Majówka, czyli wszystko co dobre szybko się kończy

Dawno już nie byłam tak zadowolona z tego, jak spędziłam kilka wolnych dni. Zwykle zbiera się masa spraw do załatwienia, pełno kurzu do usunięcia, szaf do posprzątania, okien do umycia - wymieniać można długo. A potem nagle okazuje się, że wolne chwile są już tylko wspomnieniem, a wielkie plany dotyczące wypoczynku nadal pozostają planami. Tym razem udało mi się jakoś zorganizować i spędzić długi majowy weekend tak, jak sobie to wymarzyłam, a nawet jeszcze lepiej.

Przede wszystkim nie planowałam nigdzie jechać, ale dzięki luźno rzuconemu pomysłowi i szybkiej jego realizacji prawie z marszu spakowałam rodzinkę i pojechaliśmy na dwa dni w nasze ulubione miejsce, czyli do Krakowa. Prognozy pogody nie były optymistyczne, mieliśmy więc plan A i tzw. plan alarmowy, czyli plan B. W środę pogoda, choć niezbyt rozpieszczająca ciepełkiem, była jednak znośna i plan podstawowy dotyczący tego dnia został zrealizowany w stu procentach. Nieważne, że nie udało mi się zaprezentować na krakowskim Rynku nowych sandałków. Nie padało, więc wszystkie marzenia mojego Bąbla zostały spełnione.

Mimo tego, iż każdy zakamarek zoo poznał już jakiś czas temu, także i tym razem oświadczył, że zwierzaki punktem głównym wycieczki muszą być. Wdrapaliśmy się więc do wysoko położonego zwierzyńca, zarejestrowaliśmy optymistyczny fakt powstawania pawilonu dla żyraf, których bardzo w tym miejscu zawsze brakowało, pogadaliśmy z Aslanem (lwem), Marlenką (wydrą), królem Julianem (lemurem) i innymi futrzakami, z których prawie każde zostało przez Bąbla ochrzczone imieniem z filmu lub książki i ruszyliśmy wreszcie w niepoznane jeszcze rejony. A dokładniej w kierunku kopca Piłsudskiego - tam do tej pory nie byliśmy. Trochę wiało, a widoczność nie była najlepsza, ale szczyt udało nam się zdobyć:) Po obiedzie Bąbel pomknął na hulajnodze przez krakowskie uliczki, a my pomknęliśmy za nim z językami na brodach. Przemknęliśmy w ten sposób przez Rynek, Grodzką, a potem bulwarem pod Wawelem. Na szczęście łaskawie pozwalano nam chwilami odpocząć. Na koniec jeszcze spacerek Plantami. Byłam mocno zmęczona fizycznie, ale psychicznie odpoczęłam znakomicie.


Plany na następny dzień zakładały Ojców, Muzeum Lotnictwa, a w razie deszczu spokojne "szwendanie się" to tu, to tam. Oczywiście lało, więc zaopatrzeni w parasole poszliśmy w miejsce, gdzie nigdy nie można się nudzić, czyli na Rynek oczywiście. Wylądowaliśmy w Sukiennicach, gdzie nie byliśmy jeszcze nigdy. Bąblowi dech zaparło w małych piersiach na widok wielkich płócien Matejki - "Hołdu pruskiego" i "Kościuszki pod Racławicami", a jego mamie łza się w oku kręciła ze szczęścia, gdy stawała przed "Rusałkami" Pruszkowskiego, "Szałem" Podkowińskiego czy przed cyklem Grottgera "Lithuania"...


sala Matejki (w oddali Siemiradzki)
W pewnym momencie zatrzymaliśmy się przed obrazem "Pochodnie Nerona" Siemiradzkiego. Zaczęłam synkowi opowiadać o tym, co przedstawia, wyjaśniać znaczenie poszczególnych fragmentów płótna - jak zwykle słuchał zafascynowany. Za chwilę dotarł do nas mój mąż, który zamarudził przy Matejce, poprosiłam więc Patryczka, żeby opowiedział tacie o tym, czego się właśnie dowiedział. Bąbel relacjonuje, a za ich plecami stoi para ludzi w średnim wieku i pani w rozmowie z panem zastanawia się, cóż takiego ten obraz może przedstawiać... Miałam na końcu języka propozycję, żeby posłuchała przez chwilę "wykładu" siedmiolatka:)

Byliśmy jeszcze w Krzysztoforach, na Floriańskiej, pod Barbakanem - spokojny wypoczynek, bez pędzenia gdzieś na czas. Obowiązkowo zajrzeliśmy do Taniej Książki na Grodzkiej i obowiązkowo wsiąkliśmy tam na dłużej. Efekt - jak zwykle - do dźwigania worek z lekturą:)

Tak więc dwa pierwsze dni majówki wykorzystałam bardzo dobrze, odpoczęłam psychicznie, naładowałam akumulatory po to, by przez kolejne trzy dni leżeć z nogami w górze. Udało mi się nadzwyczaj dobrze. Trzy przeczytane książki, trzy napisane teksty, dwa obejrzane filmy - efekty przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Podziękowania należą się moim mężczyznom, którzy zajęli się sami sobą i dali mi w spokoju napawać się wolnością.

Niedawno zarzekałam się, że przez dłuższy czas nie sięgnę po literaturę mówiącą o wojnie, a tu nadarzyła się okazja na obejrzenie przepięknie nakręconego "Chłopca w pasiastej piżamie". Jak już go oglądnęłam, łzy wszystkie wylałam, to przecież nie mogłam nie przeczytać. Film jest bardziej obrazowy, poruszający, pewnie dlatego, że książka Johna Boyne jest pisana z perspektywy chłopca - widzimy więc wszystko oczyma dziewięciolatka, który z niczego nie zdaje sobie sprawy. Wiemy o co chodzi, ale odbiór jest złagodzony. Film natomiast pokazuje więcej, bardziej gra na emocjach widza. W wielkim skrócie - głównym bohaterem jest Bruno, którego ojciec, wojskowy, zostaje oddelegowany do objęcia placówki daleko od Berlina. Zabiera ze sobą całą rodzinę. Na miejscu dziecko cierpi z powodu braku rozrywek, miejsca do zabawy, rówieśników. Przez przypadek poznaje chłopca, który mieszka za drucianym ogrodzeniem i całymi dniami chodzi w piżamie w paski. Jest chudy, ma ogoloną głowę, nie ma zabawek, a jego mama gdzieś zniknęła. I w ten oto sposób syn komendanta obozu zaprzyjaźnia się z żydowskim więźniem obozu koncentracyjnego. Opowieść jest naprawdę wzruszająca i pięknie napisana, ale powiedziałabym, że twórcy filmu poszli głębiej niż autor książki, pokazali problem ciekawiej i poważniej. Powieść jest przeznaczona dla młodego czytelnika i wg mnie jest doskonałym kandydatem na szkolną listę lektur.


film jest przepiękny wizualnie
Kolejne wspaniałe godziny spędziłam nad lekturą "Małych kobietek" Louisy May Alcott. Nie wiem, jakim cudem ta książka uchowała się do tej pory przede mną. Idealnie pasuje do typu powieści pochłanianych w szkole podstawowej i liceum - opowiada o czterech siostrach, które zmagają się z życiem, przeżywają najróżniejsze przygody, dojrzewają, doznają pierwszych, delikatnych porywów serca... Dzielne, mądre, dobre "kobietki", których ojciec walczy na frontach wojny secesyjnej, pomagają jak potrafią najlepiej osamotnionej matce w przeżyciu tego trudnego okresu.


szkoda tylko, że nowe wydanie jest tak rozpaczliwie brzydkie...
Czytałam, zachwycałam się, śmiałam się i beczałam, wspominałam czasy, gdy "Ania z Zielonego Wzgórza" nie znikała z mojej półki na podręczne lektury - a po tym wszystkim stwierdziłam, że szczęściara ze mnie, iż po tylu latach potrafię się jeszcze tak cieszyć lekturą dobrej książki dla młodzieży. Oznacza to, że "Tajemniczy opiekun", cykl książek o Ani Shirley czy "Mała książniczka" nadal mogą bezpiecznie należeć do moich ukochanych książek, a ja nigdy ich nie zdradzę stwierdzeniem, że już z nich wyrosłam.

Na koniec "machnęłam" uroczą książeczkę pod wiele mówiącym tytułem "Ordynat Zaleffski i odwołany pojedynek". Jest to pastisz kryminału, ale nie takiego zwyczajnego, tylko przedwojennego! Do tego napisany z takim polotem, że po jego lekturze nie mogłam nie tylko przestać się śmiać, ale i wyjść z podziwu dla talentu autora (autorki?), który kryje się pod pseudonimem pasującym idealnie do opisywanej epoki - Gryzelda Chocimirska.

Tytułowy bohater to dandys w całym znaczeniu tego słowa - jego rąk nie może skalać praca, bo przecież taka jest tradycja rodu Zaleffskich, których drzewo genealogiczne sięga zamierzchłych czasów charakteryzujących się tym, że ludzie jeszcze w skórach biegali za mamutami. Lui, osiemnasty ordynat przesławnego nazwiska, pasożytuje więc na ciotce, bo majątku własnego już nie posiada - nietrudno się domyśleć, co z nim zrobił. Mimo tego, że jest z niego hulaka jakich mało, do tego podrywacz i bałamut, który żadnej ładniejszej kobiecie nie przepuści (nad panienki stawia mężatki i wdowy), a przede wszystkim największy obibok w Starym Letnisku (miejscowość wypoczynkowa pod Warszawą wzorowana na słynnym Milanówku), to jednak jest osobnikiem niezwykle czarującym, którego nie sposób nie polubić. Do tego jeszcze jak spotka się ze swoim najlepszym przyjacielem Guciem - po prostu wytrzymać nie można i serce się do nich rwie. Tak, wystarczyłoby, że pan ordynat zaszczyciłby mnie swoim spojrzeniem, już byłabym jego, bez dwóch zdań:)

Dobra, o czym to ja... Panie Luiego kochają, panowie trochę mniej. Cała historia zaczyna się więc od pojedynku, na który ordynat Zaleffski został wyzwany przez obrażonego narzeczonego pewnej pięknej panny. Do skrzyżowania szabel jednak nie dochodzi, ponieważ rzeczony obrażony narzeczony zostaje znaleziony w sejfie swojego przyszłego teścia - martwy. Oczywiście od zarzutów musi się opędzać Bogu ducha winny ordynat, który postanawia sam odnaleźć mordercę.


Pomysł na powieść jest znakomity, wykonanie równie świetne, nic tylko brać, czytać i zaśmiewać się do rozpuku. Pamiętacie "Na ustach grzechu" Magdaleny Samozwaniec? To podobny styl, ale ja "Ordynata Zaleffskiego" wolę, bo dzieje się w nim więcej i jest pisany bardziej na serio. Tam śmieję się tylko z języka, ze stylizacji, tutaj także z sytuacji. Autor, który nie wiedzieć czemu, postanowił ukryć swoje prawdziwe "ja", czerpał garściami z Mniszkównej, z Dołęgi-Mostowicza, z samej Samozwaniec też, ale całości nadał znakomitą i niepowtarzalną formę. Szkoda tylko, że wydanie takie niepozorne - mało brakowało, a bym je przegapiła...

Cóż, było, minęło - cudowne chwile zawsze najszybciej się kończą. Oby zawsze czas wolny udawało się równie pożytecznie przeżyć. A prawda, nie wspomniałam o tym, że pół niedzieli przesiedziałam na świeżym powietrzu, na słoneczku rozkoszując się rodzinnym grillowaniem - no, ale tam już nie udało mi się żadnej książki przeczytać:) Rety, ależ się rozgadałam. Kończę już, mam nadzieję, ze ktoś z Was dotrwał do końca:)



25 komentarzy:

  1. Sama jakiś czas temu oglądałam film "Chłopiec w pasiastej piżamie". Pamiętam, że film bardzo mną wstrząsnął - a konkretnie zareagowałam tak na dosłowne przedstawienie śmierci w obozie koncentracyjnym, w którym przebywały dzieci. Nawykliśmy do historii o holocauście. W filmach tak często pokazywane są sceny, w których Niemcy wyśmiewają się z obdartych i głodnych Żydów, każąc im całować sobie buty i tańczyć na ulicy. Ale opowieści o mordowaniu dzieci wykraczają niejako za te ramy i wstrząsają bardziej...
    Ja osobiście uważam, że film "Chłopiec w pasiastej piżamie" przeznaczony jest dla starszej młodzieży i dla widzów dorosłych, a już na pewno dla osób o mocnych nerwach, do których sama nie należę. Okrucieństwo, które zostało ukazane w filmie odnosi się bowiem nie tylko do kwestii mordowania Żydów, ale również do problemu manipulowania umysłami niemieckich dzieci, które musiały nauczyć się dzielić ludzi na osoby i zwierzęta, nawet gdy dziecięcym sercem czują inaczej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację - film jest wstrząsający, ale jakże inny od wielu znanych nam do tej pory obrazów o wojnie. Przede wszystkim przepiękny wizualnie, a przy tym całe zło, o którym opowiada ukazane jest jakby za zasłoną, którą jest niewiedza dziecka. Wszystko to, co straszne, okrutne dzieje się gdzieś obok, my tego nie widzimy - mając wiedzę i świadomość historyczną wiemy o co chodzi, ale twórcy nie bombardują nas brutalnymi i drastycznymi scenami. Dlatego uważam, że film, podobnie jak książka, nadaje się dla młodzieży. Książka dla młodszej, film dla trochę starszej. Właśnie w takiej formie młodzi ludzie powinni dowiadywać się o tym, co działo się w czasie wojny - ja, jako dwunastolatka zostałam wzięta przez nauczycielkę do kina na "Listę Schindlera", co było z jej strony wielkim błędem. Przeżyłam to okropnie, nie mogłam przestać myśleć o tym, co zobaczyłam. Wówczas taka młodzież była jeszcze bardziej dziecinna niż dziś... Przydałby się wówczas taki "Chłopiec w pasiastej piżamie".

      Ostatnia scena wciska w fotel, to fakt, ale jest nakręcona w tak inteligentny sposób, że nie emanuje brutalnością, działa na psychikę inaczej. Przede wszystkim również odwołuje się do wiedzy widza.

      Inna sprawa, że kobieta, która ma dzieci zawsze inaczej odbierze taką tematykę, niż np. dziewczyna piętnastoletnia.

      Usuń
  2. O rany, tyle tematów w jednym poście, nie wiem, od czego zacząć!
    Przede wszystkim cieszę się, że udało ci się aktywnie spędzić majówkę - uwielbiam takie wyjazdy i już nie mogę doczekać się sprzyjających okoliczności, by gdzieś wyskoczyć na dzień lub dwa:)
    "Chłopiec w pasiastej piżamie" to idealny przykład na to, że czasem ekranizacja jest lepsza i głębsza w przesłaniu od literackiego pierwowzoru. Film widziałam kilka razy i za każdym razem jestem tak samo poruszona. Poza wszystkimi innymi wartościami, to znakomity obraz - manifest antywojenny.
    "Małych kobietek" nie czytałam, ale słyszałam o książce wiele dobrego, a przez to nabrałam wielkiej ochoty na tę lekturę. Jest szansa, że docenię jej uroki, bo ja również nie wyrosłam z opowieści o Ani:)
    Natomiast do pastiszu przedwojennego kryminału mnie nie ciągnie, mam nadzieję, że mi wybaczysz:)
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzadko, bo rzadko, ale zdarza się adaptacja filmowa lepsza od literackiego pierwowzoru.

      Jeśli nie wyrosłaś z Ani, to "Małe kobietki" są właśnie dla Ciebie. I trzeba to mieć, żeby przekazać córce:) W moim przypadku siostrzenicom i bratanicy, hihi:)

      A jeśli chodzi o ordynata Zaleffskiego, to wybaczam, wybaczam:):):)

      Pozdrówka sobotnie!

      Usuń
  3. Mój kochany Kraków. Dawno tam nie byłam. Oj zbyt dawno. Trzeba się będzie wybrać. Obym tylko nie trafiła na żadnego wariata na Wawelu, bo wczoraj podano wiadomości o pewnym incydencie.
    A tego "Ordynata Zaleffskiego" muszę przeczytać. Uwielbiam M. Samozwaniec i podobne klimaty. Próbowałam też kiedyś przeczytać "Trędowatą", ale nie dałam rady. Przez te wszystkie "poetyckie" opisy nie dało się przebrnąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, "Trędowatej" ja też nie daję rady czytać, nie moja poetyka. Ale już parodie tego stylu jak najbardziej:) Uwielbiałam pokładać się ze śmiechu z Samozwaniec, teraz mam jeszcze prześwitnego ordynata na dokładkę:)

      Usuń
  4. Małe kobietki i Ordynat Zaleffski również mnie się bardzo podobały. Nie wiedziałam, że krakowskie zoo wzbogaciło się o żyrafy, ale nie byłam tam już ze dwa lata, za to przy ostatniej wycieczce urzekły mnie właśnie lemury, jeden z nich identycznie wyglądający jak król Julian siedział wczepiony w klatkę i wyglądał, jakby miał wygłosić przemówienie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żyraf jeszcze nie ma, pawilon dla nich jest dopiero w fazie powstawania - na moje oko skończony zostanie gdzieś koło jesieni, bo nie jestem optymistką jeśli chodzi o tempo polskiego budowania:)
      A lemury były słodkie - siedziały trzy razem, wtulone w siebie. Trochę nas to zdziwiło, bo Julian nie dałby się tak przytulać Mortowi i Morrisowi, ale cóż, może miał zły dzień:):):)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  5. A czemu uważasz, że obecne wydanie "Małych kobietek" jest beee. Dlatego, że różowe? mnie się oprawa graficzna jak najbardziej podoba, ale ja mam córkę, która nauczyła mnie kochać różowy:)
    Zwiedzania w Sukiennicach strasznie zazdroszczę:)
    A ostatnia książka może być ciekawa:)
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam nic przeciwko różowemu... No, powiedzmy, że nie jestem do niego uprzedzona tak jak mój syn:):) Nie chodzi o kolor, tylko o grafikę - nie moja bajka. Ja jestem raczej tradycjonalistką, jeśli chodzi o okładki, nie lubię sztuki nowoczesnej, a tutaj mamy przykład unowocześniania na siłę. "Małe kobietki" to powieść dziewiętnastowieczna, okładka powinna być do tego dopasowana. Poza tym uważam też, że zdecydowanie nie jest zachęcająca do kupienia jej. Pracowałam długo w księgarni i wiem, że dobra okładka to połowa sukcesu książki. Śliczne retro obrazki sprzedają się o wiele lepiej, niż współczesne "kilka kresek na krzyż". Oczywiście wszystko trzeba traktować z umiarem i nie przesadzać z kwiatuszkami, wstążeczkami, ozdóbkami, itp. Dobrym przykładem idealnej okładki jest dla mnie np. "Podróż do miasta świateł" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Ta książka przed dłuższy czas sprzedawała się okładką. "Małe kobietki" to książka, która mogła mieć uroczą, stylową okładkę - szkoda mi zmarnowanego potencjału.
      Oczywiście nie zakładam, że nikomu się nie podoba - jesteś tego najlepszym przykładem i cieszę się z tego.

      Usuń
  6. Z przyjemnością przeczytałam Twoją relację z wędrowania po Krakowie. Galeria w Sukiennicach dla mnie to jedno z piękniejszych muzeów w jakich byłam. Może dlatego, że mamy tam sztukę jedynie polską i tyle wspaniałych dzieł. Mam tam swoje ulubione obrazy, przed którymi zawsze przystanę.
    Przed remontem ekspozycja była nieco inna, niektóre obrazy poznikały, pojawiły się za to nowe.
    Teraz czekam z utęsknieniem na otwarcie Muzeum Czartoryskich. Ponoć dopiero w 2014 roku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepięknie jest w Sukiennicach, choć chciałoby się, żeby było więcej sal, więcej obrazów. Przypomniała mi się National Gallery w Londynie - ten sam klimat, tylko skala inna:) Będę tam wracać nie raz, to pewne, tylko muszę wybierać okresy względnego spokoju turystycznego. Nam się udało - tłumów żadnych nie było.

      Usuń
  7. Jak miło tak bez pośpiechu,realizować swoje plany i marzenia,dostosowując je do aury.Kraków w maju jest przeuroczy,choć dla mnie zawsze piękny!Magnolie na Wawelu upiększają i tak już fantastyczne miejsce,bulwary nad Wisłą toną w zieleni.
    Zdjęcia zamieszczone przez Ciebie cieszą i radują,Synek też chyba kocha Kraków?
    Teraz trwają Juwenalia,zbyt rozkrzyczany i zagęszczony królewski gród;trafiliście w odpowiednim czasie.Nawet i Sukiennice-Muzeum udało Wam się zwiedzić:),teraz tłumy.
    Ciepłym majem pozdrawiam,dziękuję za literackie nowinki:)
    Aśka Janik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bąbel w Krakowie zawsze znajdzie dla siebie coś ciekawego, choćby miało to być włażenie do wielkiej głowy pod Ratuszem po raz setny czy uciekanie przed wodą z fontanny na Placu Szczepańskim (tym razem sobie darowaliśmy, bo było za zimno). Jak tylko wracamy, to marzy o tym, żeby znów tam pojechać:) Jego, tak samo jak mnie, bardziej niż do nowych ciągnie do miejsc już znanych.
      Ja również pozdrawiam majem - dzisiaj baardzo ciepłym. Cudnie!

      Usuń
  8. W Krakowie nie można się nudzić;każdy znajdzie coś dla siebie:)!Może być i majówka w deszczu!
    Film "Chłopiec...." znam;świetny,teraz czas na lekturę i konfrontację:)-słonecznego maja-Jar

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książczyna na jeden wieczór, ale myślę, że warto przeczytać.

      Usuń
  9. "Małe kobietki" to jedna z moich ukochanych książek,poza cyklem o Ani Montgomery,oczywiście!
    Samozwaniec bardzo lubię,teraz zachęciłaś mnie do "Ordynata Zaleffskiego":))),ha!
    Twoje zdjęcie z synkiem na krakowskim Rynku,urocze-buziaki-Zoja

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A znasz dalsze części "Małych kobietek"? Dostałam informację od wydawnictwa MG, że noszą się z zamiarem ich wydania. Warto czytać? Nie ustępują pierwszej części?
      Zdjęcie urocze, bo my uroczy jesteśmy, hihi:) Dziękuję!

      Usuń
  10. Oczywiście,że jesteście przemili,pełni empatii!!!
    Niestety,nie znam-ale ucieszyła mnie wiadomość,że są kolejne i może będą wydane!
    Dzięki,już się cieszę:))),buziaki nocną porą-Zoja

    OdpowiedzUsuń
  11. "Małe kobietki" urocze-przypomniało mi się dzieciństwo i ukochane książki-m.in.Polyanna:) i oczywiście seria Montgomery o Ani-bywaj-Ewka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polyanna, Ania, Emilka, Jana ze Wzgórza Latarni... Cudowne książki, do których się wraca i które na wielki pozostają w sercu.

      Usuń
  12. Życzę wielu fascynujących "wypadów" do Krakowa!
    Może,gdy otworzą Muzeum Czartoryskich?-Zyg.

    OdpowiedzUsuń
  13. A ja powrócę do głównego tematu...wiosny,majówki:)))

    Urok

    W kwiatach miłości carówna – wiosna
    W zagajniku swój warkocz rozpina
    Ptasia modlitwa się hymnem rozniosła
    Chór dzwonu dźwięk przypomina.
    Pijana czarami wiosennej zabawy,
    Dymem się ślizga przez lasy,
    A na niej naszyjnik złotawy
    Błyszczy we włosach kudłatych.
    W ślad za nią pijana rusałka gotowa
    Rosą na księżycu moknąć.
    I ja, jak namiętność fiołkowa
    Chcę kochać, chcę kochać wiosną

    - Sergiusz Jesienin

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Magiczny, eteryczny niemal wiersz. Dziękuję. Ta "namiętność fiołkowa" mnie oczarowała!

      Usuń
  14. Bardzo lubię Jesienina,a gdy jeszcze przeczytałam o...fiołkach,pomyślałam od razu o Tobie:)-teraz pozdrawiam lawendowo-Halszka

    OdpowiedzUsuń