Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty

Bohater dwuznaczny, wkurzający, a do tego pyskaty? Coś wspaniałego! - czyli pogaduchy z Magdaleną Knedler (odcinek 2)

Miał to być normalny wywiad - parę pytań do Magdaleny Knedlerautorki powieści Pan Darcy nie żyje (premiera: 9 IX 2015 r., Wydawnictwo Czwarta Strona, recenzja: TUTAJ). Jednak już po kilku pierwszych zdaniach okazało się, że rozmowa od normalności będzie odbiegać dość daleko. Zamiast regularnej, profesjonalnej i zrównoważonej konwersacji powstała tasiemcowa pogaducha dwóch postrzelonych pasjonatek. 

Jakiś czas temu uszczęśliwiłyśmy Was pierwszą częścią naszej rozmowy (zapraszam TUTAJ). Tych z moich Czytelników, którzy stracili już nadzieję na dalszy ciąg, najserdeczniej przepraszam. Nie wyjechałam do Anglii, nie wyszłam za mąż za Richarda Armitage'a, nie spadłam z dachu. ;) Jestem tu nadal, musiałam tylko przez jakiś czas poświecić całą swoją uwagę kolejnemu rozdziałowi mojego życia. Mam nadzieję, że okres, w którym nie miałam czasu na pisanie minął bezpowrotnie.

Chcecie dowiedzieć się, co Magda myśli o ewentualnym małżeństwie Darcy’ego z Jane Bennet? Ciekawi Was, kto - być może - będzie przedkładał lekturę powieści Coelho nad poezję Byrona? A może chcielibyście wiedzieć, co łączy mnie z detektywem Valentim, jednym z bohaterów występujących w Panu Darcy’mDla każdego coś miłego – sporo o dziewiętnastowiecznej literaturze, o potyczkach autorki z natchnieniem, a na deserek Loki, Iron Man i teorie spiskowe dotyczące wody. Pół-żartem, pół-serio. No, może ćwierć-serio.


Dzika przyroda w romantycznym wydaniu -
Autorka Pana Darcy'ego czuje się w takim otoczeniu jak ryba w wodzie (fot. Anna Mruk).

Oddaję w Wasze ręce drugą część rozmowy z Magdaleną Knedler. Okraszoną obrazkami, więc nie powinniście się nudzić. Są wśród nich wspaniałe fotografie, na których bohaterka niniejszego tekstu oraz Marta z Buduaru Porcelany (obie wystrojone w kiecki - autorstwa Marty, rzecz jasna! - na widok których sama Jane Austen zapiszczałaby z zachwytu), odgrywają dla Was role Jane i Lizzy Bennet. A może raczej Rosie Hinds i Zoe Alcott?

Bawcie się dobrze!


Latające poduszki i obolałe czoło, czyli Magdalena Knedler przekonuje się, że udzielanie mi wywiadu bywa niebezpieczne (odcinek 1)

Miał to być normalny wywiad - parę pytań do Magdaleny Knedler, autorki powieści Pan Darcy nie żyje (premiera: 9 IX 2015 r., Wydawnictwo Czwarta Strona, recenzja: TUTAJ). Jednak już po kilku pierwszych zdaniach okazało się, że rozmowa od normalności będzie odbiegać dość daleko. Zamiast regularnej, profesjonalnej i zrównoważonej konwersacji powstała tasiemcowa pogaducha dwóch postrzelonych pasjonatek. 


Magdalena Knedler w XIX-wiecznej odsłonie (fot. Anna Mruk).

Chcecie dowiedzieć się, co Magda myśli o ewentualnym małżeństwie Darcy’ego z Jane Bennet? Ciekawi Was, kto - być może - będzie przedkładał lekturę powieści Coelho nad poezję Byrona? A może chcielibyście wiedzieć, co łączy mnie z detektywem Valentim, jednym z bohaterów występujących w Panu Darcy’mDla każdego coś miłego – sporo o dziewiętnastowiecznej literaturze, o potyczkach autorki z natchnieniem, a na deserek Loki, Iron Man i teorie spiskowe dotyczące wody. Pół-żartem, pół-serio. No, może ćwierć-serio. 

A żeby nie było, że przez naszą niekończącą się (aczkolwiek fascynującą!) rozmowę nie mieliście czasu, by zjeść śniadanie/obiad/kolację (względnie podwieczorek/podkurek), ciachnęłam wywiad na pół. I okrasiłam go obrazkami. Są wśród nich wspaniałe fotografie, na których bohaterka niniejszego tekstu oraz Marta z Buduaru Porcelany, obie wystrojone w kiecki (autorstwa Marty, rzecz jasna!), na widok których sama Jane Austen zapiszczałaby z zachwytu, odgrywają dla Was role Jane i Lizzy Bennet. A może raczej Rosie Hinds i Zoe Alcott?

Oddaję w Wasze ręce pierwszą część rozmowy z Magdaleną Knedler. Bawcie się dobrze!



Ania Urbańska: Czy możemy uznać, że Duma i uprzedzenie jest Twoją ulubioną powieścią Jane Austen? A może ma jedynie ogromny potencjał, jeśli chodzi o „wariacje na temat” i dlatego stała się dla Ciebie inspiracją? Najgłośniejsze ekranizacje, najbardziej charakterni bohaterowie itd.?

Magda Knedler: Chyba tak. To znaczy źle. CHYBA jest to moja ulubiona powieść Austen, ale NA PEWNO ma największy potencjał, jeśli chodzi o rozmaite „wariacje na temat”. Całe mnóstwo ekranizacji, postaci bardzo wyraziste, humor, społeczne obserwacje i przede wszystkim dwójka głównych bohaterów, którzy tak bardzo wymykali się współczesnym Austen „kanonom”. Darcy jeszcze jeszcze, ale Lizzie? Kiedy o niej czytasz, masz wrażenie, że to współczesna dziewczyna, pyskata i zbuntowana, co na tyłku usiedzieć nie może i ciągle łazi, biega. No, chyba że czyta książkę, a jak wiemy – lubi czytać.

A.U.: W literaturze „przed Jane” ciężko znaleźć równie ekspresyjne portrety kobiet…

M.K.: Można je policzyć na palcach. Kobiety miały być słodkie, cierpliwe, spokojne, wierne, układne i grzeczne. A Lizzie? Już podczas pierwszego balu, na którym poznaje Darcy’ego, patrzy mu w oczy, szepcze coś do ucha Charlotty Lucas i chichra się z niego. A później ciągle wbija mu jakąś szpilę. I on z początku jest przecież lekko wobec niej, jakbyśmy to dziś powiedzieli, nieogarnięty. Bo taka zadziorna.

Kojarzysz pisarkę Mary Russel Mitford? Żyła w tym samym czasie, co Austen, tylko że dłużej. Ma na swoim koncie więcej dzieł, zarabiała sporo pieniędzy, pisała sztuki, które wystawiano m.in. w Covent Garden. I ona kiedyś stwierdziła: „To okropne, że taka wulgarna dziewczyna jak Lizzie, jest ukochaną tak wspaniałego mężczyzny jak Darcy. Darcy winien poślubić Jane”. Wyobrażasz to sobie? Darcy i Jane? Stukasz się w czoło? Bo ja tak.

A.U.: Mignęła mi przed oczyma wizja Darcy’ego, który rok po ślubie idzie nad rzekę, by się utopić. Z nudów. J

M.K.: Lepiej bym tego nie ujęła. J Tylko pamiętaj, że on pewnie potrafił pływać, więc musiałby się obciążyć jakimiś kamykami albo innymi cegłami z Pemberley. Ale ta wypowiedź Mary Russel Mitford doskonale pokazuje, jak bardzo Lizzie wymykała się współczesnym literackim kanonom powieściowej „heroiny”. Zauważ, że w innych książkach Austen rzadko już spotkasz taką bohaterkę. No, może Emma, ale ona jest inna. Też perfekcyjnie wykreowana, fakt. Ale to przede wszystkim taka mała snobka, która uczy się tego, że świat wcale nie kręci się wokół niej. Lizzie nie jest snobką. Lizzie ma po prostu chwilami ADHD. J



Miasto 44

Krążę wokół pustej strony, którą trzeba zapełnić literami i jakoś ciężko mi zebrać się w sobie i zapędzić szare komórki do porządkowania natłoku myśli. Marzy mi się recenzja filmu "Miasto 44", ale nie chciałabym zepsuć tego, co przeżyłam, bo czasami ubranie uczuć w słowa nie wychodzi wspomnieniom na zdrowie. Z drugiej strony zależy mi na tym, żeby pojawiły się w sieci wrażenia osoby takiej jak ja - zupełnie nieobiektywnej, jeśli chodzi o Powstanie Warszawskie, odbierającej to wydarzenie bardzo osobiście i emocjonalnie. 

Gdy myślę o Godzinie "W" i o sześćdziesięciu trzech dniach walk, to podręcznikowa historia schodzi dla mnie na drugi, a nawet trzeci plan. Debatowanie nad przyczynami wybuchu, roztrząsanie zysków i strat - to wszystko interesuje mnie tylko w chwili, w której mogę przedstawić własne zdanie, wyrobione dawno temu i niezmienne.

W skróconej wersji wygląda ono tak: z punktu widzenia ludzi, którzy walczyć nie chcieli lub nie potrafili, ludzi, którzy nie czuli w sobie dumy narodowej lub nad nią przedkładali inne wartości, z punktu widzenia tych, którzy przebywali za granicą i pojęcia o życiu pod okupacją nie mieli, a także z perspektywy przyszłych pokoleń, Powstanie Warszawskie było decyzją niedostatecznie uzasadnioną i tragiczną w skutkach. Jednak dla tych, którzy mieli już dość zaciskania pięści w ukryciu, którzy nie pragnęli niczego więcej, jak tylko pokazania światu, że Polacy nie dadzą się bezkarnie zarzynać, że nie po to ojcowie i dziadkowie ginęli za wolność, żeby teraz Niemcy pędzili ich potomków pod ściany i mordowali bez najmniejszych niemal konsekwencji, dla tych, którzy kochali Ojczyznę ponad życie, a także dla wielu młodych ludzi, których potwornie męczyła stagnacja okupacyjnej rzeczywistości - dla nich wszystkich wybuch powstania był naturalną koleją rzeczy.


Czy mając dziadka powstańca, babkę w Oświęcimiu, ojca oficera, który zginął w Katyniu, matkę zamęczoną na Pawiaku, można było siedzieć i czekać, aż do Warszawy wkroczą Rosjanie i po prostu ją sobie wezmą? Dla mnie najważniejsze jest spojrzenie na ówczesny świat oczyma młodego człowieka, który wkraczając w życie nie miał prawa do nauki, do wolnego wyboru, do tego, by w ogóle istnieć. Zawsze próbowałam wyobrazić sobie, co czułabym, będąc w jego sytuacji - tylko gniew, bunt i pragnienie walki o zmianę.

Nie jestem więc w stanie potępić tego, że 1 sierpnia tak wielu ludzi wyszło na ulice, by w końcu skończyć z kryciem się po piwnicach, uciekaniem, zaciskaniem zębów i wszechobecnym strachem. Wyszli i odetchnęli pełną piersią, po raz pierwszy od pięciu lat. Czy można się dziwić, że nie mieli pojęcia, co ich czeka, do czego bunt doprowadzi ich, ich bliskich i miasto, które kochali? Czy można ich potępić za to, że nie przewidzieli, nawet po tylu latach życia pod niemieckim butem, do czego zdolny jest okupant?

"Nie o to chodzi, jak co komu wychodzi", czyli o talentach wokalnych brytyjskich aktorów

Oglądałam ostatnio "Dzwoneczka i tajemnicę piratów". W moim przypadku to dość zaskakujący wybór - nie dość, że zdecydowanie należę do tych dziewczynek, które wolą smoki od wróżek, Iron Mana od komedii romantycznych, a bitwę o Helmowy Jar przedkładają nad zwiedzanie Imladris, to jeszcze nie posiadam potomka, który by mnie mobilizował do odkrywania w sobie miłości do tiuli, koronek, tiar i błyszczących skrzydełek. 

Bąbel mój (który powoli zaczyna tracić prawo do tego miana, bo się za dorosły robi) preferuje bajki w stylu "Megamocnego" czy "Strażników Marzeń", na co nie narzekam, bo za każdym razem bawimy się na nich świetnie. Zdarza mi się jednak wzdychać (po cichu, żeby sobie wstydu przed dzieckiem nie narobić) za takimi "Zaplątanymi" na przykład:) A ponieważ mam siostrzenice, więc od czasu do czasu w oko wpada mi coś, co na moment budzi we mnie księżniczkę zamkniętą w wieży (strzeżonej zazwyczaj przez Avengersów, X-Menów i całe stado baśniowych dinozaurów). Tak było z najnowszą przygodą Dzwoneczka. Oficjalne tłumaczenie brzmi, że to bajka o piratach i ich nikczemnych planach, co mieści się w granicach moich i mojego Dziecka upodobań:)

Zaraz, zaraz, ale ja wcale o wróżkach pisać nie planowałam. Zmierzam do tego, że w filmie tym jest piosenka. Fragment tej piosenki, w oryginale oczywiście, śpiewa Tom Hiddleston i to śpiewa go po prostu rewelacyjnie. A Tom Hiddleston już zdecydowanie pasuje do moich normalnych zainteresowań, bo grał swego czasu skandynawskiego boga Lokiego. Pomijając filmy, w których to robił (pierwsza część "Thora" jest, moim skromnym zdaniem, bardzo kiepska), to Loki z Hiddlestona pierwszorzędny - właśnie taki, jakiego sobie wyobrażałam, gdy się dawno temu zaczytywałam w mitologii Wikingów.


Moje ulubione ujęcie Lokiego ;)
Dzięki Tomowi wpadłam na pomysł, żeby sobie posiedzieć i pooglądać śpiewających aktorów. Trochę się pośmiałam, trochę pozachwycałam, a potem stwierdziłam, że muszę sobie te perełki zapisać ku pamięci, bo jest to doskonałe źródło dobrego humoru. Będą to, oczywiście, jedynie aktorzy angielscy, bo inni nie tylko nie mają pojęcia o śpiewaniu, ale przede wszystkim nie mają w sobie tego niezmiennie mnie fascynującego dystansu do siebie. Nikt tak nie potrafi żartować z samych siebie jak Brytyjczycy :)

Tom Hiddleston to aktor, który ma ogromną charyzmę, jest zawsze uśmiechnięty, uroczy, a przy tym w oczach można mu wyczytać wielką miłość do tego, co robi. I to się czuje, gdy się go ogląda na ekranie. Może jeszcze nie w "Cranford", ale w "Czasie wojny" było to już wyraźnie widoczne. Nie miałam okazji, żeby zobaczyć go na żywo na deskach teatru Donmar Werehouse, gdzie grał Coriolanusa, ale oglądałam ten spektakl w Multikinie. Całością jakoś specjalnie porażona nie byłam, ale Hiddleston był naprawdę znakomity. A widząc, jak w trakcie pracy nad ścieżką dźwiękową do "Dzwoneczka" radośnie wczuwa się w śpiewanie piosenki pirackiej, aż serce mi rośnie, bo uwielbiam ludzi z pasją.


O tym, jak nie zadałam pytania Benedictowi Cumberbatchowi

Wiecie, że Benedict Cumberbatch był w Krakowie? A wyobrażacie sobie, że mnie mogło tam wtedy zabraknąć? :) No właśnie! :) Tak więc byłam, widziałam tę chudzinę na własne oczy, niemal samochodem mnie rozjechał, ale słowa zamienić z nim nie zdołałam, bo był chroniony niczym królowa angielska. Przed wszystkimi - nie tylko przed fanami, także przed dziennikarzami. Pojechałam tam jako wielbicielka (oczywiście!), ale też dziennikarka, żeby sobie w jakiś sposób sprawę ułatwić. Liczyłam na to, że uda mi się zadać mu kilka pytań - jeśli nie w trakcie osobnego wywiadu, to przynajmniej w chwili, gdy będzie szedł przed szpalerem kamer i mikrofonów zatrzymując się od czasu do czasu, by zamienić parę słów. Robi tak często, więc miałam prawo się łudzić, a co! Niestety, jedynego wywiadu udzielił dziennikarzowi z Tvn, a resztę czasu spędził na ukrywaniu się przed wszystkimi. 


Podziękowanie za wyróżnienie nagrodą "Pod Prąd"

Benedict przyjechał na Off Plus Camera - Międzynarodowy Festiwal Filmów Niezależnych. Wystąpił w charakterze członka kolektywu produkcyjnego SunnyMarch, który założył z przyjaciółmi w zeszłym roku. Wraz z nim pojawili się także dwaj Adamowie - Ackland i Selves, do kompletu zabrakło im tylko Bena Dillona. Pierwszym stworzonym przez nich obrazem jest krótkometrażowy film "Little Favour" i właśnie to dzieło przyjechali promować w Krakowie. Działalność SunnyMarch jest naprawdę ciekawym przypadkiem, a film, choć może dziełem specjalnie wybitnym nie jest, prezentuje się całkiem nieźle - a już zakończenie mocno wbija w fotel. Tak więc pytań miałam sporo (przy okazji, trochę off-topic, chciałam się dowiedzieć o to nieszczęsne stage door po "Hamlecie", na które podobno Pan Wielki Gwiazdor ma nie wychodzić). No i dowiedziałam się tyle co nic.


Centrum Festiwalowe w Pałacu Pod Baranami (foto moje)
Przyznać muszę, że zadanie wcale nie byłoby takie trudne, gdyby cały pobyt Cumberbatcha był zorganizowany trochę inaczej. Dziennikarzom naprawdę ułatwiano dostęp do gości, na wszelkie spotkania, wykłady, warsztaty, projekcje. Żałuję, że nie mogłam być w Grodzie Kraka przez cały czas trwania festiwalu - skoro jeden dzień był tak pełen wrażeń, to po tygodniu takich ekstremalnych przeżyć chodziłabym nieprzytomna ze szczęścia przez następnych kilka miesięcy. Miałam możliwość porozmawiać z każdym praktycznie gościem, z wyjątkiem tego, na którym mi najbardziej zależało. 

Sherlock Holmes i jego telefon komórkowy ;)

Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze i że lato Wam służy. Jak to zwykle bywa w czasie wakacyjnym, ruch internetowy trochę zwalnia, wszystkim nam brakuje czasu, żeby siedzieć w domu i pisać, czytać lub komentować - pogoda sprzyja zanurzaniu się w ciepełku, wystawianiu nosa na działanie promieni słonecznych i najróżniejszych wędrówkach, bliższych (do parku), trochę dalszych (krótki wypad gdziekolwiek, byle poza granice miejsca zamieszkania) i całkiem dalekich (kto był w Hiszpanii? przyznać się!!). 

U mnie też trochę leniwiej, zamiast tworzyć jeden porządny tekst mam kilka pozaczynanych i przez większość wolnego czasu zbieram materiały, które mogą mi się przydać w ich pisaniu, ale jakoś nie mam natchnienia, żeby porządnie skończyć choć jeden. Mam tylko nadzieję, że dzięki temu powstają naprawdę wartościowe, wyczerpujące i ciekawe artykuły. Przyznać też muszę, że ostatnio oglądam sporo filmów - trafiłam już na kilka naprawdę świetnych. Jak ktoś lubi sensację, to polecam magnetyczny "Trans", wielbicielom thrillerów na pewno spodoba się z lekka bajkowa, przerażająca "Mama", a ci z Was, którzy lubią na filmach pochlipać, którzy czekają na bohaterów, których można podziwiać i sceny, które wzruszają muszą koniecznie oglądnąć "War horse" (nie wiedzieć czemu po polsku tytuł brzmi "Czas wojny"). No i jeszcze oglądałam coś, dzięki czemu piszę dzisiaj ten post:)


Nigdy, przenigdy nie przyszłoby mi do głowy, że serial, który zrobi na mnie największe wrażenie, który wbije mnie w fotel bujany, zaczaruje i sprawi, że będę o nim myślała przez kilka prawie całych dni i kilka prawie całych ćwierci nocy nie będzie opowiadał historii z dawnych lat, nie będzie serialem kostiumowym, historycznym. Stwierdzenie tego faktu tak mnie ostatnio zaskoczyło, że musiało ostatecznie zaowocować tekstem na blogu. 

Rzadko biorę się za pisanie o tym, co oglądam, zwykle większe wrażenie robi na mnie to, co czytam. To książki pobudzają moje szare komórki, to one mnie uczą, wzruszają, rozśmieszają na tyle, że czuję potrzebę dzielenia się z Wami procesami myślowymi, które powstają w wyniku lektury. Nie znaczy to, że nie kocham oglądać filmów - nie raz i nie dwa trafiłam na taki obraz, który mnie ujął, który pokazał mi drogę do zgłębiania wiedzy, kilka razy trafił mi się film poruszający mnie do głębi albo zachwycający mnie bez reszty. Niemniej jednak niezwykle rzadko odczuwam potrzebę napisania tekstu o tym, podzielenia się wrażeniami, odczuciami, myślami - wolę już raczej tworzyć opowieści o historiach, o których przeczytałam w wyniku seansu filmowego.

P. Gregory, D. Baldwin, M. Jones "Kobiety Wojny Dwu Róż"


"Fascynująca prawda o trzech kobietach uwikłanych w burzliwe dzieje Wojny Dwu Róż. Philippa Gregory, bestsellerowa autorka "New York Timesa", oraz wybitni brytyjscy historycy David Baldwin i Michael Jones opisują losy wyjątkowych kobiet, które odegrały znaczącą rolę w Wojnie Dwu Róż - konflikcie pomiędzy zwaśnionymi rodami Yorków i Lancasterów w XV-wiecznej Anglii. Zaciekłą rywalizację o koronę wygrał potomek obu rodów, zapoczątkowując dynastię Tudorów. Kobiety Wojny Dwu Róż to nowatorska, pięknie ilustrowana portretami i wzbogacona materiałami źródłowymi książka, która nie tylko poszerza wiedzę o mniej znanych postaciach historycznych, ale daje także wgląd w inspiracje kryjące się za powieściami Philippy Gregory."

Książka, o której chcę dzisiaj Wam napisać nie należy do beletrystyki, jak mogłoby sugerować umieszczone na okładce imię i nazwisko znanej dobrze w Polsce autorki powieści historycznych. Jest to zbiór trzech esejów biograficznych - inicjatorką powstania tej pozycji była właśnie Philippa Gregory, ona też napisała jeden z rozdziałów oraz obszerny i naprawdę znakomity wstęp. W pełni zasłużyła więc na to, by jej nazwisko zostało na obwolucie szczególnie wyróżnione. Przypuszczam, iż nie wszyscy wiedzą, że jest ona przede wszystkim doktorem historii, badaczem, autorką wielu publikacji naukowych. Przedmowa, którą przygotowała do "Kobiet Wojny Dwu Róż" przybliża nam jej warsztat, pracę, którą wykonuje przed przystąpieniem do pisania czegokolwiek, także powieści.

Wstęp ten sprawia, że nie tylko esej o Jakobinie Luksemburskiej, który wyszedł spod pióra (no dobrze, klawiatury zapewne) Gregory, ale także wszystkie jej powieści stają się pozycjami niezwykle cennymi pod względem historycznym. Autorka w profesjonalny, a przy okazji pełen pasji sposób pisze o swoich poszukiwaniach, o tym, jak tworzy każdą ze swoich postaci, opisuje proces poprzedzający powstawanie tekstów historycznych. Wszystko to jest tak wiarygodne i budzące respekt, że każe zupełnie inaczej spojrzeć przede wszystkim na powieści Gregory, które niektórzy mogą uznawać za wyssane z palca romantyczne obyczajówki. Tymczasem są to twory pisarki, która do historii ma olbrzymi respekt, podchodzi do niej z szacunkiem, miłością i wiedzą.

Opisanie postaci Jakobiny, baronowej Rivers, matki przyszłej królowej Anglii, nie było łatwe. Źródła historyczne praktycznie o niej milczą. W końcu kobiety, według ówczesnej mentalności, nie zasługiwały na to, by kronikarze rozwodzili się nad ich losami i działaniami. Dochodzenie do tego, jak toczyły się dzieje jakiejkolwiek niewiasty żyjącej w średniowieczu przypomina syzyfową pracę, niemniej jednak łatwiej opisać królową, niż jej matkę. O Jakobinie nie wiadomo prawie nic, a jednak Philippie Gregory udało się zbudować przekonujący i na pewno prawdziwy obraz jej życia. Jakim cudem?

Susan Hill "Kobieta w czerni"


"Spowity mgłą i tajemnicą Dom na Węgorzowych Moczarach góruje nad omiatanymi przez morskie wichry bagnami,odcięty od świata i niedostępny, gdy fale przypływu pochłoną Ławicę Dziewięciu Topielców – jedyną drogę, jaka łączy go z lądem. Arthur Kipps, młody notariusz z Londynu, przyjeżdża na pogrzeb samotnej właścicielki domu, by uporządkować pozostawione przez zmarłą papiery. Nie wie jeszcze, co wydarzyło się przed laty w domu i na otaczających go bagnach. Nie wie, kim jest kobieta w czarnej sukni, która ukazuje mu się z oddali. Lecz wkrótce odkryje przerażający sekret Domu na Węgorzowych Moczarach i pojmie, jak straszliwą zapowiedzią jest pojawienie się kobiety w czerni…"

Pisałam już gdzieś kiedyś, że lubię się bać? Chodzi mi oczywiście o dreszczyk emocji przebiegający po plecach w chwili, gdy bohater czytanej przeze mnie książki słyszy nieokreślony dźwięk na końcu ciemnego i najzupełniej pustego korytarza albo wówczas, gdy w filmie rozbrzmiewa wyjątkowo złowieszcza muzyka zwiastująca nadejście czegoś nieziemskiego, zwiewnego i zapewne bardzo przerażającego. Lubię po obejrzeniu thrillera oglądać się za siebie w panice, gdy tylko kornik zacznie chrobotać w szafie, lubię ganiać po domu i wszędzie świecić światła sprawdzając przy okazji, czy drzwi wyjściowe aby na pewno są zamknięte na cztery spusty, choć przecież jest najzupełniej jasne, że nawet dziesięć spustów ducha nie powstrzyma. 

Tak już mam, że lubię dreszczowce. W tym jednym przypadku chyba bardziej filmowe niż książkowe, bo niewielu znam pisarzy, którym udaje się osiągnąć naprawdę dobry efekt nastroju grozy i mrocznej tajemnicy. Autor ma do dyspozycji tylko pióro (gęsie, wieczne lub długopis, klawiaturę - do wyboru), twórca filmowy oprócz obrazu ma jeszcze dźwięk i muzykę, które przecież stanowią o większej części sukcesu. Oglądałam ostatnio znakomity thriller z Nicole Kidman i Mią Wasikowską - "Stoker", który oczarował mnie przepięknymi, naprawdę zachwycającymi zdjęciami, nastrojową muzyką i trudnym do osiągnięcia perfekcyjnym klimatem grozy, który wbił mnie w fotel.


"Stoker", reż. Chan-wook Park

Co się tyczy hobbitów...

Istnieje kilka książek i kilka filmów, które wydały mi się kiedyś, gdy je po raz pierwszy czytałam i oglądałam, najpiękniejsze na świecie, najcudowniejsze - delektowałam się każdym rozdziałem, każdą sceną, smakowałam je i nie chciałam kończyć. W końcu jednak przewracałam ostatnią stronę książki, w filmie kończyła się scena finałowa. Magia, radość i piękno pozostawały w moim sercu, ale obok nich rozsiadał się także dziwny smutek, który szeptał, że już nigdy nie wróci ten "pierwszy raz". Mogę do lektury i do seansu wracać wiele razy, ale pierwszy raz jest jedyny i niepowtarzalny.

Myślę, że każdy z nas ma takie książki, filmy, dramaty teatralne, taką muzykę lub operę. Kultura i uczucia z nią związane są dla nas tak ważne, że wpływają na nasze życie, dają nam nieograniczone szczęście, pozwalają wiele przeżywać i nieraz niosą ze sobą katharsis. Tyle razy już sięgałam po "Wichrowe Wzgórza", ale nie zapomnę nigdy tych wieczorów, gdy czytałam o losach Catherine i Heathcliffa nie wiedząc jeszcze jak się skończą, gdy płakałam nad ich miłością. Takie chwile już nie wrócą... ilekroć patrzę na półki z książkami zawsze wzdycham pragnąc tak bardzo wrócić do dni, gdy lektura "Cienia wiatru" Zafona była jeszcze przede mną:)

Czołową pozycją tego rodzaju jest dla mnie "Władca Pierścieni". Tyle już lat minęło od chwili, gdy sięgnęłam po tę książkę, ale do dziś pamiętam, jak mnie wchłonęła, jak nieprzytomny podnosiłam wzrok, gdy ktoś usiłował przywołać mnie ze Śródziemia przypominając, że trzeba jeść, żeby żyć. Ta pierwsza lektura była jedyna w swoim rodzaju - jeszcze wówczas nie przypuszczałam nawet co stanie się z Gandalfem, nie wiedziałam, że zginie jeden z członków Drużyny Pierścienia, nie miałam pojęcia czy misja Froda zakończy się pomyślnie. Pokochałam tę książkę do tego stopnia, że od tamtej pory czytam wszystko Tolkiena i o Tolkienie co tylko wpadnie mi w ręce.

Wielkim dla mnie szczęściem był fakt powstania znakomitego filmu, który Peter Jackson nakręcił na podstawie dzieła angielskiego profesora. Przyjemność rozłożona na raty - trzy części dawkowane na przestrzeni dwóch lat. Ale i to się skończyło - film od tamtego czasu oglądałam zapewne już kilkanaście razy, ale "dziewiczy" seans był jedyny i niepowtarzalny, tęsknota za nim ciągle do mnie wraca. Myślałam, że na tym skończy się radość "pierwszego razu" jeśli chodzi o Tolkiena... I wówczas gruchnęła wieść, że Peter Jackson nakręci "Hobbita"!


"Jane Eyre" 2011

"Dziwne losy Jane Eyre" Charlotte Bronte to jedna z tych książek, które leżą w mojej biblioteczce na honorowym miejscu. Ukochana, zaczytana - gdy mój wzrok zawędruje na jej okładkę uśmiecham się z rozrzewnieniem. Przypomina mi się wówczas czas, gdy jeszcze nie znałam Jane i pana Rochestera, gdy po raz pierwszy sięgnęłam po niepozorną książeczkę w zielonej okładce i nie mogłam się od niej oderwać do świtu. To również jedna z tych książek, której kolejne ekranizacje wzbudzają we mnie zniecierpliwienie - po cóż przekładać na język filmu coś, co jest doskonałe same w sobie, co pobudza wyobraźnię bardziej, niż jakikolwiek obraz. Czy gotycka powieść z XIX wieku może na ekranie wyglądać wiarygodnie? Reżyser musiałby mieć tę wrażliwość, której brakuje większości współczesnych ludzi, przy tym w tym wypadku potrzebny jest talent do przetworzenia obrazu tak, by nie wyglądał nowocześnie, by miał w sobie klimat, nostalgię, tajemnicę, grozę... 


Na szczęście najnowszy film, który powstał na podstawie powieści Charlotte (nie dziwcie się, że jesteśmy po imieniu - siostry Brontë i ja jesteśmy od dawna przyjaciółkami) nie zawiódł moich oczekiwań. Oczarował mnie, zachwycił i rozkochał w sobie. Mimo tego, że "Jane Eyre" na ekranach pojawiała się już w kilkunastu odsłonach, to ten film jest świeży i specyficznie urokliwy. Zdążyłam obejrzeć go już kilka razy i na pewno na tym się nie skończy. Podobnie było z ekranizacją "Wichrowych Wzgórz" w reżyserii Petera Kosminsky'ego (minęło już dwadzieścia lat - ależ ten czas leci). Przepiękna muzyka, przytłumione, rozmyte kolory, spokojny montaż i genialna gra Ralpha Fiennesa sprawiły, że książka, której nie byłam w stanie wyobrazić sobie na ekranie zaczęła dla mnie żyć drugim życiem. Teraz także "Dziwne losy Jane Eyre" podzieliły się na dwa arcydzieła - słowa i obrazu. 

Antonia S. Byatt "Opętanie" - rozmyślania o biografii



"Roland Mitchell, niedoceniany i ledwo wiążący koniec z końcem literaturoznawca, zajmuje się naukowo twórczością XIX-wiecznego poety, Randolpha Asha. Między stronicami jednego z zakurzonych i pożółkłych woluminów, należących niegdyś do autora, badacz znajduje rękopisy listów miłosnych, których adresatką bynajmniej nie była żona poety…
Zagadkową kobietą rzucającą zupełnie nowe światło na biografię Asha okazuje się młoda poetka, Christabel La Motte, nieznana szerszym kręgom odbiorców. Jedną z badaczek jej twórczości jest Maud Bailey, jak się wkrótce okazuje, praprawnuczka siostrzenicy poetki. Oboje – zarówno Mitchell, jak i Bailey – zmuszeni nagle do współpracy, traktują się wzajemnie z dużą dozą dystansu, nieufności, a wręcz wrogości, ale fascynująca tajemnica mobilizuje ich do wspólnych poszukiwań…"
  
Pewnego pięknego (jak wszystkie zresztą) dnia obejrzałam świetny film pt. "Possession" ("Opętanie", reż. Neil LaBute). Oczarował mnie przede wszystkim Jeremy Northam, który chyba urodził się w XIX wieku i dziwnym zrządzeniem losu został przeniesiony w nasze czasy, aby grywać role kostiumowe w najlepszych angielskich filmach (m.in. "Emma", "Wichrowe Wzgórza", "Idealny mąż", "Gosford Park").


Jeremy Northam jako Randolph Ash ("Opętanie")
Najbardziej jednak zainteresowała mnie głębia scenariusza. Wydawać by się mogło, że treść nie wymaga zbytniego zaangażowania umysłu - ot, sensacyjne poszukiwania listów poety, za wszelką cenę dążenie do odkrycia jego sekretnego romansu, a do tego banalna historyjka miłosna. Dla mnie jednak akcja kryła wiele innych znaczeń, pokłady tematów do przemyślenia. Spodobał mi się sposób prowadzenia narracji - przeplatające się historie wiktoriańskich poetów i XX-wiecznych badaczy literackich. Moje pojmowanie historii i literatury, pragnienie dotknięcia postaci znanych tylko z papierowych kart odnalazło w tym dziele drogę do poznania.

Zdaję sobie sprawę z tego, że brzmi to dziwnie w zestawieniu ze zwykłym filmem romantyczno-obyczajowym. Jest to najzupełniej subiektywne odczucie i zapewne nie każdy widz w ten sposób odczytuje tę historię. Odrzuciłam na bok, ledwo zauważywszy, banalne perypetie miłosne pary współczesnych bohaterów. Nie zapadło mi w serce pragnienie poszukiwania sensacji i skandalu przez niektórych badaczy. Maud i Roland znaleźli nitkę, która zaprowadziła ich do odkrycia specyficznego, drażliwego, ukrytego przez lata. Nie każdy powinien dostać w swoje ręce taką wiedzę. Jest delikatna niczym sekretny pocałunek - nieodpowiednio wydobyta na światło dzienne staje się plotką, sensacją, zrzuceniem kogoś z piedestału. Z drugiej strony odnalezienie listów poety i dotarcie do informacji o jego miłości do kobiety, która nie była jego żoną, do poetki, która żyła przecież samotnie z małym domku pozornie nie spotykając się z nikim, o ich wspólnych, splecionych na wieki losach, pomogło lepiej zrozumieć poezję obojga.