Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kryminał. Pokaż wszystkie posty

Bohater dwuznaczny, wkurzający, a do tego pyskaty? Coś wspaniałego! - czyli pogaduchy z Magdaleną Knedler (odcinek 2)

Miał to być normalny wywiad - parę pytań do Magdaleny Knedlerautorki powieści Pan Darcy nie żyje (premiera: 9 IX 2015 r., Wydawnictwo Czwarta Strona, recenzja: TUTAJ). Jednak już po kilku pierwszych zdaniach okazało się, że rozmowa od normalności będzie odbiegać dość daleko. Zamiast regularnej, profesjonalnej i zrównoważonej konwersacji powstała tasiemcowa pogaducha dwóch postrzelonych pasjonatek. 

Jakiś czas temu uszczęśliwiłyśmy Was pierwszą częścią naszej rozmowy (zapraszam TUTAJ). Tych z moich Czytelników, którzy stracili już nadzieję na dalszy ciąg, najserdeczniej przepraszam. Nie wyjechałam do Anglii, nie wyszłam za mąż za Richarda Armitage'a, nie spadłam z dachu. ;) Jestem tu nadal, musiałam tylko przez jakiś czas poświecić całą swoją uwagę kolejnemu rozdziałowi mojego życia. Mam nadzieję, że okres, w którym nie miałam czasu na pisanie minął bezpowrotnie.

Chcecie dowiedzieć się, co Magda myśli o ewentualnym małżeństwie Darcy’ego z Jane Bennet? Ciekawi Was, kto - być może - będzie przedkładał lekturę powieści Coelho nad poezję Byrona? A może chcielibyście wiedzieć, co łączy mnie z detektywem Valentim, jednym z bohaterów występujących w Panu Darcy’mDla każdego coś miłego – sporo o dziewiętnastowiecznej literaturze, o potyczkach autorki z natchnieniem, a na deserek Loki, Iron Man i teorie spiskowe dotyczące wody. Pół-żartem, pół-serio. No, może ćwierć-serio.


Dzika przyroda w romantycznym wydaniu -
Autorka Pana Darcy'ego czuje się w takim otoczeniu jak ryba w wodzie (fot. Anna Mruk).

Oddaję w Wasze ręce drugą część rozmowy z Magdaleną Knedler. Okraszoną obrazkami, więc nie powinniście się nudzić. Są wśród nich wspaniałe fotografie, na których bohaterka niniejszego tekstu oraz Marta z Buduaru Porcelany (obie wystrojone w kiecki - autorstwa Marty, rzecz jasna! - na widok których sama Jane Austen zapiszczałaby z zachwytu), odgrywają dla Was role Jane i Lizzy Bennet. A może raczej Rosie Hinds i Zoe Alcott?

Bawcie się dobrze!


Latające poduszki i obolałe czoło, czyli Magdalena Knedler przekonuje się, że udzielanie mi wywiadu bywa niebezpieczne (odcinek 1)

Miał to być normalny wywiad - parę pytań do Magdaleny Knedler, autorki powieści Pan Darcy nie żyje (premiera: 9 IX 2015 r., Wydawnictwo Czwarta Strona, recenzja: TUTAJ). Jednak już po kilku pierwszych zdaniach okazało się, że rozmowa od normalności będzie odbiegać dość daleko. Zamiast regularnej, profesjonalnej i zrównoważonej konwersacji powstała tasiemcowa pogaducha dwóch postrzelonych pasjonatek. 


Magdalena Knedler w XIX-wiecznej odsłonie (fot. Anna Mruk).

Chcecie dowiedzieć się, co Magda myśli o ewentualnym małżeństwie Darcy’ego z Jane Bennet? Ciekawi Was, kto - być może - będzie przedkładał lekturę powieści Coelho nad poezję Byrona? A może chcielibyście wiedzieć, co łączy mnie z detektywem Valentim, jednym z bohaterów występujących w Panu Darcy’mDla każdego coś miłego – sporo o dziewiętnastowiecznej literaturze, o potyczkach autorki z natchnieniem, a na deserek Loki, Iron Man i teorie spiskowe dotyczące wody. Pół-żartem, pół-serio. No, może ćwierć-serio. 

A żeby nie było, że przez naszą niekończącą się (aczkolwiek fascynującą!) rozmowę nie mieliście czasu, by zjeść śniadanie/obiad/kolację (względnie podwieczorek/podkurek), ciachnęłam wywiad na pół. I okrasiłam go obrazkami. Są wśród nich wspaniałe fotografie, na których bohaterka niniejszego tekstu oraz Marta z Buduaru Porcelany, obie wystrojone w kiecki (autorstwa Marty, rzecz jasna!), na widok których sama Jane Austen zapiszczałaby z zachwytu, odgrywają dla Was role Jane i Lizzy Bennet. A może raczej Rosie Hinds i Zoe Alcott?

Oddaję w Wasze ręce pierwszą część rozmowy z Magdaleną Knedler. Bawcie się dobrze!



Ania Urbańska: Czy możemy uznać, że Duma i uprzedzenie jest Twoją ulubioną powieścią Jane Austen? A może ma jedynie ogromny potencjał, jeśli chodzi o „wariacje na temat” i dlatego stała się dla Ciebie inspiracją? Najgłośniejsze ekranizacje, najbardziej charakterni bohaterowie itd.?

Magda Knedler: Chyba tak. To znaczy źle. CHYBA jest to moja ulubiona powieść Austen, ale NA PEWNO ma największy potencjał, jeśli chodzi o rozmaite „wariacje na temat”. Całe mnóstwo ekranizacji, postaci bardzo wyraziste, humor, społeczne obserwacje i przede wszystkim dwójka głównych bohaterów, którzy tak bardzo wymykali się współczesnym Austen „kanonom”. Darcy jeszcze jeszcze, ale Lizzie? Kiedy o niej czytasz, masz wrażenie, że to współczesna dziewczyna, pyskata i zbuntowana, co na tyłku usiedzieć nie może i ciągle łazi, biega. No, chyba że czyta książkę, a jak wiemy – lubi czytać.

A.U.: W literaturze „przed Jane” ciężko znaleźć równie ekspresyjne portrety kobiet…

M.K.: Można je policzyć na palcach. Kobiety miały być słodkie, cierpliwe, spokojne, wierne, układne i grzeczne. A Lizzie? Już podczas pierwszego balu, na którym poznaje Darcy’ego, patrzy mu w oczy, szepcze coś do ucha Charlotty Lucas i chichra się z niego. A później ciągle wbija mu jakąś szpilę. I on z początku jest przecież lekko wobec niej, jakbyśmy to dziś powiedzieli, nieogarnięty. Bo taka zadziorna.

Kojarzysz pisarkę Mary Russel Mitford? Żyła w tym samym czasie, co Austen, tylko że dłużej. Ma na swoim koncie więcej dzieł, zarabiała sporo pieniędzy, pisała sztuki, które wystawiano m.in. w Covent Garden. I ona kiedyś stwierdziła: „To okropne, że taka wulgarna dziewczyna jak Lizzie, jest ukochaną tak wspaniałego mężczyzny jak Darcy. Darcy winien poślubić Jane”. Wyobrażasz to sobie? Darcy i Jane? Stukasz się w czoło? Bo ja tak.

A.U.: Mignęła mi przed oczyma wizja Darcy’ego, który rok po ślubie idzie nad rzekę, by się utopić. Z nudów. J

M.K.: Lepiej bym tego nie ujęła. J Tylko pamiętaj, że on pewnie potrafił pływać, więc musiałby się obciążyć jakimiś kamykami albo innymi cegłami z Pemberley. Ale ta wypowiedź Mary Russel Mitford doskonale pokazuje, jak bardzo Lizzie wymykała się współczesnym literackim kanonom powieściowej „heroiny”. Zauważ, że w innych książkach Austen rzadko już spotkasz taką bohaterkę. No, może Emma, ale ona jest inna. Też perfekcyjnie wykreowana, fakt. Ale to przede wszystkim taka mała snobka, która uczy się tego, że świat wcale nie kręci się wokół niej. Lizzie nie jest snobką. Lizzie ma po prostu chwilami ADHD. J



Arturo Pérez-Reverte - mój prywatny grajek z Hamelin



"Madryt, Lizbona, Werona, Neapol – kolejne miasta stają się polami bitwy. To wojna, w której prawo walczy z wolnością. Konflikt, w której street-art mierzy się ze Sztuką. Spór, w którym miejska partyzantka ściera się z publicznym porządkiem. Pościg trwa, znaczony nowymi graffiti i śmiertelnym zagrożeniem. Każda ściana to pole do demonstracji, każdy wpis to szansa na przebudzenie zastygłych w letargu ludzi. Za tym wszystkim stoi On. Cierpliwy Snajper. Nikt nie widział jego twarzy, nikt nie wie, jaki będzie jego kolejny krok. Bóg graffiti jest chroniony przez armię lojalnych wyznawców, gotowych złożyć mu najwyższą ofiarę. To jego szuka Alejandra Varela - Lex. Na czyje zlecenie działa ta dziewczyna? Czyżby Snajper był teraz na celowniku?"


Wiecie jak jest - "ja i sztuka" oznacza "ja i impresjoniści", dwie dzielnice dalej "ja i prerafaelici", a po przejściu jeszcze trzech przecznic "ja i obrazy pochodzące z różnych epok, które mi się podobają". Pod tym ostatnim, niezwykle intrygującym (powiedzmy! ;) ), aczkolwiek nieprecyzyjnym określeniem ukrywać się mogą da Vinci, Axentowicz, Turner czy Vermeer - nigdy nie wiadomo, na kogo się człowiek natknie. Nie będzie tam Picassa, Mattisse'a, żadnego przedstawiciela ekspresjonizmu abstrakcyjnego czy pop-artu (ale, o dziwo, mocną pozycję mają niektóre obrazy Salvadora Dalego). Kocham malarstwo, ale przede wszystkim takie, na którym ludzie mają ręce, nogi i oczy we właściwych miejscach, które ukazuje piękno człowieka i natury, a nie brył geometrycznych czy puszek z zupą. 

Jak widzicie, mam na ten temat raczej konserwatywne poglądy, a tym samym nie jestem w stanie odnaleźć niczego zachwycającego w sztuce ulicznej, w graffiti. Widuję na zdjęciach ładne murale czy interesujące trójwymiarowe malowidła chodnikowe, ale daleka jestem od uznania ich za naprawdę wartościową twórczość artystyczną. Nie zetknęłam się do tej pory z niczym, co byłoby wymalowane na ścianie budynku, na pociągu lub na płocie, a co zmusiłoby mnie do czegoś więcej, niż tylko rzucenie przelotnego, niezaangażowanego spojrzenia. Macie więc pewne prawo, by w tym właśnie momencie zadać mi zadziwione pytanie: co takiego zmusiło mnie do sięgnięcia po książkę, której akcja toczy się w środowisku graficiarzy?

Nazwisko autora. Za Pérezem-Reverte pójdę w ciemno wszędzie tam, gdzie będzie miał ochotę mnie zabrać. I nigdy, przenigdy, nie będę rozczarowana. Ten hiszpański pisarz ma nadzwyczajną zdolność do zaskakiwania czytelnika - i wcale nie mam tu na myśli samej tylko akcji jego książek. Wszystko, co wychodzi spod pióra Reverte, zdumiewa mnie na każdym niemal poziomie - od niespotykanej erudycyjności stylu po rozwiązania fabularne. 

Uwielbiam jego gierki, sposób, w jaki prowadzi narrację, by uśpić moją czujność. Na ten intrygujący zabieg można się natknąć w niektórych powieściach - asonoryzacja akcji, pozorna cisza, wydawać by się mogło, że autor postanowił tym razem napisać coś mniej spektakularnego, a bardziej stonowanego, coś, co niekoniecznie da mi po głowie i wbije się klinem w moje serce. A potem - nie wiedzieć kiedy - odkrywam z zachwytem, że od jakiegoś czasu istnieję w innym wymiarze i co chwilę odkładam książkę na bok, bo muszę złapać oddech. 




Królestwo za... kwiatka? Zapraszam do Holandii!




"Alkmaar, Holandia,1636. Szanowany szynkarz i handlarz tulipanami Wouter Winckel zostaje znaleziony martwy w swojej gospodzie. Zaszlachtowano go, a w usta wepchnięto antyreligijną broszurę. Winckel był właścicielem najpiękniejszej kolekcji tulipanów w całej Zjednoczonej Republice Siedmiu Prowincji Niderlandzkich, w tym najbardziej pożądanej i drogiej cebulki, Semper Augustus. Dlaczego musiał umrzeć? Kto chciał go zabić? Londyn, 2007. Historia zdaje się zataczać koło. Franka Schoellera znajduje jego siostrzeniec, Alek. Umierający trzyma siedemnastowieczną księgę o tulipanach, która może wyjaśnić przyczyny jego śmierci. Z pomocą Damiana, amsterdamskiego antykwariusza, Alek próbuje rozwiązać zagadkę, ale przyjaciele szybko sobie uświadamiają, że teraz oni ryzykują życiem. "

Nie jestem jakąś specjalnie wielką fanką kwiatów. Lubię mijać je w parku, wykorzystuję do zdjęć, cieszy mnie ich obecność na klombach w mieście, ale u siebie w ogrodzie wolę trawkę, krzaczki i drzewka. Z ciętymi też mam problem, bo ładnie wyglądają, ale tylko przez chwilę - trzeba się namęczyć, żeby utrzymać je przy względnym życiu przez kilka dni. Owszem, kocham słoneczniki, ale to przez Vincenta, uwielbiam stokrotki na trawnikach i niezapominajki na łące. Reszta jest przyjemna dla oka, ale nie mam dla nich specjalnie cieplejszych uczuć. Wyjątkowo nie lubię róż i tulipanów. No, chyba że są jakoś szczególnie spektakularne.

Cóż więc mogło mnie skłonić do lektury książki o kwiatach, za którymi nie przepadam? Dlaczego sięgnęłam po "Tulipanowy wirus"? Za sprawą ciekawej historii, oczywiście. Czy jesteście sobie w stanie wyobrazić, że był kiedyś taki czas, w którym na jednej cebulce tulipana można było zbić olbrzymi majątek? Zaintrygowani? 

To, co działo się w XVII-wiecznej Holandii, przechodzi moje pojmowanie. W pewnym momencie tysiące ludzi dosłownie zbzikowało. Ktoś wymyślił, że tulipany, zaatakowane przez nieznanego wirusa i z jego powodu wyglądające inaczej niż zdrowe, są warte więcej niż ustawa przewiduje. Ceny cebulek rosły i rosły, w końcu stały się groteskowe. Kwiaty, które przywędrowały do Zjednoczonych Prowincji Niderlandzkich z Turcji, stały się symbolem luksusu, prestiżu, ważniejszym niejednokrotnie od najdłuższych drzew genealogicznych. Nietypowe odmiany, na dobrą sprawę zdeformowane przez wirusa - nakrapiane i postrzępione, były bardziej pożądane niż domy, meble, obrazy czy stroje. Ludzie brali kredyty, zapożyczali się, a ceny cebulek nadal rosły. 

Podam Wam kilka przykładów, żebyście byli w stanie wyobrazić sobie rozmiar, jaki osiągnęła gorączka tulipanowa. Średni roczny dochód w Niderlandach wynosił ok. 150 guldenów (a wiecie jak to jest z tym średnim dochodem - w rzeczywistości większość ludzi zarabia o wiele mniej), tona masła kosztowała jakieś sto guldenów. Jedna cebulka (!), z której być może wyrósłby kwiat o niespotykanym kształcie i kolorze, kosztowała nawet do tysiąca guldenów. 

Darcy nie żyje, Bingley coś kombinuje, Lizzy daje nogę, a Jane wcale nie jest taka święta



"To miała być kolejna wielka ekranizacja dzieła Jane Austen. Epicki romans, gwiazdorska obsada i produkcja z hollywoodzkim rozmachem. Pan Darcy nie zdążył jednak wywołać rumieńca na twarzy Elizabeth Bennet … Po sentymentalnej aurze „Dumy i uprzedzenia” pozostaje tylko piękna okolica i urokliwy dworek. Produkcja filmu zostaje wstrzymana. Jednak gra trwa nadal: śledztwo w sprawie ewentualnego zabójstwa i sekrety gwiazd inicjują zabawną komedię intryg. Bohaterowie spiskują, knują i robią wszystko, by kompromitujące fakty z ich życia nie ujrzały światła dziennego. Niespodziewane zwroty akcji, błyskotliwe dialogi i atmosfera hollywoodzkiego skandalu tworzą literacką mieszkankę wybuchową. „Pan Darcy nie żyje” to soczysta opowieść, nie tylko dla fanów Jane Austen."

Niezwykle trudno jest napisać stonowany tekst o czymś, czym się żyje na co dzień, co się kocha i czego zgłębianie daje niesamowitą frajdę. Od kilku dni głowię się, co zrobić, żeby stworzyć sensowną recenzję książki "Pan Darcy nie żyje", a jednocześnie nie wplątać się w tasiemcowe zachwyty nad brytyjską kulturą i historią. Ostatecznie postanowiłam przestać planować, układać i podchodzić do tematu racjonalnie, bo wyszłoby mi z tego powściągliwe i ostrożne "nie-wiadomo-co". 

Zdecydowałam, że położę dłonie na klawiaturze i... niech się samo pisze. Może uda mi się Was nie znudzić, bo a nuż mam w sobie pokłady niezgłębionej samodyscypliny, która nie pozwoli mi w co drugim zdaniu popiskiwać, jak to ja uwielbiam całą kulturową i popkulturową mieszankę pochodzącą z Wysp Brytyjskich - począwszy od koszulek z nadrukowanym Union Jackiem (tych, którzy właśnie wciągnęli powietrze w płuca i zaczęli planować druzgocące komentarze uprzedzam, że znam różnicę między Union Jack a Union Flag, ale uważam, że - akurat w tym przypadku - forma popularniejsza jest bardziej sympatyczna), skończywszy na ambitnych sztukach teatralnych wystawianych na West Endzie.

Jeśli nie macie ochoty na niekończące się dyskusje dotyczące postaci z książek Jane Austen, wiktoriańskiego Londynu, angielskiego społeczeństwa klasowego, poetyki seriali produkowanych przez BBC, adaptacji sztuk Szekspira, brytyjskich aktorów (wszystkich razem i każdego z osobna), poezji Byrona, Tennysona i Poetów Jezior, malarstwa prerafaelitów, dzieł i życia Charlesa Dickensa, mieszkańców plebanii w Haworth, Agathy Christie oraz zabytków, historii, ulic, pubów, muzeów Wielkiej Brytanii, to pilnujcie się, żeby nie wspomnieć w mojej obecności o niczym, co mogłoby mnie naprowadzić na ścieżkę, z której tak łatwo nie zawrócę! ;) Żywię jednak nadzieję, że do przedmiotu recenzji podejdę z pełnym profesjonalizmem i nie skończę ostatecznie na pławieniu się w zachwytach nad, dajmy na to, Sherlockiem Holmesem.

Pan Darcy nie żyje, ale to nie powód, by nie zrobić konkursu! ;)

UWAGA! KONKURS W DNIU PREMIERY!


  


Co my to dzisiaj mamy? Imieniny miesiąca, rocznicę pokonania Tatarów w bitwie pod Podhajcami (wiem, że wiecie, że sprawdzałam w Wikipedii ;) ), a także dzień, w którym Szkoci ze łzą w oku wspominają swoją największą klęskę militarną, czyli bitwę pod Flodden Field (taaak, to też sprawdzałam). Dzisiaj jednakże nie będziemy świętować zwycięstw polskiego oręża ani narzekać na wrednych Anglików, którzy Szkotom króla zabili. 

Dzisiaj jest dzień, w którym witryny księgarni stają się błękitne! Dzień, w którym ci z Was, którzy lubią czytać dobre książki, wywołujące w czytelniku cały szereg najróżniejszych emocji - od radosnego śmiechu po nerwowe okrzyki - mogą wreszcie zacząć pochłaniać rewelacyjny debiut Magdaleny Knedler.

O moich wrażeniach z lektury napiszę Wam już niebawem, póki co uwierzcie mi, że powieść jest doskonała. Autorka nie popełniła praktycznie żadnego błędu z gatunku tych, które zazwyczaj wyłapuje się u debiutantów - i niestety nie tylko u nich. Dojrzały styl, zagmatwana fabuła mocno trzymana w ryzach, żywe postaci - to tylko niektóre z zalet tej powieści.

"Pan Darcy nie żyje" nie jest kontynuacją "Dumy i uprzedzenia". Nie jest też ckliwym romansem. To napisany z pasją kryminał obyczajowy, którego akcja toczy się we współczesnej Anglii, na planie zdjęciowym kolejnej ekranizacji kultowej powieści Jane Austen. Cała ekipa zdaje sobie sprawę z tego, że film nie ma najmniejszej szansy, by zbliżyć się do poziomu serialu z Colinem Firthem lub chociaż dorównać wersji z Matthew Macfadyenem i Keirą Knightley. Wszyscy widzą, jak fatalnym błędem castingowym było zatrudnienie niezbyt charyzmatycznego "blondyna z loczkiem" do roli Darcy'ego. Mimo to praca na planie rusza z kopyta. Podobnie jak akcja powieści, która od pierwszych stron pędzi, niczym rower z górki.

Angielski bruk, kałuża krwi... Kamera! Akcja!... Stop! Tylko że wówczas, to się wszystko dopiero zaczyna!

Dzisiaj - w dniu premiery - mam dla Was konkurs. Możecie wygrać trzy egzemplarze "Pana Darcy'ego". Trzy śliczne, świeżutkie, pachnące farbą drukarską książki, które nie tylko warto przeczytać, ale które ma się ochotę położyć na półce i cieszyć się ich obecnością. Żeby wygrać powieść Magdaleny Knedler należy... jeszcze chwilkę zostać na tej stronie i doczytać do końca. ;) 


PYTANIE KONKURSOWE:

Jaki brytyjski aktor mógłby zagrać Pana Darcy'ego, gdyby ktoś rzeczywiście wpadł na pomysł stworzenia jeszcze jednej ekranizacji "Dumy i uprzedzenia"?

Ostatnia wola ciotki z piekła rodem?


"Pasjonujący kryminał retro w duchu mistrzyni gatunku, Agathy Christie. Gromadka dalekich krewnych odciętych od świata, połączonych wzajemną podejrzliwością i zbrodnią. Dla smakoszy klasyki w nowej, wybornej odsłonie. 30 grudnia 1938 roku krewni baronowej Wirydianny Korzyckiej, zwabieni przez nią podstępem, stawiają się karnie w pałacu, prawie w komplecie. W liście poinformowała ich, że w sylwestra zamierza rozstać się z życiem. Na własnych warunkach."

Marzenia bywają różne. Spełniające się błyskawicznie ("oby tylko nie padał deszcz, bo mi fryzura klapnie"), wymagające odrobiny wysiłku z naszej strony (więcej książek! więcej herbaty!) oraz takie, które wystawiają naszą cierpliwość na próbę i każą mocno popracować nad szczęściem (patrz tutaj, tutaj lub tutaj). Z reguły - przy naszym aktywnym udziale - wszystkie marzenia mają szansę się ziścić.

Powyższe głębokie ;) przemyślenia dotyczą większości normalnych ludzi. Jednak chodzą jeszcze po świecie tacy osobnicy jak ja, którzy miewają marzenia niespełnialne (a przy tym wcale nie wierzą w istnienie takiej kategorii) i łażą po lesie w poszukiwaniu elfów, robią miejsce w pokoju, by Tardis miała gdzie wylądować lub codziennie sprawdzają skrzynkę pocztową w nadziei, że gdzieś w kącie zaplątał się list z Hogwartu.

Jednym z moich marzeń niespełnialnych jest pragnienie posiadania ciotki, chadzającej w perłach jak ja w piżamie, zaopatrzonej w XIX-wieczny pałacyk, kolekcję obrazów impresjonistycznych i sztywnego lokaja. Najważniejsze, żeby owa postać, widniejąca na tym samym drzewie genealogicznym, na którym ślepy los umiejscowił moją skromną osobę, miała dość wredny charakterek, bo to uatrakcyjniłoby całą sprawę. Oczywiście byłaby jeszcze wskazana ograniczona do minimum liczba spadkobierców, by przekorny charakter ciotuchny mógł czerpać niesłabnącą przyjemność z wodzenia za nos wszystkich ewentualnych dziedziców. Nie tracę nadziei, że któregoś dnia dotrze do mnie wieść o nieznanych dotychczas koligacjach.

Cóż, ludzie miewają różne fantazje. ;)

Wariacje na temat kontynuacji, czyli czarne chmury nad Derbyshire


"P.D. James wkracza w świat Dumy i uprzedzenia Jane Austen. Akcja sequela rozpoczyna się sześć lat po ślubie Elizabeth i pana Darcy’ego. Niestety, okazuje się, że nie prowadzą oni tak szczęśliwego życia, jak moglibyśmy oczekiwać. Prócz niedopowiedzeń, intryg, zazdrości i rozczarowania swym związkiem główni bohaterowie napotykają też trudności zupełnie innej natury. Widziane w pobliskim lesie widmo zapowiada nieszczęścia, w tym zabójstwo jednego z członków rodziny. Przepełniona miłością, zazdrością, kłamstwem i cierpieniem Śmierć przybywa do Pemberley uwodzi czytelnika, który z wielką łatwością wkracza w ten XIX-wieczny świat i dzieli z postaciami ich namiętności, lęki i nadzieje."

Wiele razy przychodziła mi do głowy myśl, że może warto byłoby zacząć karierę pisarską od popełnienia jakiejś kontynuacji. Teoretycznie - bułka z masłem. Ukształtowanych bohaterów ma się podanych na tacy, nie ma potrzeby łamać głowy nad oryginalnymi i pobudzającymi wyobraźnię imionami (wbrew pozorom wcale nie byłoby łatwo wymyślić drugiego Boromira, Daniela Sempere czy Sherlocka Holmesa), świat przedstawiony jest gotowy w najdrobniejszych szczegółach, akcję można podpiąć pod to, co wymyślił wcześniej ktoś inny... Wystarczy wybrać postaci lubiane, znane szerokiemu gronu odbiorców i czytelników ma się gwarantowanych - czego chcieć więcej?

Za każdym razem dość szybko wylewałam wielkie wiadro zimnej wody na swoją głupiutką, rozpaloną pomysłami głowę, a bułka z masłem znikała, pożarta przez zdrowy rozsądek. Ukształtowani w pełni bohaterowie wcale nie są dobrodziejstwem. Są cudzy, należą do kogoś innego, nie ma się prawa zmieniać w ich charakterach niczego, bo inaczej fałsz za bardzo będzie rzucał się w oczy.

A przecież stukający w klawiaturę (machający piórem/długopisem/ołówkiem) chciałby od czasu do czasu, aby postaci zrobiły coś według jego widzimisię, coś nie do końca zgodnego z naturą, jaką zostali obdarzeni przez swoich właściwych twórców. Nie da się tego przeprowadzić bez poważnych konsekwencji. Nie wspominając o tym, że można zapomnieć o zmienianiu im partnerów, przemeldowywaniu ich w inne okolice, a nawet usuwaniu im krzywego nosa.

Wszelkie próby wprowadzenia zmian rozbiłyby się o żelbetonowy mur czytelników vel fanatycznych wielbicieli. O, ci załatwiliby heretyka, porywającego się na ich ulubieńców, na cacy! Weź ich ukochaną książkę, dopisz jej kontynuację, a znienawidzą cię doszczętnie i już nigdy nie sięgną po nic, co być może miałbyś ochotę stworzyć w przyszłości. I koniec pieśni! Kariera, sława, Paszport "Polityki" i Nike przepadają (o pieniądzach nie wspominam! ;) ).

Mówiąc zupełnie serio - jest w tym wszystkim sporo prawdy. Błędne wyczucie bohatera, wrzucenie go w okoliczności, w których nie ma prawa się znaleźć, za dalekie odbieganie od stylu pierwowzoru - to tylko niektóre z grzechów popełnianych przez autorów najróżniejszych "ciągów dalszych". Znam bardzo mało trafionych kontynuacji. W tej chwili, na potrzeby słowotoku, którym Was właśnie katuję, szukam w pamięci jakiegoś tytułu. I właściwie nie jestem w stanie podać niczego, co mogłabym z czystym sumieniem nazwać udanym sequelem jakiejś powieści.

Rosja w kilku odsłonach

Rosja historyczna, carska i Rosja porewolucyjna, współczesna - dwa zupełnie różne pojęcia. Kraj Putina wciska się w moją rzeczywistość z każdej strony, bo nie schodzi z nagłówków gazet i portali informacyjnych, budujących zdecydowanie jednostronny obraz naszego sąsiada. Jestem świadoma tej tendencyjności, a jednak, gdybym miała bez zastanowienia wymienić kilka określeń kojarzących mi się z obecną Rosją, żadne z nich nie miałoby zabarwienia melioratywnego.

Wygląda to zupełnie inaczej, gdy sięgam wyobraźnią w rosyjską przeszłość. Wówczas na pierwszym planie sadowi się car z całym dworem, otoczony specyficzną kulturą, stopioną w jedno ze sztuką i wiarą oraz wielką polityką. Wszystko to wiruje wraz z intensywną obecnością zapierającej dech w piersiach architektury, białych nocy w Sankt Petersburgu, wyrobów Petera Fabergé...


Zagłębianie się w historię carskiej Rosji daje mi wiele satysfakcji. To dzieje niebanalne, wielotorowe, intrygujące pod każdym względem. Wraz z wybuchem rewolucji i zamordowaniem ostatniego władcy zakończyła się ta epoka, która mnie pasjonuje. Dojście do władzy bolszewików niczego w Rosji nie zmieniło na lepsze - rządy nadal dzierżyli nieliczni, którzy czerpali zyski z jej sprawowania, a zwykli ludzie ciągle nie mieli co jeść, byli prześladowani i mordowani. I tak jest do dzisiaj. Rosjanie sami pozbyli się tego, co w ich kraju było najciekawsze, oryginalne, co kreowało ich tożsamość narodową. Pozbyli się w sposób najgorszy z możliwych - zamiast skupić się na poprawianiu tego, co mieli, postanowili całą przeszłość zrównać z ziemią i utopić w krwi.

Carla Montero "Wiedeńska gra"


"Hiszpania, rok 1913. Dla pięknej szlachcianki Isabel to teraz nie najlepszy okres: straciła rodziców, a przed samym ślubem porzucił ją narzeczony. Z całkowitego przygnębienia i depresji ratuje ją ciotka. Ta austriacka arystokratka ma bliskie kontakty z cesarskim dworem Franciszka Józefa, więc postanawia zaprosić Isabel do siebie, by tam mogła odpocząć i wszystko sobie poukładać. Podróż Isabel do Wiednia nie obywa się jednak bez niepokojących incydentów, a w samym mieście da się już wyczuć niepokoje związane ze zbliżającą się wojną. Dyplomaci prowadzą zakulisowe rozmowy, starając się zapobiec wojnie, podczas gdy orientalna sekta dąży do jej rozpętania za wszelka cenę. Jakby tego było mało, Isabel staje się elementem gry prowadzonej przez agencje wywiadowcze różnych krajów..."

Zazwyczaj nie zamieszczam na blogu negatywnych recenzji, bo wolę polecać niż odradzać. W tym jednym przypadku zmieniłam zdanie - chcę Was ostrzec, bo naprawdę szkoda Waszego cennego czytelniczego czasu.

Urocza okładka, wydanie przyjemne dla oka, nazwisko autorki, która już raz była u nas szumnie ogłaszana jako twórczyni bestsellerów. Kto jak kto, ale Hiszpanie potrafią tworzyć dobrą literaturę - pisałam o mojej miłości do niej w recenzji poprzedniej książki Carli Montero pt. "Szmaragdowa tablica" (od tamtej pory zdążyłam już sięgnąć po Mendozę i byłam oczarowana). Przypuszczam więc, że hiszpański czytelnik również na dobrej literaturze się zna i jakoś ciężko mi zrozumieć, cóż on takiego w Montero widzi. Ja widzę niewiele.

O samej fabule pisać za wiele nie ma potrzeby. W skrócie "Wiedeńską grę" można podsumować wyliczanką: przepiękna, tajemnicza Hiszpanka, za którą szaleje każdy napotkany facet, szpiegowskie afery, mroczne zamczysko, a na dokładkę bardzo źli wyznawcy hinduskiej bogini snujący się po lochach w czarnych pelerynach. Was też śmiech pusty porywa? Takie klimaty można ewentualnie wybaczyć Ann Radcliffe, dziewiętnastowiecznej twórczyni gotyckich thrillerów.

Eduardo Mendoza "Walka kotów"


"Do Madrytu na prośbę pewnego arystokraty przyjeżdża znawca historii sztuki Anthony Whitelands. Szczycący się nienagannymi manierami Anglik ma za zadanie wycenić jeden z obrazów znajdujących się w kolekcji nobliwej rodziny. Nieoczekiwanie odkrywa, że ukrywane w piwnicy dzieło to nieznany akt Velazqueza... Szybko okazuje się, że obraz kryje niejedną tajemnicę."

"Walka kotów" to moja pierwsza przygoda z twórczością Mendozy - z ręką na sercu mogę powiedzieć, że na pewno nie ostatnia. Kolejny raz udaje mi się natrafić na powieść napisaną przez jednego ze współczesnych pisarzy hiszpańskich, która mnie wciąga, oczarowuje, zachwyca, która intryguje - nie tylko w trakcie lektury, lecz także po jej ukończeniu. Powoli literatura iberyjska zaczyna plasować się na szczycie podium mojej prywatnej hierarchii . 

Eduardo Mendoza jest pisarzem uznanym na świecie, nagradzanym, honorowanym - wcale mnie to nie dziwi. Styl jakiego używa to majstersztyk. Rytmiczny, spójny, pełen dygresji - zachwyca niczym dojrzała, głęboka melodia. Dochodzi do tego przepiękny język oraz znakomicie wymyślona historia i już mamy jedną z najlepszych książek, jakie ostatnio wpadły mi w ręce.

Oryginalna "Walka kotów" posiada podtytuł, który nie został uwzględniony przez polskiego wydawcę. Brzmi on "Madryt 1936". Wydaje mi się, że pominięcie go oznacza niedocenienie czytelnika, który sięga po polskojęzyczną wersję - czy dla nas połączenie tego miasta z tą właśnie datą naprawdę nic nie znaczy? Wydaje mi się, że mimo wszystko aż takimi ignorantami nie jesteśmy i dopisanie mniejszymi literami podtytułu mogłoby książce tylko większego grona wielbicieli przysporzyć. Sięgnąłby wówczas po nią każdy, kto kocha historię, a dla którego łysy tytuł plus niewiele mówiący opis okładkowy z dziejami Hiszpanii niekoniecznie się kojarzy. Cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem...

Sherlock Holmes i jego telefon komórkowy ;)

Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze i że lato Wam służy. Jak to zwykle bywa w czasie wakacyjnym, ruch internetowy trochę zwalnia, wszystkim nam brakuje czasu, żeby siedzieć w domu i pisać, czytać lub komentować - pogoda sprzyja zanurzaniu się w ciepełku, wystawianiu nosa na działanie promieni słonecznych i najróżniejszych wędrówkach, bliższych (do parku), trochę dalszych (krótki wypad gdziekolwiek, byle poza granice miejsca zamieszkania) i całkiem dalekich (kto był w Hiszpanii? przyznać się!!). 

U mnie też trochę leniwiej, zamiast tworzyć jeden porządny tekst mam kilka pozaczynanych i przez większość wolnego czasu zbieram materiały, które mogą mi się przydać w ich pisaniu, ale jakoś nie mam natchnienia, żeby porządnie skończyć choć jeden. Mam tylko nadzieję, że dzięki temu powstają naprawdę wartościowe, wyczerpujące i ciekawe artykuły. Przyznać też muszę, że ostatnio oglądam sporo filmów - trafiłam już na kilka naprawdę świetnych. Jak ktoś lubi sensację, to polecam magnetyczny "Trans", wielbicielom thrillerów na pewno spodoba się z lekka bajkowa, przerażająca "Mama", a ci z Was, którzy lubią na filmach pochlipać, którzy czekają na bohaterów, których można podziwiać i sceny, które wzruszają muszą koniecznie oglądnąć "War horse" (nie wiedzieć czemu po polsku tytuł brzmi "Czas wojny"). No i jeszcze oglądałam coś, dzięki czemu piszę dzisiaj ten post:)


Nigdy, przenigdy nie przyszłoby mi do głowy, że serial, który zrobi na mnie największe wrażenie, który wbije mnie w fotel bujany, zaczaruje i sprawi, że będę o nim myślała przez kilka prawie całych dni i kilka prawie całych ćwierci nocy nie będzie opowiadał historii z dawnych lat, nie będzie serialem kostiumowym, historycznym. Stwierdzenie tego faktu tak mnie ostatnio zaskoczyło, że musiało ostatecznie zaowocować tekstem na blogu. 

Rzadko biorę się za pisanie o tym, co oglądam, zwykle większe wrażenie robi na mnie to, co czytam. To książki pobudzają moje szare komórki, to one mnie uczą, wzruszają, rozśmieszają na tyle, że czuję potrzebę dzielenia się z Wami procesami myślowymi, które powstają w wyniku lektury. Nie znaczy to, że nie kocham oglądać filmów - nie raz i nie dwa trafiłam na taki obraz, który mnie ujął, który pokazał mi drogę do zgłębiania wiedzy, kilka razy trafił mi się film poruszający mnie do głębi albo zachwycający mnie bez reszty. Niemniej jednak niezwykle rzadko odczuwam potrzebę napisania tekstu o tym, podzielenia się wrażeniami, odczuciami, myślami - wolę już raczej tworzyć opowieści o historiach, o których przeczytałam w wyniku seansu filmowego.

Carla Montero "Szmaragdowa tablica"


Madryt, początek XXI wieku. Ana pracuje w Muzeum Prado i prowadzi spokojne życie u boku Konrada, bogatego niemieckiego kolekcjonera dzieł sztuki, aż do chwili, gdy pewien list napisany podczas drugiej wojny światowej naprowadza go na ślad tajemniczego obrazu "Astrolog" przypisywanego Giorgionemu, malarzowi epoki renesansu. Skuszony wielką wartością tego dzieła, Konrad przekonuje Anę, żeby zajęła się jego poszukiwaniem. Mimo piętrzących się trudności Ana odkrywa nie tylko zawiłe losy rodziny, która od pokoleń strzeże Astrologa, ale i niezwykłą prawdę, która całkowicie zmienia jej życie. Paryż podczas niemieckiej okupacji. Major SS Georg von Bergheim, żołnierz elity i bohater wojenny, dostaje rozkaz: ma odnaleźć obraz Giorgionego. Hitler jest przekonany, że dzieło kryje wielki sekret. Poszukiwania prowadzą majora do Sarah Bauer, francuskiej Żydówki. Rozpoczyna się niebezpieczna gra, której konsekwencje będą zaskakujące dla nich obojga.

Mam wielu ukochanych pisarzy, których nazwiska wprawiają mnie w ekstazę i których książki zazwyczaj kupuję w ciemno - od jakiegoś czasu rej wodzą wśród nich Hiszpanie. Zaczęło się bodajże od Arturo Péreza-Reverte - zaczarował mnie "Klubem Dumas" i "Szachownicą flamandzką", a potem pozwolił mi odkrywać kolejne swoje znakomite powieści i zachwycać się nieskończoną erudycją każdej z nich. Następnie pojawił się niezaprzeczalny faworyt - Carlos Ruiz Zafón, którego "Cień wiatru" czytałam już niezliczoną ilość razy i jeszcze mi się nie znudziło, a każdy wydany tytuł sygnowany jego nazwiskiem staje się dla mnie obietnicą magicznej przygody, na którą czekam w większym napięciu niż w dzieciństwie czekałam na urodziny. Do tego dochodzi jeszcze Ildefonso Falcones i jego cudowne historyczne powieści (oczy mi się świecą na myśl o tym, że za jakiś czas pojawi się kolejna - "Bosonoga królowa"). W cieniu tych trzech nazwisk siedzą sobie w moim sercu Julia Navarro ("Bractwo Świętego Całunu", "Krew niewinnych"), Maria Dueñas ("Krawcowa z Madrytu") i Julián Sánchez ("Antykwariusz", a w nim cudowne opisy Barcelony). Ilekroć wezmę do ręki coś pochodzącego z największego kraju Półwyspu Iberyjskiego, tylekroć na wiele godzin zanurzam się w historii, przygodzie, pięknie języka, wiedzy (wyjątek stanowi Chufo Lloréns i jego "Władca Barcelony", który na kolana mnie nie powalił - może ktoś z Was mi powie, czy warto sięgać po jego "Uciekinierkę z San Benito", z jednej strony kuszącą mnie treścią, ale z drugiej odstraszającą nazwiskiem autora)... Jakoś jeszcze nie nadarzył mi się Eduardo Mendoza, ale coś mi się zdaje, że jak tylko po niego sięgnę, to zawodu nie przeżyję.

Oznacza to także, że mam pewne oczekiwania.  Od pisarzy z Hiszpanii wymagam więcej - zdaję sobie sprawę, że nie jest to do końca sprawiedliwe, ale cóż, Pérez-Reverte i Zafón wysoko postawili poprzeczkę. W momencie, gdy w zapowiedziach namierzę książkę o interesującej mnie treści a pochodzącą z kraju Cervantesa (o, właśnie sobie uświadomiłam, że przecież za "Don Kichotem" zdecydowanie nie przepadam, coś takiego!), z automatu wpisuję ją na listę "do koniecznego przeczytania", ale spodziewam się, że w zamian za to zaufanie otrzymam powieść, która będzie kolejną perełką na liście moich lektur.

Matthew Pearl "Zagadka Dickensa"


"Rok 1870. W Anglii umiera nagle wielbiony przez tysiące czytelników Karol Dickens. Niedługo potem w bostońskim porcie w tajemniczych okolicznościach ginie pracownik amerykańskiego wydawcy wysłany po odbiór przesyłki zawierającej rękopis ostatniej książki angielskiego pisarza. Rękopis przepada bez śladu… W tym samym czasie w Indiach dochodzi do zuchwałego rabunku ładunku opium przewożonego przez Brytyjczyków. Te wydarzenia – jak się okaże – nie są bez związku. Matthew Pearl ponownie w mistrzowski sposób łączy kryminalną intrygę z literacką zagadką, oferując czytelnikom 'Klubu Dantego' oraz 'Cienia Poego' ostatnią część tryptyku, równie kunsztowną i zajmującą jak poprzednie. Tym razem intryga połączy trzy kontynenty: Amerykę, Europę i Azję. Wraz z bohaterami wkroczymy w świat wojen między wydawcami, literackich piratów oraz handlarzy opium. Oto kolejny znakomity thriller młodego amerykańskiego autora, z wartką akcją, mistrzowsko budowanym suspensem i niebanalną literacko-kryminalną zagadką." 

Pewnego pięknego dnia, a było to jakieś trzy lata temu (o ile pamięć mnie nie zawodzi), usłyszałam, że wkrótce pojawi się kolejny kryminał Matthew Pearla. Wyczekiwałam z kalendarzem pod ręką dnia premiery i natychmiast, zdaje się, że jeszcze w szlafroku i z niedopitą poranną kawą, popędziłam do księgarni. Kupiłam. Przytuliłam do serca. Obejrzałam i... odłożyłam na półkę, bo akurat nie miałam nastroju na kryminał:) Nastrój jakoś nie nadchodził, ale wcale mnie to nie martwiło - czasem lubię upragnioną (i na pewno dobrą) książkę odłożyć na później, na stosowny moment. Chwila nadeszła niedawno, wraz z moim zainteresowaniem osobą pana Dickensa i jego wrednym charakterkiem.

Cóż ten amerykański twórca kryminałów ma w sobie, że nie wahałam się kupić w ciemno jego książki? Talent oczywiście. Mam w biblioteczce zaczytane egzemplarze jego dwóch poprzednich powieści - "Kubu Dantego" i "Cienia Poego". Nie pamiętam, żebym czytała wiele lepszych pozycji tego gatunku. Mroczna atmosfera, napięcie warte poobgryzanych paznokci, świetna akcja, niebanalne zakończenie, a przede wszystkim wplecenie w historię wielkich nazwisk literatury światowej i umiejętne odwołanie się do ówczesnych realiów. Książki o książkach - już samo to hasło jest w stanie nakłonić mnie do zakupu bez zastanowienia.



Jonas Jonasson "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął"


"Życiowa podróż szwedzkiego Forresta Gumpa po ostatnich stu latach losów świata. Właśnie minęło dziesięć dekad nadzwyczaj bogatego w wydarzenia życia Allana Karlssona. Problem tylko w tym, że zdrowie nie odmawia posłuszeństwa i wygląda na to, że wielka feta z okazji setnych urodzin będzie musiała się odbyć w domu spokojnej starości. Jednak człowiek, który jadł kolację z przyszłym prezydentem Trumanem, leciał samolotem z premierem Churchilem, pił wódkę ze Stalinem i zaznajomił się z Mao Zedongiem, nie może tak po prostu zdmuchnąć świeczek na torcie. Wymyka się przez okno i rusza w swą ostatnią życiową podróż…"
 
Sama prawie w to nie wierzę, ale autorowi tej książki udało się zainteresować mnie polityką. Oczywiście nie tą spędzającą w chwili obecnej sen z powiek sporej części ludzkości, lecz polityką, która w XX wieku miała swoje pięć minut, ale już przeminęła - zatrzasnęła za sobą kartki podręczników do historii. Nie bywam raczej zainteresowana takimi wydarzeniami jak zimna wojna, ówczesne walki na Dalekim Wschodzie, powstanie rozdartej na pół Korei, itp. Aż tu nagle pojawia się książka szwedzkiego autora, która miała być jeno lekkim, kryminalnym, zabawnym przerywnikiem na jeden wieczór. Spełniła swoje zadanie, ale oprócz tego zaserwowała mi fantastycznie podaną i umiejętnie dawkowaną wiedzę o tematach będących dotąd białymi plamami na mapie moich zainteresowań.

Bohaterem jest staruszek. Bardzo niezwykły staruszek. Jego nieprzeciętność wcale nie kończy się na tym, że właśnie obchodzi swoje setne urodziny. Allan Karlsson to nie byle kto - jest człowiekiem, który z racji swoich znajomości powinien być bardzo sławny. Przewrotność losu sprawia jednak, że prawie nikt na całym świecie nie zdaje sobie sprawy z tego, iż ktoś, kto wynalazł bombę atomową, uratował życie generałowi Franco i Winstonowi Churchillowi, przyjaźnił się z Harrym Trumanem oraz jadał z największymi przywódcami socjalistycznymi (a wszystko to zupełnie przypadkiem) mieszka sobie spokojnie w domu starców i... umiera z nudów.