Upadłam na głowę i opowiadam herezje? Nie sądzę...!




"Stało się! W pamiętnym starciu nad wodospadem Reichenbach przepadli Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty. Policjanci ze Scotland Yardu opłakują największego z detektywów, a przestępcza brać Londynu tęskni za swym hersztem - zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się nowa, brutalna siła zza oceanu, gotowa przejąć kontrolę nad półświatkiem: gang Clarencea Devereux. Śledczy Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, który podąża jego tropem, znajduje sprzymierzeńca w osobie inspektora Athelneya Jonesa, gorliwego naśladowcy samego Holmesa. Wkrótce jednak zaczną ginąć ludzie, a gra pozorów, w którą uwikłają się bohaterowie, doprowadzi ich do zaskakującego finału."

Kultowe opowieści powinny być pozostawione w spokoju. Klasyk pozostanie klasykiem, dopowiadanie dalszego ciągu jest rozwadnianiem tego, co idealne. Przy okazji może łatwo stać się gwoździem do trumny autora, który chwyta się motywów i postaci wymyślonych wcześniej, znanych i kochanych, niejednokrotnie wręcz uwielbianych. Nie można opędzić się od podejrzenia, że jeden z drugim, nie potrafiąc wymyślić niczego oryginalnego, liczy, że zrobi karierę na czyichś plecach. Moim zdaniem tak właśnie jest za każdym razem, gdy na półkach księgarń pojawiają się kolejne kontynuacje klasyki. Nawet te najlepsze, pisane świetnym stylem, z zachowaniem detali, specyficznego klimatu oryginału i charakterów postaci - bądźmy szczerzy - powstały tylko dlatego, że ich autorzy nie czuli się na siłach, by stworzyć coś nowego. 

Teoria teorią, ale czyż można wytykać pisarzowi brak oryginalności i własnych pomysłów, gdy stworzy kontynuację idealną, taką, która zapada w serce i staje się - nie wiedzieć kiedy - integralną częścią tradycji? Gdy duchy odległych bohaterów odżywają, a nastrój opowieści przywodzi na myśl dawne zachwyty? W takich przypadkach moja niechęć do ponownego wyciągania ukochanych postaci na wierzch i dorabiania im dalszych losów zaczyna chwiać się w posadach. Zdarza jej się nawet runąć z hukiem i stworzyć niezwykle malownicze gruzowisko.

Sherlock Holmes dawno temu przestał być zwykłą sylwetką literacką. Stał się instytucją. Dodam, że instytucją nietykalną - dla mnie. Czego by nie mówić o opowiadaniach napisanych przez Conan Doyle'a (ciekawe, klimatyczne, trzymające w napięciu, ale napisane stylem, który niekoniecznie wznosi się na wyżyny), bohaterowie wyszli mu pierwszorzędni, nieśmiertelni. Przypuszczam, że za pięćset lat każdy nadal będzie kojarzył nazwisko genialnego detektywa i jego pomocnika Watsona. Nikt - powtarzam: nikt! - nie ma prawa tykać Sherlocka palcem i dorabiać mu dalszych losów. Byłoby to jak dobudowywanie budynku ze szkła i stali do Białej Wieży w londyńskiej Tower.

Teraz już znacie moje zdanie na temat doróbek sherlocko-holmesowych. Zdanie tak niewzruszone jeszcze kilka dni temu. Zdanie, które z wiatrem przeminęło, gdy tylko zaczęłam czytać "Moriarty'ego" Anthony'ego Horowitza. W obliczu tej książki jestem zmuszona uderzyć się w pierś i przyznać do skostniałych poglądów oraz do braku elastyczności. 




Horowitz - laureat nagrody BAFTA za scenariusz do serialu "Detektyw Foyle" i twórca tekstów do wielu innych znakomitych kryminalnych seriali brytyjskich, w tym do adaptacji powieści Agaty Christie - otrzymał oficjalne błogosławieństwo od spadkobierców praw do postaci i całego świata wykreowanego przez Artura Conan Doyle'a. Z taką przychylnością różnie bywa, bo wcale nie musi ona oznaczać wysokiego poziomu kontynuacji napisanej pod patronatem sukcesorów. Tym razem nikt błędu nie popełnił, co osobiście potwierdzam, kładąc książki Anthony'ego Horowitza na tej samej półce, na której królują klasyczne opowieści o Sherlocku Holmesie. Wcześniej nikt tego zaszczytu nie dostąpił!

Najpierw był nienaganny "Dom jedwabny", ale to "Moriarty" rozwala system i podnosi poprzeczkę wszystkim autorom powieści kryminalnych. To "Moriarty" sprawił, że w trakcie lektury zerwałam się na równe nogi, zatrzasnęłam książkę z hukiem i zapragnęłam odprawić nad nią jakieś egzorcyzmy! Następnie przez chwilę wpatrywałam się tępo w ścianę, przetarłam okulary i ponownie zabrałam się za czytanie, żeby sprawdzić, czy aby na pewno jestem przy zdrowych zmysłach. Suspens, moi Drodzy, suspens w najczystszej postaci. Zachwycający! Samo zło! ;)

Wszystko w tej książce jest dokładnie takie, jakie być powinno, takie, jakie mogli wymarzyć sobie wielbiciele Sherlocka Holmesa. Sam wielki detektyw-konsultant nie pojawia się osobiście, co jest konsekwencją wydarzeń nad wodospadem Reichenbach, opisanych przez Conan Doyle'a w opowiadaniu "The Final Problem". Mamy za to bohaterów, którzy śpiewająco wpasowali się w konwencję oraz wspaniały obraz mrocznego XIX-wiecznego Londynu, zalanego falą przestępstw na niespotykaną dotąd skalę. To miasto, po którym snują się mgły i złoczyńcy, a gęsta atmosfera fin de siècle'u przenika każde drzwi. 

Horowitz wycisnął z Conan Doyle'a to, co najlepsze, a przy tym uniknął ślepego naśladownictwa. Jego powieść jest jednocześnie klasyczna i świeża, wykorzystująca znane motywy i zaskakująca. Udało mu się coś nadzwyczajnego - sprawił, że czytelnik, który właśnie skończył "Moriarty'ego" pożerać na kolację, ma ochotę w momencie zabrać się za ponowną konsumpcję. Czegoś takiego nie doświadczyłam od bardzo dawna. Może ktoś naśle na mnie hiszpańską inkwizycję, ale muszę to z siebie wyrzucić: książki Horowitza są lepsze od wszystkiego, co twórca Sherlocka Holmesa kiedykolwiek napisał!


Tytuł: Moriarty
Autor: Anthony Horowitz
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2015
ISBN: 9788378186687
Ilość stron: 288
Format: 14.0x22.0cm
Oprawa: Twarda z obwolutą


Recenzja powstała dla portalu:

6 komentarzy:

  1. Czytałam obie książki i bardzo mile wspominam. Doyle ma godnego następcę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja jestem bardzo ciekawa tej kontynuacji - poszukam i poczytam, dzięki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Cię zachęciłam. Uważam, że warto - ja bawiłam się świetnie podczas lektury.

      Usuń
  3. Z Twoich ust taka pochwała rzadko się zdarza.

    OdpowiedzUsuń