Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieści przygodowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieści przygodowe. Pokaż wszystkie posty

Upadłam na głowę i opowiadam herezje? Nie sądzę...!




"Stało się! W pamiętnym starciu nad wodospadem Reichenbach przepadli Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty. Policjanci ze Scotland Yardu opłakują największego z detektywów, a przestępcza brać Londynu tęskni za swym hersztem - zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się nowa, brutalna siła zza oceanu, gotowa przejąć kontrolę nad półświatkiem: gang Clarencea Devereux. Śledczy Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, który podąża jego tropem, znajduje sprzymierzeńca w osobie inspektora Athelneya Jonesa, gorliwego naśladowcy samego Holmesa. Wkrótce jednak zaczną ginąć ludzie, a gra pozorów, w którą uwikłają się bohaterowie, doprowadzi ich do zaskakującego finału."

Kultowe opowieści powinny być pozostawione w spokoju. Klasyk pozostanie klasykiem, dopowiadanie dalszego ciągu jest rozwadnianiem tego, co idealne. Przy okazji może łatwo stać się gwoździem do trumny autora, który chwyta się motywów i postaci wymyślonych wcześniej, znanych i kochanych, niejednokrotnie wręcz uwielbianych. Nie można opędzić się od podejrzenia, że jeden z drugim, nie potrafiąc wymyślić niczego oryginalnego, liczy, że zrobi karierę na czyichś plecach. Moim zdaniem tak właśnie jest za każdym razem, gdy na półkach księgarń pojawiają się kolejne kontynuacje klasyki. Nawet te najlepsze, pisane świetnym stylem, z zachowaniem detali, specyficznego klimatu oryginału i charakterów postaci - bądźmy szczerzy - powstały tylko dlatego, że ich autorzy nie czuli się na siłach, by stworzyć coś nowego. 

Teoria teorią, ale czyż można wytykać pisarzowi brak oryginalności i własnych pomysłów, gdy stworzy kontynuację idealną, taką, która zapada w serce i staje się - nie wiedzieć kiedy - integralną częścią tradycji? Gdy duchy odległych bohaterów odżywają, a nastrój opowieści przywodzi na myśl dawne zachwyty? W takich przypadkach moja niechęć do ponownego wyciągania ukochanych postaci na wierzch i dorabiania im dalszych losów zaczyna chwiać się w posadach. Zdarza jej się nawet runąć z hukiem i stworzyć niezwykle malownicze gruzowisko.

Sherlock Holmes dawno temu przestał być zwykłą sylwetką literacką. Stał się instytucją. Dodam, że instytucją nietykalną - dla mnie. Czego by nie mówić o opowiadaniach napisanych przez Conan Doyle'a (ciekawe, klimatyczne, trzymające w napięciu, ale napisane stylem, który niekoniecznie wznosi się na wyżyny), bohaterowie wyszli mu pierwszorzędni, nieśmiertelni. Przypuszczam, że za pięćset lat każdy nadal będzie kojarzył nazwisko genialnego detektywa i jego pomocnika Watsona. Nikt - powtarzam: nikt! - nie ma prawa tykać Sherlocka palcem i dorabiać mu dalszych losów. Byłoby to jak dobudowywanie budynku ze szkła i stali do Białej Wieży w londyńskiej Tower.

Teraz już znacie moje zdanie na temat doróbek sherlocko-holmesowych. Zdanie tak niewzruszone jeszcze kilka dni temu. Zdanie, które z wiatrem przeminęło, gdy tylko zaczęłam czytać "Moriarty'ego" Anthony'ego Horowitza. W obliczu tej książki jestem zmuszona uderzyć się w pierś i przyznać do skostniałych poglądów oraz do braku elastyczności. 

Kompas w dłoni, pies u boku - można szukać skarbu!




"Poznaj Homera Puddinga, chłopca, którego marzeniem jest zostać poszukiwaczem skarbów. Kiedy wujek Drake, słynny poszukiwacz skarbów, zostaje połknięty przez żółwia, Homer dziedziczy po nim dwie rzeczy: leniwego, pozbawionego węchu basseta i pewną tajemnicę. Dlaczego wuj nazwał tego niezdarnego psa jego największym skarbem? Dlaczego włożył złotą monetę w obrożę? I kto będzie kontynuował poszukiwania największego na świecie skarbu piratów? Dołącz do Homera, jego siostry Gwendolyn i psa podczas przygód, które sprawdzą ich spryt i odwagę. Bohaterowie wyruszą w świat, w którym bezwzględni poszukiwacze skarbów czają się za każdym rogiem. Przy okazji dowiedzą się, że pies wujka ma ukryty talent i że skarb może być bliżej, niż im się wydaje..."


Dzieci mają różne plany na przyszłość - chcą być strażakami, grafikami komputerowymi, projektantami klocków Lego, modelkami, lekarzami... I fajnie, tylko że owe marzenia wyglądają zazwyczaj na przetworzone przez rzeczywistość i zdroworozsądkowe - przecież wyżej wymienione zawody istnieją i ktoś musi je wykonywać. A ja się pytam - kim te dzieci chciałyby zostać NAPRAWDĘ? Autorzy książek dla młodych czytelników, zanim zabiorą się za pisanie, też muszą zadać sobie to pytanie. I jeśli znajdą na nie odpowiedź, to połowa sukcesu za nimi.

Drążenie tematu wcale nie przynosi zaskakujących wyników, bo większość przyciśniętych do muru dziewczynek odpowie, że tak naprawdę, na uszko szepcząc, najbardziej nęcąca jest kariera księżniczki (względnie wróżki). Gdybym była klasyczną przedstawicielką swojej płci, to zapewne powiedziałabym to samo - jestem w stanie wyobrazić sobie pragnienie posiadania zamku, szafy pełnej najpiękniejszych kiecek, jednorożca w stajni i księcia w... ehm, pokoju obok. Nie doszukujcie się w tym żadnego szyderstwa, mówię najzupełniej serio - bycie księżniczką musi być kapitalną sprawą, pod warunkiem, że ma się życie takie, jakie księżniczka mieć powinna, a nie takie, jakie prawdziwe księżniczki zazwyczaj mają (patrz: Sissi, cesarzowa Zyta czy lady Diana). I choć w dzieciństwie pragnęłam czegoś innego, to doskonale rozumiem tęsknoty dziewczęcych serduszek.

Kim chcą być chłopcy i dziewczynki mojego pokroju? Tak naprawdę, z ręką na sercu, bez oglądania się na realność? Kosmonautami! Poszukiwaczami skarbów! Piratami! Czarodziejami! (Dziwne, ale jakoś nie zetknęłam się z chłopcem, który chciałby być księciem; był jeden pragnący zostać księżniczką, ale na szczęście szybko mu się odwidziało). Nam, awanturnikom jest łatwiej niż dziewczynkom - na dobrą sprawę, jak się człowiek uprze, to kosmonautą zostać można, a i archeolog może być poszukiwaczem skarbów, podczas gdy książąt na świecie jak na lekarstwo, a okazji do zostania żoną Harry'ego Windsora raczej bym nie szukała. Niemniej jednak to są właśnie te plany bajkowe, wspaniale dziecięce, niezniszczone przez nienaturalne dążenie do skracania maluchom dzieciństwa.

Niechże ta historia wreszcie się zacznie, czyli o kuriozalnej miłości do przewodnika turystyczno-kulturalnego


"Zaintrygowany zagadkowym listem Hildegunst powraca do Księgogrodu. Odbudowane z przepychem miasto przeistoczyło się w tętniącą życiem metropolię literacką i mekkę księgarstwa, pełną wszelkiej maści zbzikowanych pasjonatów książek. Podążając tropem tajemniczej przesyłki, Rzeźbiarz Mitów zostaje wciągnięty w wir przygód, ledwo przekroczy granice miasta. Spotyka dawnych znajomych, m.in. kolegę po piórze, Owidiosa, któremu udało się osiągnąć Orma, eydetę Hachmeda Ben Kibicera i przeraźnicę Inaceę Anacaci. Natyka się też na wielu nowych mieszkańców, fenomeny i cuda; tajemniczych librinautów, osławionych lalalistów, a przede wszystkim poznaje najmłodszą i zarazem najpotężniejszą z atrakcji Księgogrodu – Lalacircus Maximus oraz jego Niewidziany Teatr, w którym skonfrontowany zostaje z własną historią."

Uwaga! W tekście mogą znaleźć się sformułowania i konstatacje, które będą zrozumiałe jedynie dla wtajemniczonych. Aby zostać przyjętym do ekskluzywnego grona wybrańców orientujących się kim był Ojahnn Golgo van Fontheweg, dlaczego czasami trzeba niezwykle uważać podczas jedzenia chleba z miodem oraz kim (lub czym) jest mgławiec (z premedytacją unikam liczby mnogiej, bo nie jestem pewna, jaką powinnam zastosować odmianę - "mgławcy"? "mgławce"?), należy zapoznać się z wybitym dziełem Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów. Nosi ono tytuł "Miasto Śniących Książek" i zostało przetłumaczone z języka camońskiego przez niemieckiego pisarza i rysownika Waltera Moersa. ;)

Uwaga o numerze 2! Nie popełniłam wcale karygodnej pomyłki robiąc zdjęcia jednej książce, a pisząc o innej. Czytajcie dalej, a znajdziecie wyjaśnienie tego dziwnego zjawiska. ;)



Siedzę przed klawiaturą i łamię sobie głowę nad niezwykle ważnym, lecz niestety mocno pogmatwanym zagadnieniem. Jak zachęcić kogoś, kto się z literaturą fantasy wybitnie nie lubi, kogo nie interesują smoki, alternatywne światy i przygody rodem ze snów, do sięgnięcia po książkę, której półka z fantastyką jest domem rodzinnym? 

Do prozy Moersa nie trzeba jakoś specjalnie namawiać Czytelników, dla których baśnie są chlebem powszednim, a przemierzanie mrocznych otchłani pełnych dziwnych stworzeń to codzienność. Kto raz zwiedził Miasto Śniących Książek, ten będzie za nim tęsknił wiecznie, ten rzuci się z szaleństwem w oczach na najdrobniejszy przedmiot związany z Camonią (błagalne spojrzenie w stronę producentów bibelotów...), a jego oczekiwanie na kolejne książki z cyklu nie skończy się nawet wraz ze zdmuchnięciem stu świeczek na torcie urodzinowym.

Sprytne syreny i morderstwo w cieniu Wezuwiusza ("Zobaczyć Sorrento i umrzeć")


"Konstancja Radolińska, młoda Polka podróżująca po Europie, płynie do Neapolu na spotkanie ze swym "prawie" narzeczonym, Janem Morawskim, bohaterem "Zbrodni w błękicie" oraz "Abla i Kaina". Jednak mężczyzna w ostatniej chwili zmienia plany i rozżalona dziewczyna zaczyna podejrzewać, że Janowi na niej nie zależy. Przypadkowo Konstancja wpada na trop spisku anarchistycznego, którego pierwszym aktem był udany zamach na króla Włoch. Bez wahania postanawia rozwikłać  zagadkę i ostatecznie podbić serce ukochanego. Trafia do luksusowego hotelu w Sorrento, w sam środek międzynarodowego zgromadzenia arystokratów i awanturników, ale to, co miało być wakacyjną rozrywką, zmienia się wkrótce w tragedię - dochodzi do morderstwa."

Nie trzeba wnikliwie studiować "Odysei", żeby wiedzieć, kim były syreny. W sumie wystarczy obejrzeć czwartą część "Piratów z Karaibów" lub "Epokę Lodowcową 4" ("Mała Syrenka" to inna para kaloszy, bo "siren" jest czymś zupełnie różnym od "mermaid", którą po naszemu nazwałabym raczej "rusałką"). Te wredne potworki przybierały rozmaite postaci, ale zawsze miały w sobie coś z pięknych niewiast. Wabiły śpiewem marynarzy, nieopatrznie zapuszczających się na niebezpieczne wody - z chłopaków zostawały po tym już tylko kosteczki... Na całego psuły nam, kobietom, reputację, bo jakby nie było, to chyba one są pierwszym uosobieniem femme fatales ;) 

Pojawiały się w różnych rejonach antycznego świata, między innymi na wodach Zatoki Neapolitańskiej, gdzie potrafiły tak sprytnie pokierować własną legendą, że na ich cześć nadano imię całemu miastu - Surrentum, czyli Sorrento. Na dźwięk tej nazwy odruchowo zamykam oczy i wsłuchując się w szum szmaragdowych fal zaczynam oddychać powietrzem przesyconym wonią gajów cytrynowych. To jedno z tych magicznych miejsc, do których zaglądam w wyobraźni za każdym razem, gdy o moje szyby deszcz jesienny dzwoni...


Giuseppe Carelli, Sorrento

Tarquato Tasso, najwybitniejszy poeta włoskiego renesansu (jeśli lubicie poezję tego okresu, a jeszcze nie znacie "Jerozolimy wyzwolonej", to myślę, że powinniście zajrzeć do tego poematu - miejscami się dłuży, jak wszystkie wielkie eposy, ale pełno w nim naprawdę pięknych fragmentów), który w Sorrento przyszedł na świat, pisał w liście do swojej siostry, że jedyną rzeczą, która byłaby w stanie wyleczyć go z fizycznych i psychicznych niemocy jest niebo rozciągające się nad miejscem jego urodzenia, jeden rzut okiem na tamtejsze widoki i ogrody, mały łyk sorrenckiego wina lub wody... Intuicyjnie się z nim zgadzam - jestem w stanie wyobrazić sobie, że w takim miejscu wszystkie choroby i depresje uciekają gdzie pieprz rośnie.

Dickens też był zachwycony: "Winnice, drzewa oliwne, ogrody pełne drzew cytrynowych i pomarańczowych, sady, wysokie skały, wzgórza poprzecinane zielonymi wąwozami. Ponad pokrytymi śniegiem szczytami, przez małe miasteczka, w których u każdych drzwi stoi cudowna, ciemnowłosa kobieta, obok pysznych letnich willi, docieramy do Sorrento, gdzie poeta Tasso czerpał inspirację z otaczającego go piękna." [Charles Dickens, Pictures from Italy, Chapter XI]

Studiując na potrzeby tego tekstu kulturalną historię miasta odkryłam, że właśnie w Sorrento doszło do teatralnego zerwania wielkiej przyjaźni pomiędzy Nietzschem i Wagnerem. Filozof podziwiał muzyka, darzył go uznaniem i uczuciem - do czasu. Po kilku latach odkrył, że jego Ideał jest zapatrzonym w siebie skrajnym egoistą, uważającym się za najwyższe bóstwo na muzycznym Olimpie - a tego Nietzsche, wielki altruista, zrozumieć nie mógł. Oliwy do ognia dolała, coraz mocniej przez kompozytora akcentowana wiara w ponadprzeciętność narodu niemieckiego. Paradoksalnie - pisarz, którego dzieła inspirowały Hitlera, manifestował swoją niechęć do Niemców i do ich kultury. Do tego stopnia, że uważał się za Polaka i swoją polskość chętnie podkreślał, co z jego strony było tylko i wyłącznie przekorą, gdyż w rzeczywistości polskich przodków nie posiadał. 

"Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda..."

Był Tomek Wilmowski. Był Indiana Jones i Allan Quatermain. Frodo, Eragon i Harry Potter. Pan Samochodzik i Old Shatterhand. Zauważyliście pewną prawidłowość? Przez spory kawałek nastoletniego życia byłam naprawdę wściekła, że tylko męska część literackiej populacji ma prawo do tego, by przeżywać pasjonujące przygody. Z tego rozżalenia i frustracji zaczęłam nawet tworzyć książkę, której bohaterką była podróżniczka w czasie, walcząca ze średniowiecznymi rycerzami i biegająca po dżungli z maczetą. Dzięki temu poczułam się trochę lepiej, bo kilkakrotne wyrwanie się ze szponów śmierci, poznanie Lukrecji Borgii i uściśnięcie ręki Joanny d'Arc było tym, co osłodziło gorycz niedocenienia płci pięknej przez autorów książek. 

Jednak moje wypociny (schowane w najgłębszej szufladzie) nie zawróciły nurtów rzeki literatury przygodowej. Z filmem było jakby trochę lepiej, bo pojawiła się Lara Croft. Ukochałam tę postać całym sercem. Wiem, że się teraz śmiejecie ze mnie, bo filmy z Larą były, delikatnie mówiąc, kiepskawe, niemniej jednak ich bohaterka była kimś, kim chciałam być, gdy dorosnę ;) W tej chwili powstaje więcej powieści i filmów tego rodzaju, w których rej wodzą kobiety, ale ja już straciłam nadzieję na żeńską wersję postaci tak kultowej, jak choćby Indiana Jones.

No, ale to przecież nie znaczy, że omijam szerokim łukiem książki i filmy przygodowe, bo w nich kobiet nie ma. Znaczy to tylko tyle, że mam cudowne zdolności do tworzenia monstrualnych dygresji i "lania wody", jak mi to zawsze profesorowie na studiach uświadamiali :) Miałam Wam opowiedzieć o znakomitej książce, ale jakoś mi się ręka na klawiaturze zatrzymać nie chciała, gdy wspomniałam o bohaterach mojej młodości. W połowie (mniej więcej) recenzji oświadczam więc wszem i wobec, że mowa tu będzie o książce Sir Henry'ego Ridera Haggarda, noszącej pokrętny i tajemniczy tytuł "Ona". I nie jest to opowieść o "Niej", tylko o "Onej", pamiętajcie!



Kojarzycie film "Indiana Jones i świątynia zagłady"? Oglądałam go dawno, bardzo, bardzo (a nawet jeszcze bardziej) dawno temu, więc szczegółów nie pamiętam, ale kojarzy mi się z bieganiem po dżungli (ech, niespełnione marzenie - maczeta w dłoni, świetny strój archeologa-podróżnika, brak moskitów i przygoda na każdym kroku!), zaginionym miastem pełnym krwiożerczych wyznawców bogini Kali, dziwnymi obrzędami i jaskiniami oświetlonymi płomieniami pochodni. Wszystko to razem, pokazane na ekranie w wykorzystaniem przedpotopowych efektów specjalnych, nie jest jakoś szczególnie zachwycające (moim zdaniem jest to najsłabsza część przygód Jonesa), ale wspominam o tym, gdyż podczas lektury książki Haggarda otrzymałam te same wątki i motywy. Z tą różnicą, że podane w zachwycająco wyrafinowany i kunsztowny sposób.

Ian Serraillier "Srebrny miecz"


"Warszawa, wojenna zawierucha. Troje dzieci - Ruth, Edek i Frania - musi nauczyć się przeżyć na własną rękę. Ich ojciec uwięziony jest w obozie, a matkę wywieziono do Niemiec. Pewnego dnia pośród gruzów i ruin spotykają Janka, sierotę, którego największym skarbem jest nożyk do papieru w kształcie małego, srebrnego mieczyka. Kiedy dzieci wyruszają w podróż po Europie, by odnaleźć rodziców, srebrny miecz staje się dla nich talizmanem i symbolem nadziei.
Ta oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o polskiej rodzinie Balickich doczekała się adaptacji telewizyjnej, zrealizowanej dwukrotnie przez BBC.
Książka należy do kanonu literatury dziecięcej."


 Literatura młodzieżowa ma w moim sercu szczególne miejsce. To przecież dzięki niej jestem teraz nienormalnie w książkach zakochana. Gromadzę na półkach tomy pełne światów, przygód i tajemnic. "Zawieszam się" czasami, gdy na nie spoglądam i kontempluję je z głupawym uśmiechem na ustach (powiadacie, że to się leczy?). Czytam wszędzie, gdzie się da - czytam w wannie, w ogrodzie, czytam gotując i sprzątając, czytam w autobusie i w przychodni... I to wszystko dzięki temu, że w dzieciństwie miałam kogoś, kto podsuwał mi perełki, kto wiedział, co mi się spodoba, kto cudownie ukształtował mój gust czytelniczy.

Nieraz spoglądam zamglonym spojrzeniem na tę część biblioteczki, w której królują książki kiedyś przeze mnie ukochane - dziewczęce powieści w typie "Ani z Zielonego Wzgórza", "Emilki ze Srebrnego Nowiu" czy "Tajemniczego Opiekuna", przygodowe awantury Nienackiego, Bahdaja, Leżeńskiego, Makuszyńskiego, historyczne tomy Przyborowskiego, Sienkiewicza, Szalay-Groele, Domańskiej... Takie wymienianie tytułów i autorów sprawia, że mam wielką ochotę rzucić wszystko, zanurzyć się w świecie dzieciństwa i nie wracać do końca wakacji:)

Nigdy nie przestałam kochać tych książek, nigdy nie odstawiłam ich na boczny tor. Co jakiś czas do grona najstarszych (młodzieżówki napisane w czasie, gdy moja nastoletniość była w pełni swego rozkwitu, leżą w zupełnie innym miejscu, podobnie jak te powstałe, gdy wspomniana nastoletniość przeminęła z wiatrem) dołącza kolejna, po raz pierwszy w Polsce wydana lub wznowiona po pięćdziesięciu a nawet stu latach... Niekiedy zdarza mi się zaopatrzyć się w nowy egzemplarz jakiejś wyjątkowo kochanej, zaczytanej "na śmierć" pozycji.

Mariusz Wollny, "Krwawa jutrznia", t.1 i 2


Tom 1: "Dno Czarciego Oka skrywa straszną tajemnicę. Pełno w nim okaleczonych ludzkich zwłok, a każde z ciał pozbawiono głowy. Okolice Sambora nawiedzili czarni jeźdźcy. Sieją grozę wśród okolicznych mieszkańców. Gwałcą, mordują, a co najgorsze, piją ludzką krew. Na Rusi wstaje krwawy świt, nastał czas wielkiego zamętu. Czy to kara za osadzenie na carskim tronie Borysa Godunowa? Czy nie przyszła pora, aby na tronie zasiadł prawowity władca Dymitr? Pewien młody, obdarzony rzadkimi talentami człowiek trafi niespodziewanie i wbrew swojej woli w sam środek tych wydarzeń. Znajdzie miłość i ją utraci. Utraci miłość, by zachować życie. Zachowa życie, bo jego przeznaczeniem jest ocalać innych od niechybnej śmierci. Takie jest przeznaczenie każdego, na kogo wołają Ryx."

Tom 2: "Kacper Turopoński wymyka się śmierci w kanałach pod moskiewskim zamkiem dzięki wrodzonemu sprytowi i... znajomości rozwiązań holenderskich budowniczych. Wkrótce potem syn słynnego inwestygatora staje się naocznym świadkiem drugiego „powrotu” cara Dymitra. Ale polityczne zmiany nie wywierają na niego takiego wpływu jak poznanie prawdziwej twarzy carycy Maryny, w której był zakochany. Niebawem Turopoński odkrywa coś więcej – prawdziwe pragnienia swego serca.
A gdy traci to, czego najbardziej pragnie, walczy bez strachu u boku lisowczyków. Czy już zawsze będzie jednym ze straceńców?"

Tom 3: oczekiwany z utęsknieniem ;)


Na samym początku muszę szybko coś wyjaśnić - to nie są powieści o wampirach! Nie wiem, czy czytając przytoczony powyżej opis pierwszego tomu mieliście wrażenie podobne do mojego, ale od kilku lat tyle się dokoła pałęta krwiopijców, że człowiek głupieje i spodziewa się ich wszędzie. W pierwszej chwili podejrzewałam, że i tutaj natknę się na baśniowych wąpierzy, bo okładkowy zarys treści, choć ostatecznie okazuje się rzetelny, to jednak z początku jest lekko mylący. Na szczęście cykl Mariusza Wollnego to książki dla czytelników:
a) kochających historię i mających mocne nerwy oraz odporne żołądki;
b) tak bardzo kochających historię, że dzielnie pokonują mdłości na widok głów masowo zlatujących z karków;
c) ciekawych tego, jak rewelacyjnie można pisać o historii naszego kraju.

Czas, w którym kto żyw (i kto nie żyw, co wyjaśnię poniżej) bił się o tron moskiewski, został w Rosji nazwany Wielką Smutą. Polskie interwencje, czyli knucie, spiskowanie, podbijanie, zdobywanie, mieszanie się w wewnętrzne sprawy innego kraju i próby podporządkowania go sobie (a nie zdarzało nam się to przesadnie często - trzeba to było wówczas doprowadzić do zwycięskiego końca, a uniknęlibyśmy w przyszłości całej masy "problemów"), nazwano Dymitriadami. Ten trudny i pod bardzo wieloma względami tragiczny okres zawsze wydawał mi się pełen potencjału, pociągający i pobudzający wyobraźnię. Niestety, trafiałam nieustannie na opisy nudne i politycznie przegadane: kto, skąd i dlaczego wyruszył; kto, gdzie i po co dotarł; kto, z kim i z jakim skutkiem się bił; kto, kogo i w jaki sposób zamordował, itd.

Trzeba było Mariusza Wollnego i jego "Krwawej jutrzni", żeby mi się wydarzenia w głowie poukładały i żebym zdołała wyobrazić sobie wszystko ze szczegółami (a imaginację mam bujną, więc bywało... hmmm... interesująco). Odbyłam jedną czy dwie wycieczki w czasie, poznałam kilka cudownie ekscytujących postaci i tym samym zapałałam wielkim entuzjazmem do owych XVII-wiecznych awantur. Gdyby Pan Mariusz miał chęć, to postuluję, żeby go ustanowić narodowym twórcą podręczników do historii - ręczę, że nagle gwałtownie wzrosłaby liczba pretendentów do nauki w klasach o profilu historycznym.

W. Lubawski, T. Natkaniec "Małgorzata idzie na wojnę"


"Ma ją poślubić, lecz nie pojawia się w kościele. Rusza z Józefem Piłsudskim, by bić się o wolną Polskę. W oczach Małgorzaty nie znajduje to usprawiedliwienia. Urażona duma i złamane serce pięknej mistrzyni sztuk walki domagają się zemsty. Żadna wojna jej nie powstrzyma.  Awanturnicza i barwna opowieść o losach młodej Małgorzaty Szczerbińskiej, która chcąc ukarać wiarołomnego kochanka, wplątuje się w sam środek walki o wolność Polski.  „Małgorzata idzie na wojnę” to powieść napisana przez dwóch przyjaciół, którzy swoją pasję i zamiłowanie do poszukiwań starych dokumentów spletli z pełną humoru i szaleństwa historią pięknej Małgorzaty. Dziewczyna nie cofnie się przed niczym, aby wymierzyć sprawiedliwość pewnemu kawalerzyście."


Oj, dobra książka dwóm panom autorom wyszła! Oj, jaka pyszna! Czytałam z wypiekami, zaśmiewałam się w głos, łzę cichcem wycierałam, a po zakończonej lekturze zła byłam niczym Zagłoba na pusty kufel! Jak to tak można - rozkochać czytelnika w pannicy, która się kulom nie kłania i która niewyparzony język ma równie wielki jak serce, a potem tak go, sierotkę, porzucić na pastwę domysłów? Bo to tom pierwszy jest - niby dobrze, bo będzie więcej, ale i niedobrze, bo cierpliwość nie jest moją mocną stroną...

Książki nie odkładałam na później, nie wciągałam na legendarną, niekończącą się listę "muszę przeczytać, bo nie umrę spokojnie", ale zabrałam się za nią od razu. Już po opisie okładkowym wiedziałam, że są to zdecydowanie "moje klimaty". W tego typu awanturach zaczytywałam się od wczesnego dzieciństwa (może nie od niemowlęctwa, ale rodzinne podania głoszą, że zaczęłam niewiele później), począwszy od Makuszyńskiego, Przyborowskiego, Sienkiewicza. Niestety, od jakiegoś czasu ciężko mi natrafić na książkę w starym, dobrym stylu na poły wesołej, na poły wzruszającej gawędy o wspaniałych ludziach, wielkim patriotyzmie i szacunku dla tradycji. A tym razem wystarczyło mi nosem nad "Małgorzatą" pociągnąć i już wiedziałam, że znajdę tam hajduczka na miarę Baśki Wołodyjowskiej.

Nie chcę treści opowiadać, żeby Wam zabawy nie psuć, powiem tylko tyle, że jest sobie "panna potforra", jak ją potem jeden z bohaterów nazywać będzie, która najpierw działa, a potem dopiero myśli. Dziewczyna mieszka w Krakowie i w najbliższym czasie zamierza wyjść za mąż. Plany biorą w łeb, bo niespodziewanie pod drzwiami panny staje kolega szanownego narzeczonego, Bolek Długoszowski herbu Wieniawa (jeśli coś Wam to mówi, to mówi Wam dobrze!) i dostarcza list.

Jacek Piekara "Falsum et verum" czyli "Szubienicznik 2"


"Tropiciel złoczyńców gwałcicielem i mordercą? Podstarości Jacek Zaremba, który przybył do stolnika Ligęzy, by rozwikłać sprawę sfałszowanych listów, został oskarżony o okrutne zbrodnie. Czy dowiedzie swej niewinności i tego, że również padł ofiarą intrygi? A może Zaremba to wilk w owczej skórze? Kontynuacja „Szubienicznika” do ostatniej chwili trzyma czytelnika w napięciu. Stare tropy jeszcze bardziej się plączą, nowe fakty wychodzą na jaw. Kto jest kim w tej tajemniczej rozgrywce?"

Może niektórzy z was pamiętają moje zachwyty nad pierwszą częścią nowej powieści Jacka Piekary? "Szubienicznik" wciągnął mnie w wir szlacheckich biesiad i fascynujących gawęd, oślepił błyskiem szabel rąbiących na lewo i prawo z prędkością światła, oczarował lekkim, a jednocześnie wspaniale dopracowanym stylem, a nade wszystko zdenerwował brakiem zakończenia:) No bo jak można było mnie i moją wyobraźnię przenieść w przeszłość, rozkochać w bohaterach, niemal przebrać w XVII-wieczne fatałaszki, a potem porzucić gdzieś w nieokreślonym czasie i nie wiadomo jakiej przestrzeni? W dodatku w takim momencie, że pozostało mi tylko zgrzytanie zębami - szlachecki temperament takiego rozwiązania nie preferuje, ale białogłowie nie wypada od razu po broń sięgać. Cliffhanger to zabieg literacki, który toleruję tylko wówczas, gdy natychmiast mam pod ręką dalszy ciąg historii, a w tym przypadku nie bardzo było wiadomo, kiedy ten dalszy ciąg nastanie.

Pocieszając się stosem innych fascynujących książek doczekałam do chwili, w której mogłam zasiąść nad kuflem (herbaty oczywiście, a Wy co myśleliście?) i drugą częścią "Szubienicznika". Nie zważając na to, że jestem w trakcie czytania jakiejś innej powieści porwałam "Falsum et verum", żeby wreszcie się dowiedzieć kto i na jakiej podstawie śmiał oskarżyć kryształowego, jak mniemałam, bohatera o morderstwa i gwałty! Wygłodniała rzuciłam się na pierwszy rozdział, z oburzeniem wysłuchałam oskarżeń, pochłonęłam wyjaśnienie zagadki i... powietrze ze mnie uszło.

Carla Montero "Wiedeńska gra"


"Hiszpania, rok 1913. Dla pięknej szlachcianki Isabel to teraz nie najlepszy okres: straciła rodziców, a przed samym ślubem porzucił ją narzeczony. Z całkowitego przygnębienia i depresji ratuje ją ciotka. Ta austriacka arystokratka ma bliskie kontakty z cesarskim dworem Franciszka Józefa, więc postanawia zaprosić Isabel do siebie, by tam mogła odpocząć i wszystko sobie poukładać. Podróż Isabel do Wiednia nie obywa się jednak bez niepokojących incydentów, a w samym mieście da się już wyczuć niepokoje związane ze zbliżającą się wojną. Dyplomaci prowadzą zakulisowe rozmowy, starając się zapobiec wojnie, podczas gdy orientalna sekta dąży do jej rozpętania za wszelka cenę. Jakby tego było mało, Isabel staje się elementem gry prowadzonej przez agencje wywiadowcze różnych krajów..."

Zazwyczaj nie zamieszczam na blogu negatywnych recenzji, bo wolę polecać niż odradzać. W tym jednym przypadku zmieniłam zdanie - chcę Was ostrzec, bo naprawdę szkoda Waszego cennego czytelniczego czasu.

Urocza okładka, wydanie przyjemne dla oka, nazwisko autorki, która już raz była u nas szumnie ogłaszana jako twórczyni bestsellerów. Kto jak kto, ale Hiszpanie potrafią tworzyć dobrą literaturę - pisałam o mojej miłości do niej w recenzji poprzedniej książki Carli Montero pt. "Szmaragdowa tablica" (od tamtej pory zdążyłam już sięgnąć po Mendozę i byłam oczarowana). Przypuszczam więc, że hiszpański czytelnik również na dobrej literaturze się zna i jakoś ciężko mi zrozumieć, cóż on takiego w Montero widzi. Ja widzę niewiele.

O samej fabule pisać za wiele nie ma potrzeby. W skrócie "Wiedeńską grę" można podsumować wyliczanką: przepiękna, tajemnicza Hiszpanka, za którą szaleje każdy napotkany facet, szpiegowskie afery, mroczne zamczysko, a na dokładkę bardzo źli wyznawcy hinduskiej bogini snujący się po lochach w czarnych pelerynach. Was też śmiech pusty porywa? Takie klimaty można ewentualnie wybaczyć Ann Radcliffe, dziewiętnastowiecznej twórczyni gotyckich thrillerów.

Philippa Gregory "Odmieniec"


"Siedemnastoletnia Izolda zostaje zamknięta w klasztorze, aby nie mogła dochodzić swoich praw do spadku po zmarłym ojcu. Kiedy zakonnice, nad którymi sprawuje pieczę jako przełożona, zaczynają lunatykować i zdradzać oznaki obłędu, do opactwa Lucretili przybywa młody nowicjusz Luca Vero, by na polecenie samego papieża wyjaśnić sprawę. Luca i Izolda, zmuszeni stawić czoło największym lękom świata średniowiecznego – czarnej magii, wilkołakom, szaleństwu – rozpoczynają poszukiwania prawdy, swojego przeznaczenia, a także miłości."

Rok 1453 to data, której nie sposób nie pamiętać. Na wiele sposobów zapisał się w historii Europy. Dla Anglików i Francuzów oznacza przede wszystkim koniec wojny, którą toczyli ze sobą przez sto lat walcząc głównie o prawo do korony francuskiej (spore uproszczenie, ale jest to temat-rzeka, więc w szczegóły wdam się kiedy indziej). Reszta kontynentu stanęła wówczas przed groźbą bezpośredniego zagrożenia ze strony islamu, ponieważ nagle przestało istnieć 1000-letnie cesarstwo wschodniorzymskie. Wojska osmańskie wkroczyły do Konstantynopola do reszty podbijając Bizancjum, wówczas już słabe i maleńkie, ale jednak w pewnym stopniu stojące na drodze państwu tureckiemu. Tak więc jest to jedna z dat kończących średniowiecze. Jest to także rok, w którym toczy się akcja "Odmieńca", pierwszego tomu cyklu "Zakon Ciemności".

Philippa Gregory jest historykiem. Napisała wiele powieści, których akcja toczy się na przestrzeni wielu lat i kilku epok - głównie średniowiecza i renesansu. To znakomite książki, a większość z nich powstała na bazie życiorysów postaci autentycznych. Są one pełne wiedzy, a fikcja, którą zawierają, ma mocne podłoże w faktach - insynuacje autorki dotyczące słów i uczuć bohaterów oraz białych plam w historii są prawdopodobne i na pewno nie można zarzucić im przesadnego fantazjowania.

Carla Montero "Szmaragdowa tablica"


Madryt, początek XXI wieku. Ana pracuje w Muzeum Prado i prowadzi spokojne życie u boku Konrada, bogatego niemieckiego kolekcjonera dzieł sztuki, aż do chwili, gdy pewien list napisany podczas drugiej wojny światowej naprowadza go na ślad tajemniczego obrazu "Astrolog" przypisywanego Giorgionemu, malarzowi epoki renesansu. Skuszony wielką wartością tego dzieła, Konrad przekonuje Anę, żeby zajęła się jego poszukiwaniem. Mimo piętrzących się trudności Ana odkrywa nie tylko zawiłe losy rodziny, która od pokoleń strzeże Astrologa, ale i niezwykłą prawdę, która całkowicie zmienia jej życie. Paryż podczas niemieckiej okupacji. Major SS Georg von Bergheim, żołnierz elity i bohater wojenny, dostaje rozkaz: ma odnaleźć obraz Giorgionego. Hitler jest przekonany, że dzieło kryje wielki sekret. Poszukiwania prowadzą majora do Sarah Bauer, francuskiej Żydówki. Rozpoczyna się niebezpieczna gra, której konsekwencje będą zaskakujące dla nich obojga.

Mam wielu ukochanych pisarzy, których nazwiska wprawiają mnie w ekstazę i których książki zazwyczaj kupuję w ciemno - od jakiegoś czasu rej wodzą wśród nich Hiszpanie. Zaczęło się bodajże od Arturo Péreza-Reverte - zaczarował mnie "Klubem Dumas" i "Szachownicą flamandzką", a potem pozwolił mi odkrywać kolejne swoje znakomite powieści i zachwycać się nieskończoną erudycją każdej z nich. Następnie pojawił się niezaprzeczalny faworyt - Carlos Ruiz Zafón, którego "Cień wiatru" czytałam już niezliczoną ilość razy i jeszcze mi się nie znudziło, a każdy wydany tytuł sygnowany jego nazwiskiem staje się dla mnie obietnicą magicznej przygody, na którą czekam w większym napięciu niż w dzieciństwie czekałam na urodziny. Do tego dochodzi jeszcze Ildefonso Falcones i jego cudowne historyczne powieści (oczy mi się świecą na myśl o tym, że za jakiś czas pojawi się kolejna - "Bosonoga królowa"). W cieniu tych trzech nazwisk siedzą sobie w moim sercu Julia Navarro ("Bractwo Świętego Całunu", "Krew niewinnych"), Maria Dueñas ("Krawcowa z Madrytu") i Julián Sánchez ("Antykwariusz", a w nim cudowne opisy Barcelony). Ilekroć wezmę do ręki coś pochodzącego z największego kraju Półwyspu Iberyjskiego, tylekroć na wiele godzin zanurzam się w historii, przygodzie, pięknie języka, wiedzy (wyjątek stanowi Chufo Lloréns i jego "Władca Barcelony", który na kolana mnie nie powalił - może ktoś z Was mi powie, czy warto sięgać po jego "Uciekinierkę z San Benito", z jednej strony kuszącą mnie treścią, ale z drugiej odstraszającą nazwiskiem autora)... Jakoś jeszcze nie nadarzył mi się Eduardo Mendoza, ale coś mi się zdaje, że jak tylko po niego sięgnę, to zawodu nie przeżyję.

Oznacza to także, że mam pewne oczekiwania.  Od pisarzy z Hiszpanii wymagam więcej - zdaję sobie sprawę, że nie jest to do końca sprawiedliwe, ale cóż, Pérez-Reverte i Zafón wysoko postawili poprzeczkę. W momencie, gdy w zapowiedziach namierzę książkę o interesującej mnie treści a pochodzącą z kraju Cervantesa (o, właśnie sobie uświadomiłam, że przecież za "Don Kichotem" zdecydowanie nie przepadam, coś takiego!), z automatu wpisuję ją na listę "do koniecznego przeczytania", ale spodziewam się, że w zamian za to zaufanie otrzymam powieść, która będzie kolejną perełką na liście moich lektur.

Jacek Piekara "Szubienicznik"


"Kto i po co zgromadził obcych sobie ludzi w majątku stolnika Ligęzy? Kto i po co napisał do nich wcześniej dramatyczne listy w imieniu gospodarza? Jakie tajemnice skrywają owi goście i co ich łączy? Zemsta, nienawiść, wielki skarb? Wydaje się, że okrutny demiurg plącze ludzkie losy. Kto jeszcze padnie ofiarą jego knowań? Czy powstrzyma go podstarości Jacek Zaremba, uznany tropiciel złoczyńców? Nikt nie jest tym, kim się wydaje – każdy może być myśliwym albo zwierzyną..."

Ech, ta nasza wspaniała Polska szlachecka... Historia przepełniona fascynującymi opowieściami, genialnymi wręcz charakterami, niepowtarzalnym klimatem nieskrępowanej fantazji, błysków krzyżujących się szabel, czynów bohaterskich traktowanych czasem na równi ze zbrodniczymi, nieograniczonej wolności dla wybranych...  Szkoda, że stosunkowo niewielu autorów sięga po natchnienie do tamtych czasów - czytałabym to wszystko w czambuł. Robią swoje wspomnienia z wczesnej młodości - dzień, w którym odkryłam trylogię sienkiewiczowską na zawsze pozostał w mojej pamięci, a niezapomniane chwile spędzone nad tymi książkami w pewnym sensie sprawiły, że dziś tak bardzo kocham historię. Dlatego właśnie niezmiernie się cieszę, gdy trafiam na powieść, której akcja toczy się w czasach, gdy po karczmach dymiły podgolone łby, szable furkotały, a panowie szlachta tłukli kryształowe szklanice o ściany drewnianych dworków. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak to wszystko wyglądało w rzeczywistości, do czego doprowadziło, prywata, zdrady, itd., niemniej jednak nieposkromiona wyobraźnia sarmackiej braci przemawia do mnie i pociąga niezmiennie od lat.

To głównie te powody sprawiły, że "Szubienicznik" wylądował w moich rękach w kilka dni po premierze. Jednak to, iż został przeze mnie pochłonięty z wypiekami na twarzy jest już tylko i wyłącznie zasługą autora. Rewelacja po prostu i tyle:) Cierpiałam, bardzo, bardzo cierpiałam, niemal fizycznie, gdy musiałam odłożyć książkę, bo zegar nieubłaganie uświadamiał mi, że niedługo trzeba wstać skoro świt i jeszcze być w miarę przytomną. Równie mocno bolało, gdy w miarę zagłębiania się w ostatni rozdział zorientowałam się, że zakończenia nie będzie, nie będzie rozwiązania zagadki, a tym samym nie będzie pełnego szczęścia i satysfakcji. I pozostał wielki żal do wydawcy, który ukrył podstępnie informację o tym, iż "Szubienicznik" jest pierwszym tomem nie wiadomo jakiego cyklu o niesprecyzowanej objętości... Cóż, nie można mieć wszystkiego, często się zdarza, że radość jest doprawiona jakąś gorzką przyprawą:(

Wracając do zachwytów... Piekara pisze w takim stylu, że nie sposób przejść obok niego obojętnie. Obrazowy, sugestywny, wciągający. W momencie, gdy wykorzystuje swój niewątpliwy talent do opisywania historii rodem z XVII wieku, ma we mnie dozgonną wielbicielkę. "Szubienicznik" nie jest powieścią o historycznych polach bitew, znanych z podręczników postaciach czy wydarzeniach, to historia kryminalna, opowieść o zbrodniczej osobowości enigmatycznego człowieka, o którego wyczynach dowiadujemy się z gawęd snutych przez jego ofiary. Jednego doprowadził do ruiny, innemu zamordował ojca i brata - zalazł za skórę większości postaci poznawanych przez nas w trakcie lektury. Nieszczęśnicy zostają zgromadzeni w majątku stolnika Ligęzy przez tajemniczego autora fałszywych listów - po co, tego nie dane jest nam dowiedzieć się w trakcie lektury pierwszego tomu. Choć mam spory żal o to, że nie ostrzeżono mnie, iż nie poznam od razu rozwiązania zagadki, to jednak gniewać się długo nie mogę - w końcu dostałam do ręki tak fascynującą historię, że długo o niej nie zapomnę.

Katarzyna Kwiatkowska "Abel i Kain"


"Jest lipiec 1900 roku. Europa żyje drugimi Igrzyskami Olimpijskimi połączonymi z paryską Wystawą Światową, lecz w Wielkim Księstwie Poznańskim tamte wydarzenia schodzą na dalszy plan wobec popełnionej właśnie zbrodni. Zamordowano młodego arystokratę, zaś o dokonanie tego przestępstwa policja pruska podejrzewa... brata ofiary. Detektyw-amator Jan Morawski po raz kolejny staje przed koniecznością rozwiązania tajemnicy zbrodni. 
Nieżyjący mężczyzna był dziedzicem olbrzymiego majątku, wobec tego najbardziej prawdopodobnym motywem wydaje się pragnienie zdobycia fortuny. W miarę jednak, jak Morawski poznaje mieszkańców pałacu i okolicy, a także fakty z życia zamordowanego, dochodzi do wniosku, że poza chciwością powodem morderstwa mogła być również zemsta lub miłość. Na szczęście Jan nie musi zajmować się tylko tropieniem mordercy: bierze udział w pikniku, zwiedza wzorowe gospodarstwo, ratuje starego kawalera z matrymonialnej opresji, zaplata pewnej damie warkocze i przygląda się drylowaniu... porzeczek."

Czasami zdarza mi się, że w trakcie czytania jakiejś książki mam poczucie, iż gdzieś już natknęłam się na podobny klimat, analogiczne zdarzenia lub postaci. Zwykle ciężko jest mi to sprecyzować, bo jest to po prostu wyślizgujące się, ulotne wrażenie. Tak działa moja wyobraźnia - rejestruje drobne szczegóły i splata je w sobie tylko znaną kompozycję, która może przyjść mi na myśl w najmniej spodziewanym momencie. Właśnie tak było z "Ablem i Kainem" - pochłaniałam tę książkę jednym tchem zastanawiając się jednocześnie, cóż takiego znajomego w niej dostrzegam. Specyficzny nastrój? Miejsce akcji zbliżone duchem do jakiegoś już poznanego? Porównywalne charaktery bohaterów? Podobne wydarzenia? W pewnym momencie doznałam olśnienia, a tym samym spokój spłynął na mój udręczony dochodzeniem umysł. Nie uwierzycie, do jakich doszłam wniosków:) Otóż ten kryminał retro, którego akcja toczy się w Wielkopolsce na przełomie wieków przywiódł mi na myśl "Szatana z siódmej klasy" Kornela Makuszyńskiego!

Wiem, iż drogi mojego myślenia pokrętne są i trudno dostępne - ciężko mi będzie to wyjaśnić, bo przecież powieść Katarzyny Kwiatkowskiej zdecydowanie dla dzieci nie została przeznaczona, poza tym jest o wiele bardziej mroczna, tragiczna, poważna i zagmatwana od (skądinąd znakomitej) książki ulubionego autora mojego dzieciństwa. Może sprawiło to miejsce akcji, którym jest polska prowincja, dworek szlachecki, zamieszkiwany w sporej części przez charaktery prawe i uczciwe, może upalne lato i urocze okolice majątku Ponińskich, a może postać rezydenta, Terencjusza Drojewskiego, jowialnego sabaryty, którego nie sposób nie polubić od pierwszego wejrzenia, a który pasowałby jak ulał do świata przedstawionego przez Makuszyńskiego. Zapewne głównym powodem jest atmosfera tajemnicy, zagadka do rozwiązania. A więc tym bardziej dziwne jest to, że nie zalała mnie fala przypomnień związanych z lekturą kryminałów Agathy Christie - byłoby to zupełnie uzasadnione, gdyż autorka "Abla i Kaina", podobnie jak twórczyni postaci Herkulesa Poirot, wprowadza powoli do akcji kolejnych podejrzanych, a i rozwiązanie zagadki jest nam podane w dość analogiczny sposób. Jak już powiedziałam, moje wrażenia bywają czasem zupełnie irracjonalne, ale jestem pewna, że niektórzy z Was wyczują tutaj podobne fluidy:)

Jane Johnson "Żona sułtana"


"Od haremu w Maroku po angielski dwór królewski Karola II... Żona sułtana to fascynujące połączenie egzotycznej arabskiej baśni z pasjonującą powieścią historyczną. Przenosimy się do Maroka 1677 roku. Dwór okrutnego sułtana Mulaja Ismaila to miejsce, w którym nikt nie może czuć się bezpiecznie. Bardzo dobrze wie o tym niewolnik Nus-Nus, eunuch, skryba prowadzący sułtańską Księgę Łoża. Nieustannie lawiruje między despotycznym władcą, pierwszą żoną mającą niepokojącą skłonność do trucizn i czarnej magii oraz zepsutym, folgującym swoim zachciankom wielkim wezyrem. Jego niewesoła egzystencja staje się jeszcze trudniejsza, kiedy do haremu trafia Angielka Alys Swann uprowadzona przez piratów. Nus-Nus beznadziejnie się w niej zakochuje. Ona zaś, urodziwszy sułtanowi syna, postanawia uciec..."

Muszę się Wam do czegoś przyznać - zdarza mi się oceniać książkę po okładce... Gdyby obwolutę tej powieści zdobiła przepełniona namiętnością para - ona w przezroczystych tiulach i wymyślnych szarawarach, on w turbanie i kapciach z podkręconymi noskami - to na dłużej niż sekunda moje oko by na niej nie spoczęło. Na szczęście grafik wymyślił prześliczną i przyciągającą wzrok kompozycję. To, co widoczne powyżej nie oddaje całego efektu, ponieważ część żółtej siateczki pociągnięta jest delikatnie złotą farbą, a to, co tutaj wydaje się być zwykłym kolorem niebieskim, w rzeczywistości jest nasyconym turkusem kojarzącym mi się z magią obcej kultury. I wygląda naprawdę interesująco. Zaintrygowała mnie i nawet sugestie, że jest to niezwykle romantyczna historia nie zdołały mnie od przeczytania "Żony sułtana" odwieść. I bardzo się z tego cieszę. Powiedzenie, żeby nie oceniać książki po okładce nie zawsze się sprawdza:)

Powieść Johnson opowiada przede wszystkim o Mulaju Ismailu, o zwyczajach panujących na jego dworze, o ludziach, którzy go otaczali. Następne w kolejności są dzieje i przygody Nus-Nusa, niewolnika, kastrata, służącego. Dopiero gdzieś na szarym końcu majaczy się jego miłość do Alys Swann, holenderskiej czy też angielskiej (punkt widzenia zależy od zaawansowania w lekturze) branki. Jest to więc głównie powieść historyczna, awanturnicza, chwilami obyczajowa. Nie wierzcie temu, kto będzie Wam wmawiał, że to romans - osobiście zetknęłam się kilka razy z takimi opiniami.


Przygoda goni przygodę - tajemnicze morderstwo, w które zostaje wplątany zaufany sługa sułtana, piraci porywający piękne białe kobiety, aby je następnie dobrze sprzedać na targu niewolników,  pola bitew, na których nie tylko los jednostki, ale i połowy armii nie ma najmniejszego znaczenia... Nie mogłam się oderwać, chłonęłam atmosferę innej, nieznanej mi kultury, zapachy i dźwięki marokańskiego klimatu, akcję pełną niespodzianek i znakomitych zwrotów.

Andres Pascual "Kompozytor burz"


"Nim świat wyłonił się z chaosu, ona już istniała - pradawna melodia duszy. Ten, który odkryje jej sekret, zdobędzie panowanie nad ziemią i ludźmi. Jednak przyjdzie mu za to zapłacić tym, co najważniejsze. Matthieu z rozkazu króla Francji Ludwika XIV wyrusza w pełną niebezpieczeństw wyprawę w poszukiwaniu melodii duszy. Jednak nie tylko on pragnie odkryć prastarą tajemnicę. Ścigany przez bezlitosnych morderców dociera na Madagaskar. Piękno wyspy oczarowuje go niemal tak bardzo jak tajemnicza i zmysłowa kapłanka Luna, która zdaje się czekać na niego od zawsze... Niezwykła powieść, w której przeplatają się egzotyka, przygoda i namiętność."
"Na początku był Eru, Jedyny, którego na obszarze Ardy nazywają Ilúvatarem: On to powołał do życia Ainurów, Istoty Święte, zrodzone z jego myśli. (...) Rozmawiał z nimi i poddawał im tematy muzyczne. Ainurowie zaś śpiewali przed Nim i On radował się tą muzyką. (...) Wówczas rzekł: - Chcę, abyście z tego tematu, który wam objawiłem, rozwinęli harmonijną Wielką Muzykę (...). Gdy zaś znaleźli się w Pustce, Ilúvatar rzekł: - Spójrzcie, oto wasza Muzyka! I pokazał im Wizję, aby wzrokiem poznali to, co przedtem było dostępne tylko ich uszom; zobaczyli nowy Świat w postaci kuli zawieszonej pośród Pustki, z niej wyodrębnionej."
Każdy, kto czytał Tolkiena od razu rozpozna początkowe fragmenty Ainulindalë, najpiękniejszej i najbardziej poetyckiej księgi "Silmarillionu". Któregoś dnia natknęłam się na "Kompozytora burz" i po przeczytaniu opisu na okładce od razu przypomniał mi się ten fragment, czytany tak wiele razy i tak bardzo przeze mnie ukochany. Czyż mogłam przejść obok takiej pozycji obojętnie? Znacie mnie, wiecie, że nie ma takiej możliwości:)


Powiem od razu, bez owijania w bawełnę - książką jestem zachwycona. Jest inna, świeża, pełna ciekawych przygód, wątków i motywów. Ktoś mógłby powiedzieć - kolejny kryminał fantastyczny na bazie czasu historycznego, a więc nic nowego. Owszem, mógłby, ale już po przeczytaniu kilku rozdziałów zmieniłby zdanie. Znalazłam tu wszystko, co mnie w powieściach zachwyca - sporo historii, wiele przygód, a wszystko to doprawione odrobiną magii. Niebagatelną rolę odgrywa fakt, że autor znakomicie wie, o czym pisze - jest muzykiem, gra głównie na pianinie, a także podróżnikiem, który zwiedził już kilkanaście krajów i nie zamierza na tym poprzestać. Dziewczyny na pewno domyślą się dlaczego zamieszczam tu jego zdjęcie:)

Ta książka jest po prostu piękna - melodyjna, kolorowa, bajeczna... Tyle określeń, których zwykle nie używam w opisach książek, ciśnie mi się na klawiaturę. Opowiada o przygodach młodego, francuskiego muzyka, żyjącego w drugiej połowie XVII wieku, przybranego bratanka Marca-Antoine'a Charpentiera - kompozytora bardzo cenionego przez współczesnych. Największym marzeniem Matthieu jest dołączenie do grona osobistej orkiestry Ludwika XIV. Dzięki jego romansowi z królewską sopranistką możemy wraz z nim poznawać zwyczaje panujące na dworze Króla Słońce, zwiedzić lukrowany wersalski świat, uczestniczyć w większych lub mniejszych intrygach i obserwować z bliska ludzi znanych z historii. Przypadek sprawia, że chłopak zostaje wplątany w kryminalną aferę, w wyniku której życie traci jego ukochany brat, a nad resztą rodziny gromadzi się chmura poważnego niebezpieczeństwa.

Jonas Jonasson "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął"


"Życiowa podróż szwedzkiego Forresta Gumpa po ostatnich stu latach losów świata. Właśnie minęło dziesięć dekad nadzwyczaj bogatego w wydarzenia życia Allana Karlssona. Problem tylko w tym, że zdrowie nie odmawia posłuszeństwa i wygląda na to, że wielka feta z okazji setnych urodzin będzie musiała się odbyć w domu spokojnej starości. Jednak człowiek, który jadł kolację z przyszłym prezydentem Trumanem, leciał samolotem z premierem Churchilem, pił wódkę ze Stalinem i zaznajomił się z Mao Zedongiem, nie może tak po prostu zdmuchnąć świeczek na torcie. Wymyka się przez okno i rusza w swą ostatnią życiową podróż…"
 
Sama prawie w to nie wierzę, ale autorowi tej książki udało się zainteresować mnie polityką. Oczywiście nie tą spędzającą w chwili obecnej sen z powiek sporej części ludzkości, lecz polityką, która w XX wieku miała swoje pięć minut, ale już przeminęła - zatrzasnęła za sobą kartki podręczników do historii. Nie bywam raczej zainteresowana takimi wydarzeniami jak zimna wojna, ówczesne walki na Dalekim Wschodzie, powstanie rozdartej na pół Korei, itp. Aż tu nagle pojawia się książka szwedzkiego autora, która miała być jeno lekkim, kryminalnym, zabawnym przerywnikiem na jeden wieczór. Spełniła swoje zadanie, ale oprócz tego zaserwowała mi fantastycznie podaną i umiejętnie dawkowaną wiedzę o tematach będących dotąd białymi plamami na mapie moich zainteresowań.

Bohaterem jest staruszek. Bardzo niezwykły staruszek. Jego nieprzeciętność wcale nie kończy się na tym, że właśnie obchodzi swoje setne urodziny. Allan Karlsson to nie byle kto - jest człowiekiem, który z racji swoich znajomości powinien być bardzo sławny. Przewrotność losu sprawia jednak, że prawie nikt na całym świecie nie zdaje sobie sprawy z tego, iż ktoś, kto wynalazł bombę atomową, uratował życie generałowi Franco i Winstonowi Churchillowi, przyjaźnił się z Harrym Trumanem oraz jadał z największymi przywódcami socjalistycznymi (a wszystko to zupełnie przypadkiem) mieszka sobie spokojnie w domu starców i... umiera z nudów.