jakich powodów były odrzucane i niekochane - możemy dowiedzieć się z tej pasjonującej książki."


Jerzy Besala przyzwyczaił nas do tego, że sięgając po jego książki znajdujemy w nich ogrom informacji dotyczących dziejów Polski oraz ludzi, którzy przez wieki kreowali świat będący dla nas nie tylko minioną przeszłością, ale także czymś, co nas ukształtowało, co nas określa jako Polaków. Intrygujące ciekawostki, znakomite szkice biograficzne, powiązania, które nigdy w życiu same by nam do głowy nie przyszły, a to wszystko napisane stylem przystępnym, lekkim, pozbawionym patosu - oto czego gwarancją jest nazwisko tego autora.

Najnowsza książka Besali opowiada o życiu polskich królowych. Nie wiem, czy znalazłaby się choć jedna władczyni, której egzystencja była od początku do końca usłana różami. Kobieta nosząca koronę kojarzy się dzieciom z przepięknym zamkiem, w którym echo rozbrzmiewa za każdym razem, gdy wypowie się choćby jedno słowo, ze strojami, klejnotami i uwielbiającym swoją żonę królem. Dorośli znają prawdę o wiele lepiej - los monarchini wiąże się zazwyczaj z brakiem elementarnej prywatności i miłości, z samotnością pośród ludzi i tragedią odrzucenia. Lektura "Polskich królowych" nie pozostawia złudzeń - bycie żoną władcy niemal nigdy nie wiązało się ze szczęściem i spełnieniem, które mogłyby przesłonić to, co złe, smutne i tragiczne.

Autor książki pisze w niej o wielu bardzo różnych przypadkach, ukazuje, na ile różnych sposobów można było unieszczęśliwić kobietę poprzez włożenie na jej głowę korony. Od średniowiecza po XVIII wiek przez naszą historię przewijały się nieszczęścia ukryte za drzwiami zamkowych komnat lub wręcz przeciwnie, wywlekanych na światło dzienne. Nierzadko przez same zainteresowane. Na początek spróbujmy wyobrazić sobie, jaka była najczęstsza przyczyna tragedii na najwyższych szczeblach władzy.

Akcja toczy się w średniowieczu, na królewskim dworze. Królowa właśnie wydaje na świat dziecko. Wszyscy są podekscytowani. Świeżo upieczony tatuś wędruje niecierpliwie po sali tronowej czekając na wieści. Damy dworu biegają we wszystkie strony starając się przydać do czegoś, a w rzeczywistości każda chce być ta, która zaniesie władcy radosną wiadomość o narodzeniu się męskiego potomka, następcy tronu, spadkobiercy. Królowa wydaje na świat dziecko - poród był trudny, a ona ledwo donosiła ciążę czując się fatalnie przez ostatnie dziewięć miesięcy. Znosiła jednak wszystko dzielnie pragnąć uszczęśliwić męża synem. Kobiety obecne w sypialni już nie są takie chętne, by iść do króla. Nie można jednak dłużej zwlekać - najodważniejsza staje przed zniecierpliwionym i pełnym nadziei obliczem monarchy i z ukłonem, wpatrując się w podłogę, mamrocze: "Masz, panie, córkę." Król odchodzi bez słowa i wraca do swoich obowiązków. Nie pyta o zdrowie żony, dziecka, nie odwiedza położnicy przez następne dni. Królowa zawiodła.