"Madryt, Lizbona, Werona, Neapol – kolejne miasta stają się polami bitwy. To wojna, w której prawo walczy z wolnością. Konflikt, w której street-art mierzy się ze Sztuką. Spór, w którym miejska partyzantka ściera się z publicznym porządkiem. Pościg trwa, znaczony nowymi graffiti i śmiertelnym zagrożeniem. Każda ściana to pole do demonstracji, każdy wpis to szansa na przebudzenie zastygłych w letargu ludzi. Za tym wszystkim stoi On. Cierpliwy Snajper. Nikt nie widział jego twarzy, nikt nie wie, jaki będzie jego kolejny krok. Bóg graffiti jest chroniony przez armię lojalnych wyznawców, gotowych złożyć mu najwyższą ofiarę. To jego szuka Alejandra Varela - Lex. Na czyje zlecenie działa ta dziewczyna? Czyżby Snajper był teraz na celowniku?"
Wiecie jak jest - "ja i sztuka" oznacza "ja i impresjoniści", dwie dzielnice dalej "ja i prerafaelici", a po przejściu jeszcze trzech przecznic "ja i obrazy pochodzące z różnych epok, które mi się podobają". Pod tym ostatnim, niezwykle intrygującym (powiedzmy! ;) ), aczkolwiek nieprecyzyjnym określeniem ukrywać się mogą da Vinci, Axentowicz, Turner czy Vermeer - nigdy nie wiadomo, na kogo się człowiek natknie. Nie będzie tam Picassa, Mattisse'a, żadnego przedstawiciela ekspresjonizmu abstrakcyjnego czy pop-artu (ale, o dziwo, mocną pozycję mają niektóre obrazy Salvadora Dalego). Kocham malarstwo, ale przede wszystkim takie, na którym ludzie mają ręce, nogi i oczy we właściwych miejscach, które ukazuje piękno człowieka i natury, a nie brył geometrycznych czy puszek z zupą.
Jak widzicie, mam na ten temat raczej konserwatywne poglądy, a tym samym nie jestem w stanie odnaleźć niczego zachwycającego w sztuce ulicznej, w graffiti. Widuję na zdjęciach ładne murale czy interesujące trójwymiarowe malowidła chodnikowe, ale daleka jestem od uznania ich za naprawdę wartościową twórczość artystyczną. Nie zetknęłam się do tej pory z niczym, co byłoby wymalowane na ścianie budynku, na pociągu lub na płocie, a co zmusiłoby mnie do czegoś więcej, niż tylko rzucenie przelotnego, niezaangażowanego spojrzenia. Macie więc pewne prawo, by w tym właśnie momencie zadać mi zadziwione pytanie: co takiego zmusiło mnie do sięgnięcia po książkę, której akcja toczy się w środowisku graficiarzy?
Nazwisko autora. Za Pérezem-Reverte pójdę w ciemno wszędzie tam, gdzie będzie miał ochotę mnie zabrać. I nigdy, przenigdy, nie będę rozczarowana. Ten hiszpański pisarz ma nadzwyczajną zdolność do zaskakiwania czytelnika - i wcale nie mam tu na myśli samej tylko akcji jego książek. Wszystko, co wychodzi spod pióra Reverte, zdumiewa mnie na każdym niemal poziomie - od niespotykanej erudycyjności stylu po rozwiązania fabularne.
Uwielbiam jego gierki, sposób, w jaki prowadzi narrację, by uśpić moją czujność. Na ten intrygujący zabieg można się natknąć w niektórych powieściach - asonoryzacja akcji, pozorna cisza, wydawać by się mogło, że autor postanowił tym razem napisać coś mniej spektakularnego, a bardziej stonowanego, coś, co niekoniecznie da mi po głowie i wbije się klinem w moje serce. A potem - nie wiedzieć kiedy - odkrywam z zachwytem, że od jakiegoś czasu istnieję w innym wymiarze i co chwilę odkładam książkę na bok, bo muszę złapać oddech.