Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miejsca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Miejsca. Pokaż wszystkie posty

Kojot, owszem, ale tylko w pakiecie ze strusiem pędziwiatrem, czyli o tym, dlaczego nikt mnie nie namówi do zamieszkania na prerii



Robicie już plany wakacyjne? Są dobrym sposobem na to, by jakoś przetrwać zimę, więc rozmyślam o nich nieustannie od dwóch miesięcy. Nie wiem, czy ktoś z Was udaje się w najbliższym czasie do Arizony, ale po przeczytaniu "Wyspy na prerii" Wojciecha Cejrowskiego raczej bym takiej wyprawy nikomu nie polecała. Ja się tam nie wybieram, moje projekty zakładają bliższe i bardziej... higieniczne okolice, ale kto wie - może niejednemu z moich Czytelników marzą się stepy, po których hula wyjący potępieńczo wiatr?

Jeżeli jakimś dziwnym trafem ktoś z Was odziedziczył (kupił, dostał, wygrał w karty - niepotrzebne skreślić) domek na takiej właśnie prerii i nie wie, co zrobić, żeby w ciągu tygodnia nie zostać:
a) zjedzonym przez kojota lub inne niebezpieczne gadziny,
b) wywianym przez preriową zawieruchę,
c) zastrzelonym przez sąsiada,
d) zasypanym żywcem przez wszędobylski proch,
e) skazanym na wielotygodniową kwarantannę przez przestraszonego skunksa,
to nabycie i wielokrotne przeczytanie wyżej wymienionej książki będzie dla szczęśliwca kwestią życia i śmierci!

Jednak podobne cuda zdarzają się wyjątkowo rzadko i nawet przez moje różowe okulary, których z nosa nie ściągam, nie widzę w pobliżu potencjalnego właściciela arizońskiego rancza (jeśli jest tu ktoś, kto może mi udowodnić, że się mylę, to łapa do góry!). Nikt więc zapewne nie będzie musiał traktować "Wyspy na prerii" jako poradnika lub przewodnika. I dobrze, bo nie jest ona ani jednym, ani drugim. Najpewniej będę się czuła określając ją jako genialny poprawiacz humoru, kopalnię wiedzy o jednym z amerykańskich stanów, a przy tym rewelacyjnie napisane wspomnienia.


Sprytne syreny i morderstwo w cieniu Wezuwiusza ("Zobaczyć Sorrento i umrzeć")


"Konstancja Radolińska, młoda Polka podróżująca po Europie, płynie do Neapolu na spotkanie ze swym "prawie" narzeczonym, Janem Morawskim, bohaterem "Zbrodni w błękicie" oraz "Abla i Kaina". Jednak mężczyzna w ostatniej chwili zmienia plany i rozżalona dziewczyna zaczyna podejrzewać, że Janowi na niej nie zależy. Przypadkowo Konstancja wpada na trop spisku anarchistycznego, którego pierwszym aktem był udany zamach na króla Włoch. Bez wahania postanawia rozwikłać  zagadkę i ostatecznie podbić serce ukochanego. Trafia do luksusowego hotelu w Sorrento, w sam środek międzynarodowego zgromadzenia arystokratów i awanturników, ale to, co miało być wakacyjną rozrywką, zmienia się wkrótce w tragedię - dochodzi do morderstwa."

Nie trzeba wnikliwie studiować "Odysei", żeby wiedzieć, kim były syreny. W sumie wystarczy obejrzeć czwartą część "Piratów z Karaibów" lub "Epokę Lodowcową 4" ("Mała Syrenka" to inna para kaloszy, bo "siren" jest czymś zupełnie różnym od "mermaid", którą po naszemu nazwałabym raczej "rusałką"). Te wredne potworki przybierały rozmaite postaci, ale zawsze miały w sobie coś z pięknych niewiast. Wabiły śpiewem marynarzy, nieopatrznie zapuszczających się na niebezpieczne wody - z chłopaków zostawały po tym już tylko kosteczki... Na całego psuły nam, kobietom, reputację, bo jakby nie było, to chyba one są pierwszym uosobieniem femme fatales ;) 

Pojawiały się w różnych rejonach antycznego świata, między innymi na wodach Zatoki Neapolitańskiej, gdzie potrafiły tak sprytnie pokierować własną legendą, że na ich cześć nadano imię całemu miastu - Surrentum, czyli Sorrento. Na dźwięk tej nazwy odruchowo zamykam oczy i wsłuchując się w szum szmaragdowych fal zaczynam oddychać powietrzem przesyconym wonią gajów cytrynowych. To jedno z tych magicznych miejsc, do których zaglądam w wyobraźni za każdym razem, gdy o moje szyby deszcz jesienny dzwoni...


Giuseppe Carelli, Sorrento

Tarquato Tasso, najwybitniejszy poeta włoskiego renesansu (jeśli lubicie poezję tego okresu, a jeszcze nie znacie "Jerozolimy wyzwolonej", to myślę, że powinniście zajrzeć do tego poematu - miejscami się dłuży, jak wszystkie wielkie eposy, ale pełno w nim naprawdę pięknych fragmentów), który w Sorrento przyszedł na świat, pisał w liście do swojej siostry, że jedyną rzeczą, która byłaby w stanie wyleczyć go z fizycznych i psychicznych niemocy jest niebo rozciągające się nad miejscem jego urodzenia, jeden rzut okiem na tamtejsze widoki i ogrody, mały łyk sorrenckiego wina lub wody... Intuicyjnie się z nim zgadzam - jestem w stanie wyobrazić sobie, że w takim miejscu wszystkie choroby i depresje uciekają gdzie pieprz rośnie.

Dickens też był zachwycony: "Winnice, drzewa oliwne, ogrody pełne drzew cytrynowych i pomarańczowych, sady, wysokie skały, wzgórza poprzecinane zielonymi wąwozami. Ponad pokrytymi śniegiem szczytami, przez małe miasteczka, w których u każdych drzwi stoi cudowna, ciemnowłosa kobieta, obok pysznych letnich willi, docieramy do Sorrento, gdzie poeta Tasso czerpał inspirację z otaczającego go piękna." [Charles Dickens, Pictures from Italy, Chapter XI]

Studiując na potrzeby tego tekstu kulturalną historię miasta odkryłam, że właśnie w Sorrento doszło do teatralnego zerwania wielkiej przyjaźni pomiędzy Nietzschem i Wagnerem. Filozof podziwiał muzyka, darzył go uznaniem i uczuciem - do czasu. Po kilku latach odkrył, że jego Ideał jest zapatrzonym w siebie skrajnym egoistą, uważającym się za najwyższe bóstwo na muzycznym Olimpie - a tego Nietzsche, wielki altruista, zrozumieć nie mógł. Oliwy do ognia dolała, coraz mocniej przez kompozytora akcentowana wiara w ponadprzeciętność narodu niemieckiego. Paradoksalnie - pisarz, którego dzieła inspirowały Hitlera, manifestował swoją niechęć do Niemców i do ich kultury. Do tego stopnia, że uważał się za Polaka i swoją polskość chętnie podkreślał, co z jego strony było tylko i wyłącznie przekorą, gdyż w rzeczywistości polskich przodków nie posiadał. 

Targi Książki w Krakowie? O wiele, wiele więcej!

Wszyscy już o Targach Książki w Krakowie napisali, tylko mnie jakoś nie idzie. Najchętniej stworzyłabym tekst o tym, co mnie zachwyciło, oczarowało, co mnie fascynowało podczas tych trzech cudownych dni, ale wówczas niewiele miejsca poświęciłabym samym Targom. Chociaż... trzeba być sprawiedliwym: gdyby nie one, to do Krakowa wcale bym nie pojechała, wielu cudownych ludzi bym nie poznała, książek stosu bym do domu nie przytachała i osoby swojej w słoneczku bym nie wygrzała (spędzając weekend w miejscu zamieszkania zapewne nie chciałoby mi się nosa znad książki wystawiać). Ok, będzie w takim razie o Targach. Trochę:)


Z jedną walizką (na kółkach - w drodze powrotnej miałam ochotę uściskać wynalazcę) dotarłam wczesnym piątkowym popołudniem na ulicę Długą, gdzie wcześniej znalazłam bardzo miłe miejsce na nocleg. Niby nic nadzwyczajnego, ale osobista łazienka w pokoju wszystko mi wynagrodziła. Poza tym lokalizacja znakomita, mogłam trzy razy dziennie biegać, żeby się przebrać (nie, żebym miała bzika na punkcie ubioru, po prostu pogoda była tak zaskakująca, że wychodząc rano w swetrze po południu nie było się w stanie w nim wytrzymać i trzeba się było po krótki rękaw fatygować).

W momencie, w którym znalazłam się na ulicach Krakowa wiedziałam już, że ciężko będzie mi wsiąść w tramwaj i pojechać na Centralną, ciężko będzie zrezygnować z Rynku, z Wawelu i innych miejsc przyprawiających mnie o szybsze bicie serca. Resztę dnia spędziłam wchłaniając w siebie atmosferę niespotykaną nigdzie indziej. Odwiedziłam dziedziniec Collegium Maius, na którym do tej pory jeszcze nie byłam, a poza tym po prostu wędrowałam ulicami szczerząc się do przechodniów. Posiedziałam też trochę w moim ulubionym miejscu przeznaczonym do medytacji, czyli na fontannie przed Kościołem Mariackim (pasującej do Rynku jak wół do karety, ale ustawionej w świetnym punkcie).

Guernica - o pewnym mieście, pewnym obrazie i pewnej książce

Picasso nie należy do moich ulubionych malarzy, nie znajduje się nawet w pierwszej setce. Zdarzyło mu się stworzyć jedno czy dwa płótna, które mnie zainteresowały, niemniej jednak nigdy nie odczuwałam potrzeby rozumienia i zgłębiania jego malarstwa. Tak bardzo nie odpowiada mi pod względem estetycznym, że wczytywanie się w znaczenie i symbolikę poszczególnych obrazów nie jest dla mnie żadną przyjemnością. Jednak ostatnio coś się zmieniło, coś drgnęło i skorupa antypicassowa pokrywająca dotąd te obszary mojego serca, w których mieszka malarstwo, nie ma już idealnie gładkiej powierzchni. Powstała maleńka rysa, przez którą przedostał się obraz zatytułowany po prostu "Guernica" (czyt. Gernika).


Nazwę tego baskijskiego miasta usłyszałam po raz pierwszy podczas oglądania mini-serialu BBC "Szpiedzy z Cambridge". Serial jest całkiem niezły, choć tłumaczenie motywów, którymi kierowali się czterej młodzi Anglicy rozpoczynając współpracę ze Stalinem wydaje mi się za daleko posunięte. Historia Guerniki jest wspomniana marginalnie, jednak na tyle mnie zainteresowała, że postanowiłam podrążyć głębiej. Tym sposobem znów natrafiłam na temat, który nie tylko poszerzył moją wiedzę historyczną, ale przede wszystkim dał mi bardzo dużo satysfakcji ze zgłębiania go i poszukiwania odniesień.

W latach trzydziestych zeszłego wieku Hiszpania stała się ofiarą walki nazizmu z komunizmem. W 1936 roku skrajnie prawicowi nacjonaliści, na czele których stanął generał Francisco Franco, rozpętali wojnę domową, by obalić lewicowy rząd republikański (droga do niej została dobrze opisana w powieści Mendozy "Walka kotów", o której pisałam niedawno). Okrucieństwo tego konfliktu było niewyobrażalne, barbarzyńskie metody walki stały się codziennością.  Nie minęło wiele czasu i w wewnętrzny konflikt zaczęły mieszać się inne państwa. Franco i jego działania zostały poparte przez Niemców, socjalistów wspierał Związek Radziecki. Hitler nie zwykł marnować okazji, postanowił więc wykorzystać hiszpański spór, by wystawić młode lotnictwo Rzeszy na próbę. Tym sposobem lotnicy Luftwaffe mieli okazję, by zdobyć "stosowne" doświadczenie.

Père Lachaise - Mały Paryż Wielkich Ludzi

Przeglądałam niedawno zdjęcia, które parę lat temu przywiozłam z pobytu w Paryżu. Znalazłam wśród nich te, które niezmiennie urzekają mnie niepowtarzalnym klimatem niespotykanym nigdzie indziej. Nie jest to zasługa fotografa, ale miejsca na nich uwiecznionego. Błądząc ulicami miasta wypatrywałam duchów przeszłości. Oczy mojej duszy zamknięte były na współczesne samochody, turystów, na witryny sklepowe, reklamy i neony. Wędrowałam otoczona mgiełką tajemniczości, niczym ulotna postać z dawnych lat. Czy byłam widoczna dla ludzi, którzy mnie mijali? Nie wiem - nawet jeśli zwracali na mnie uwagę, to ja ich nie widziałam. Dla mnie Paryż jest portalem do przeszłości unoszącym mnie daleko od rzeczywistości. 

Najwspanialszym miejscem dla mojej wyobraźni był oczywiście Montmartre, gdzie na każdym kroku natykałam się na znajome twarze. Na jednej z ulic spotkałam Claude'a Moneta, chwilę później zgarnęliśmy do towarzystwa Augusta Renoira, który zaproponował, by wyciągnąć na przechadzkę ponurego Degasa. W kawiarni zastaliśmy już Cezanne'a rozmyślającego nad szklaneczką absyntu. Chłopcy pili różne podejrzane płyny, ja zadowoliłam się zwykłą wodą (nie oparłam się jednak pokusie delikatnego spróbowania Zielonej Wróżki - oczywiście tylko i wyłącznie w celach poznawczych) - idylliczna atmosfera pochłonęła mnie do tego stopnia, że nie zauważyłam jak szybko płynie czas.

Wspomnienia zupełnie mnie opanowały, a przecież wcale nie miałam zamiaru opowiadać Wam dzisiaj o moich spotkaniach z XIX-wiecznymi malarzami (a przynajmniej nie tymi na Montmartrze). Chciałam zabrać Was do drugiego z najważniejszych dla mnie paryskich miejsc. 
Z dala od miasta szukajmy napisów,
Gdzie wielki cmentarz zalega na górze.
O!jak tu smutno,kędy śród cyprysów
Pobladłe w cienie chowają się róże
A pod stopami-dalej-miasto w chmurze
Topi się we mgłach gasnących opalu...
(...)
Juliusz Słowacki, Paryż 



Krakowskie weekendowe impresje

Dwa dni w Krakowie wypełnione bieganiną, gwarem, kolorem, magią, radością dziecka... Kochamy to miasto, bo jest dla nas źródłem niewyczerpanego zachwytu, ciągłego odnajdywania nieoczekiwanego, miejscem znanym i uwielbianym, a jednocześnie tajemniczym i zawsze zaskakującym. Niefortunnie trafiliśmy na dzień otwarty muzeów, a że kolejki w niektórych miejscach były z tego powodu kilometrowe, nie udało nam się wejść wszędzie tam, gdzie planowaliśmy. Nic to, i tak wrażeń mieliśmy sporo. Przecież to, co najważniejsze, jest zawsze do naszej dyspozycji - rycerze zaklęci w gołębie, którzy łaskawie dają się nakarmić, smok wawelski, za każdym razem usiłujący nas wystraszyć, hejnał mariacki, którego staramy się nie słuchać, bo momentalnie przenosi nas do oblężonego przez Tatarów średniowiecznego miasta... Zawsze możemy liczyć na pogodę, która wydobędzie z budynków i krakowskich bruków magię - tym razem była to mgła gęsta jak pianka - w sobotę i przepiękne słońce wyzłacające to, co jasne - w niedzielę.

Na Wawel się nie dostaliśmy, bo listopad to miesiąc darmowych wejściówek i trzeba mieć żelazne nerwy, dużo czasu i ciepłych ubrań, żeby się na nie załapać - kolejki stoją już podobno od ok. 5.30 rano... Królewska siedziba nigdzie się jednak nie przenosi, więc jeszcze nie raz ją nawiedzimy. 



Na paryskim bruku...


"Oj Paryż, Paryż, mości książę! Tam jest nasz horyzont. W oddaleniu od Paryża my wszyscy pleśniejem. Sam książę przyznasz, że Warszawa o tyle tylko jest nam przyjemną, o ile choć w czymkolwiek Paryż przypomina..." H. Rzewuski, List starosty Wieluńskiego do księcia generała Ziem Podolskich, r. IX
 

V. van Gogh, Dachy Paryża

"Poznałem,czym jest rozkosz owych przechadzek trwających godzinami, owych tęsknot, jakie wywołuje najpiękniejszy pejzaż na świecie, kamienny pejzaż starego Paryża od Notre Dame aż po Luwr; poznałem tę rozkosz, szperając jednocześnie w skrzyneczkach z książkami, ustawionych wzdłuż bulwarów [...]"
T. Boy-Żeleński 


Od kaczek po malinowy chruśniak


A. Schouppe, Widok Iłży (1880)
Opowiem Wam bajkę... baśń... legendę... Dawno, dawno temu, za górami, za lasami mieszkała sobie zła czarodziejka. Była królową, a że królowe mogą wszystko, więc wydawało jej się, że ma wyłączne prawa do miłości swojego syna. Nienawidziła więc jego żony za zawłaszczenie serca młodego człowieka, oskarżała ją o wszelkie intrygi i knowania, jakie tylko wpadły jej do głowy. Królowa nakazała budowę zamku, mrocznej, wysoko położonej warowni, z plątaniną lochów i bardzo, wprost niezwykle, głęboką studnią. Z uroczym, lecz fałszywym uśmiechem zaprosiła na świeżo wybudowany zamek swoją synową, która z radością przyjęła zaproszenie będąc przekonaną, że wreszcie serce teściowej otworzyło się dla niej.

Niestety, zła królowa miała plan. Zamieniła dziewczynę w białą kaczkę i wrzuciła do lochów, by tam, zagubiona w plątaninie korytarzy, została na zawsze. Nie doceniła jednak mocy czystego serca. Królewna. błąkając się po podziemnych przejściach płakała rzewnymi łzami nad swoją utraconą miłością, nad złym sercem teściowej, nad okrucieństwem świata. Płakała tak bardzo, że z tych słonych kropelek utworzył się strumyczek, który doprowadził bielutką kaczuszkę do suchej dotąd, niedawno wykopanej studni. Przylecieli aniołowie i zanieśli ją z powrotem do ukochanego. Zła czarodziejka, dowiedziawszy się o tym, ze złości zamieniła się w czarną kaczkę i uciekła tak daleko, że nikt już o niej więcej nie usłyszał.

Krasna Horka


Słońce starło się z ziemią -
Jerzy Liebert

To jedna z największych tragedii jaka może dotknąć ludzkość - niszczenie, przepadanie na zawsze zabytków kultury, znikanie tego, co świadczy o tradycji, historii, pamięci, co świadczy o nas, jako o człowieku. W sobotę pożar poważnie uszkodził przepiękny gotycki zamek na Słowacji...


Krasna Horka to zabytek, którym Słowacja mogła się szczycić i o który dbała najlepiej jak można. Trudno się dziwić, bo budowla zachowała się w doskonałym stanie prawie od XIV wieku. Majestatyczne mury górują nad małą miejscowością, Krasnohorskim Podhradiem, związaną z zamkiem na śmierć i życie od początku po czasy współczesne. Kiedyś Krasna Horka miała bronić okolicę przed najazdami tureckimi, dzisiaj dawała zarobek mieszkańcom doliny. 

Peterhof

Kategoria - oczarowania Sankt Petersburgiem. Miasto, które było marzeniem cara pragnącego dorównać cywilizowanemu Zachodowi; miasto powstałe na bagnach, na terenach wydzieranych naturze kosztem ogromnych ofiar. Newa, której drugi brzeg majaczy gdzieś w oddali, kanały piękniejsze niż w Amsterdamie, pałace nie mające sobie równych nigdzie indziej. Mój zachwyt nad tym miastem jest niczym nie zmącony.  Marzenie numer jeden - zobaczyć na własne oczy!


W oddali - Zatoka Fińska

Peterhof  to miasto nieopodal Petersburga słynące z fantazyjnego kompleksu pałacowego. Fale Zatoki Fińskiej szumią głośno, ale jeszcze głośniej słychać wodę przybierającą fantazyjne kształty w dziesiątkach fontann.

       
Katarzyna I, która towarzyszyła mężowi we wszystkich podróżach, uprosiła Piotra I, aby zbudował wygodny dom nad brzegiem Zatoki. Car zapalił się do tego projektu, osobiście wskazał miejsce, nakreślił plan parku, rozmieszczenia budowli i fontann. Peterhof, okazały zespół architektoniczny i parkowy stał się ulubioną rezydencją Piotra.

       
Park pałacowy jest ozdobiony więcej niż stoma fontannami. Na jego powierzchni (ponad 1000 h) zbudowano około trzydziestu budowli i pawilonów. W każdym zakamarku można usłyszeć szum wody, która czasem wytryskuje wprost spod stóp.