Pokazywanie postów oznaczonych etykietą XIX wiek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą XIX wiek. Pokaż wszystkie posty

Upadłam na głowę i opowiadam herezje? Nie sądzę...!




"Stało się! W pamiętnym starciu nad wodospadem Reichenbach przepadli Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty. Policjanci ze Scotland Yardu opłakują największego z detektywów, a przestępcza brać Londynu tęskni za swym hersztem - zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się nowa, brutalna siła zza oceanu, gotowa przejąć kontrolę nad półświatkiem: gang Clarencea Devereux. Śledczy Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, który podąża jego tropem, znajduje sprzymierzeńca w osobie inspektora Athelneya Jonesa, gorliwego naśladowcy samego Holmesa. Wkrótce jednak zaczną ginąć ludzie, a gra pozorów, w którą uwikłają się bohaterowie, doprowadzi ich do zaskakującego finału."

Kultowe opowieści powinny być pozostawione w spokoju. Klasyk pozostanie klasykiem, dopowiadanie dalszego ciągu jest rozwadnianiem tego, co idealne. Przy okazji może łatwo stać się gwoździem do trumny autora, który chwyta się motywów i postaci wymyślonych wcześniej, znanych i kochanych, niejednokrotnie wręcz uwielbianych. Nie można opędzić się od podejrzenia, że jeden z drugim, nie potrafiąc wymyślić niczego oryginalnego, liczy, że zrobi karierę na czyichś plecach. Moim zdaniem tak właśnie jest za każdym razem, gdy na półkach księgarń pojawiają się kolejne kontynuacje klasyki. Nawet te najlepsze, pisane świetnym stylem, z zachowaniem detali, specyficznego klimatu oryginału i charakterów postaci - bądźmy szczerzy - powstały tylko dlatego, że ich autorzy nie czuli się na siłach, by stworzyć coś nowego. 

Teoria teorią, ale czyż można wytykać pisarzowi brak oryginalności i własnych pomysłów, gdy stworzy kontynuację idealną, taką, która zapada w serce i staje się - nie wiedzieć kiedy - integralną częścią tradycji? Gdy duchy odległych bohaterów odżywają, a nastrój opowieści przywodzi na myśl dawne zachwyty? W takich przypadkach moja niechęć do ponownego wyciągania ukochanych postaci na wierzch i dorabiania im dalszych losów zaczyna chwiać się w posadach. Zdarza jej się nawet runąć z hukiem i stworzyć niezwykle malownicze gruzowisko.

Sherlock Holmes dawno temu przestał być zwykłą sylwetką literacką. Stał się instytucją. Dodam, że instytucją nietykalną - dla mnie. Czego by nie mówić o opowiadaniach napisanych przez Conan Doyle'a (ciekawe, klimatyczne, trzymające w napięciu, ale napisane stylem, który niekoniecznie wznosi się na wyżyny), bohaterowie wyszli mu pierwszorzędni, nieśmiertelni. Przypuszczam, że za pięćset lat każdy nadal będzie kojarzył nazwisko genialnego detektywa i jego pomocnika Watsona. Nikt - powtarzam: nikt! - nie ma prawa tykać Sherlocka palcem i dorabiać mu dalszych losów. Byłoby to jak dobudowywanie budynku ze szkła i stali do Białej Wieży w londyńskiej Tower.

Teraz już znacie moje zdanie na temat doróbek sherlocko-holmesowych. Zdanie tak niewzruszone jeszcze kilka dni temu. Zdanie, które z wiatrem przeminęło, gdy tylko zaczęłam czytać "Moriarty'ego" Anthony'ego Horowitza. W obliczu tej książki jestem zmuszona uderzyć się w pierś i przyznać do skostniałych poglądów oraz do braku elastyczności. 

Raptularz impresjonistyczny [2]

Światło, dźwięk, powietrze, ruch... Na to, co mnie otacza i tworzy tło dla mojego życia patrzę oczyma impresjonistów. Nauczyli mnie widzieć, ukształtowali moją wrażliwość na piękno. Przez pryzmat ich obrazów dostrzegam złote plamy światła w koronach drzew, skrzącą się klejnotami wodę, nieskończoność otaczających mnie kolorów. Zdarza mi się siedzieć nad rzeką i zupełnie zapomnieć o rzeczywistości, bo moje myśli wiążą ze sobą teraźniejszość i przeszłość. Materializuje się przy mnie Monet stojący przed sztalugami, trzymający pędzel niczym dyrygent batutę i wykończający obraz delikatnymi chmurkami farby. I widzę pejzaż takim, jakim zobaczyłby go on - sto lat temu. Czuję na twarzy to samo światło, które co minutę zmieniało wygląd fasady katedry w Rouen i o każdej porze dnia inaczej barwiło stogi siana w Giverny.

Georges Clemenceau pisał: "Prekursorskie oko Moneta wyprzedza nas i prowadzi w kierunku nowego spojrzenia na świat. Wzbogaca i wyostrza nasz odbiór tego, co nas otacza".

Pissarro, Manet, Boudin, Renoir, Monet, Degas, Sisley, Bazille, w końcu Cezanne i Van Gogh - to postaci historyczne, które są mi bliskie jak żadne inne. Są moimi przyjaciółmi. Znam ich życiorysy niemal tak dobrze, jak swój własny, ale przede wszystkim patrzę na świat ich oczyma. Dzięki temu widzę więcej, zachwycam się mocniej. To przez nich płaczę czasami, patrząc na jakiś obraz - piękniejszy jeszcze niż rzeczywistość. To ich wina, że zdarza mi się siedzieć w ciemności z szeroko otwartymi oczyma i zastanawiać się, ilu kolorów trzeba użyć, by namalować mrok.

Uwieczniali ruch wody, parę kłębiącą się w powietrzu, dźwięk wiatru w trawie, przestrzeń, pory dnia - poranną pieśń skowronka, popołudniowy skwar, wieczorny chłód... Utrwalali dla nas to, czego nie odda fotografia, czego nie opisze żadne słowo. Chwytali swój świat, byśmy mogli go oglądać dziesiątki i setki lat później. 

"Wziął w dłonie ulewę spadającą na morze i rzucił ją na płótno."
Guy de Maupassant o Monecie

Dla Moneta światło było bóstwem, kochał je bardziej od siebie samego. Taką pasję mogę tylko wielbić. Widzę ją na każdym płótnie, na którym uwiecznił swój zachwyt - wówczas oddycham tym samym powietrzem, którym oddychał on i jego przyjaciele.

Guwernantki w natarciu. Kierunek: Rosja!


„Wyjazd do carskiej Rosji i podjęcie tam pracy nie były łatwymi krokami w życiu, jednak decydowało się na nie wielu przybyszów z Zachodu, w tym i guwernantki. Wszedłszy dzięki temu do środowisk rosyjskiej arystokracji i klasy średniej, osiągnęły rangę, której odmawiano im w kraju rodzinnym. Oczarowane, ale i przytłoczone nieznanym i odległym zakątkiem świata, próbowały odnaleźć się w obcej kulturze. Pokonanie różnic stało się ich wspólną pasją. Poznały Rosję przyziemną, zajętą codziennymi sprawami, problemami i troskami. Chociaż słynącą także z przyjęć oraz wystawnych balów. Gdy na początku XX wieku anarchia i chaos ogarnęły Rosję, panna Emmie Dashwood znajdowała się w samym epicentrum tych wydarzeń. Wspomnienia jej i innych angielskich guwernantek układają się w niezwykłą opowieść o prawdziwym obliczu dwóch rosyjskich rewolucji i wojny domowej. 
Te unikatowe relacje z pierwszej ręki zebrał i ocalił Harvey Pitcher."


Zawód guwernantki jest dzisiaj otulony romantyczną mgiełką. Nie zmienią tego takie książki jak "Agnes Grey" Anny Brontë, nic nie dadzą pełne pogardy słowa panny Ingram z "Jane Eyre" Charlotty Brontë czy przeżycia Sugar ze "Szkarłatnego płatka i białego" Michela Fabera. Prywatne nauczycielki są dla nas nierozerwalnie powiązane z XIX wiekiem, z jego legendą, a przede wszystkim z wyidealizowanym wyobrażeniem wiktoriańskiej Anglii.

Parę dni temu zaczęłam pisać recenzję książki "Gdy panna Emmie była w Rosji" Harvey'a Pitchera. Sięgnęłam po nią, bo sprawiała wrażenie idealnego połączenia dwóch przyciągających mnie jak magnes tematów. Jeden z nich to ostatnie lata znikającej bezpowrotnie carskiej Rosji, drugi - historia angielskich guwernantek, które w drugiej połowie dziewiętnastego stulecia rozlały się po wszystkich zakątkach cywilizowanego świata. Książka okazała się nie tylko wyjątkowo ciekawa, ale przede wszystkim otworzyła mi oczy na prawdę, z której nie do końca zdawałam sobie sprawę - że wcale, ale to wcale nie byłabym zachwycona, gdyby przyszło mi pewnego dnia obudzić się i stwierdzić, że przeniosłam się jakieś 150 lat wstecz, a zza drzwi dobiega mnie właśnie głos, pytający, dlaczego jeszcze nie czekam w pokoju szkolnym, skoro dzieci moich pracodawców są już dawno na nogach!

W kilku pierwszych zdaniach recenzji chciałam delikatnie zarysować Wam sytuację dziewiętnastowiecznych kobiet zmuszonych do pracy zarobkowej, którym społeczeństwo wiązało ręce, nie dając ani gruntownego wykształcenia, ani możliwości godnego i uczciwego zarabiania na utrzymanie - poza łaskawym zezwoleniem na bycie nauczycielką domową. Dodałam trochę cytatów i planowane parę zdań rozrosło się do niebotyczny rozmiarów - z tego też powodu uszczęśliwiłam Was ;) osobnym tekstem o guwernantkach, który znajdziecie TUTAJ.

Teraz najwyższy czas przejść do meritum i powiedzieć Wam, dlaczego żałowałabym, gdybym po książkę Pitchera nie sięgnęła i dlaczego - niestety - nie każdemu się ona spodoba.

Gdy panny Brontë były guwernantkami...


Guwernantka.

Niepozorne słówko, które potrafi wywołać jedyne w swoim rodzaju emocje. Przypomina mi cudowne godziny spędzone nad najpiękniejszymi, pisanymi dawno temu powieściami. Niesie ze sobą powiew dziewiętnastego wieku i wizję armii panien z włosami związanymi w koczek, przemykających po posępnych korytarzach szkół i dworów. Dzięki literaturze dziewczęta te stały się ważnym elementem naszych wyobrażeń o czasach, w których przyszło im żyć. 


Hellen Allingham, Lekcja, ok. 1880

Romantyczny dla dzisiejszego czytelnika zawód guwernantki był w rzeczywistości gorzkim i ciężkim losem. Praca nauczycielki domowej była w XIX wieku jedynym godnym szacunku zajęciem dla dobrze urodzonej panienki, która została zmuszona do zarabiania na swoje utrzymanie. Nierzadko traktowane na równi ze służbą, lekceważone, często poniżane - życie guwernantek nie było usłane różami. Nie każda miała szczęście zostać przyjaciółką swojej podopiecznej, a następnie dobrze wyjść za mąż - jak panna Taylor, jedna z bohaterek "Emmy" Jane Austen. 

Barwy dziewiętnastego wieku


"Emilia wiedzie bezpieczne życie u boku tureckiego męża, dopóki napięte stosunki pomiędzy imperium osmańskim a Rosją nie doprowadzą do wybuchu wojny krymskiej. To burzy spokój rodziny. Zakir postanawia bowiem przyłączyć się do walk, a żona podąża za nim, choć oznacza to rozstanie z ukochanym synem. Jak potoczą się dalsze losy Emilii? Czy jej dorastająca w Rosji córka Maria pozna prawdę o swoich tureckich korzeniach oraz starszego brata? Czy dorosły już Kemal wybaczy matce, że go porzuciła jako dziecko, wybierając swobodne życie poza haremem? Dorota Ponińska umieszcza swoje bohaterki w wielonarodowościowym środowisku pośród przepięknego krajobrazu Półwyspu Krymskiego, którego uroda stanowi inspirację dla poetów i malarzy. Zabierze czytelnika także do Petersburga, Paryża i Stambułu. Przy okazji przedstawi sylwetkę Iwana Ajwazowskiego, wybitnego malarza marynisty z końca XIX wieku, oraz innych twórców jego pokolenia."


Od "Emilii", pierwszego tomu sagi "Podróż po miłość" Doroty Ponińskiej, nie mogłam się oderwać do późnej nocy - w sumie chyba już świtało, gdy padłam na posterunku. Przez kilka niedzielno-porannych godzin śniłam o Stambule i poezji Bliskiego Wschodu, a po przebudzeniu się, z kawą w ręku, porwałam część drugą. Z jakiego powodu desperacko "porwałam" zamiast kulturalnie "wziąć do ręki"? Winę za to ponosi autorka i jej książka - człowiek się po prostu dalszego ciągu doczekać nie może.

Wszystkich tych, którzy "Emilii" jeszcze nie czytali (recenzja TUTAJ), a mają taki zamiar, proszę teraz o przerzucenie się na jakiś inny mój tekst, bo mogą znaleźć tutaj coś, co zdradzi im elementy fabuły pierwszego tomu. Albowiem z lekka spoilerować zamierzam. 

Tak więc z kawą w dłoni porwałam tom drugi i - niech mi autorka wybaczy - naszły mnie mordercze myśli! Któż to widział, żeby tak traktować bohaterów, żeby ich w takie okoliczności rzucać? Któż to widział, żeby mi w spokojne, niedzielne przedpołudnie łzy w oczu wyciskać? ;) "Maria" zaczyna się z przytupem - konstrukcja to zdradliwa i podstępna, bo czytelnik najmniejszej nie ma ochoty na odrywanie się od lektury, choćby obowiązki wzywały go przez megafon.


Z wileńskiego klasztoru do stambulskiego haremu



"Emilia znalazła bezpieczne schronienie za murami klasztoru. Niespodziewanie w jej poukładanym świecie pojawia się Tatar Selim, którego wizyta burzy spokój dziewczyny. Mężczyzna przynosi wiadomość, że jej zaginiony ojciec, uczestnik powstania listopadowego wcielony do carskiego wojska, żyje, lecz znajduje się w tureckiej niewoli. Muszą natychmiast wyruszyć, by go wykupić…W podróży nastąpi jednak dramatyczny zwrot… Czy tajemniczy wojownik Zakir, arogancki, lecz pociągający wielbiciel poezji, to ktoś, komu młoda kobieta może zaufać? Czy w dalekim kraju, w świece obcej kultury i obyczajów, Emilia zdoła odnaleźć szczęście i miłość? Powieść przybliża polskim czytelnikom fascynujący świat Bliskiego Wschodu – w tym codzienność haremów i przepych stambulskich posiadłości. W prowadzonym równolegle wątku autorka przedstawia sylwetkę Rumiego, perskiego poety z XIII wieku. Czy losy mistyka i zagubionej dziewczyny mogą mieć coś wspólnego?"


Była spokojna sobotnia noc, czas błogiej świadomości, że nie trzeba zerkać na zegarek, bo następnego dnia można spać dłużej niż zwykle. Tego wieczoru przygotowałam sobie dzbanek herbaty i tak zaopatrzona, zasiadłam do lektury pierwszego tomu "Podróży po miłość" Doroty Ponińskiej. Wiedziałam, że zaczytam się na amen, bo zaczęłam ją kilka dni wcześniej i zerkałam tęsknie w jej stronę za każdym razem, gdy musiałam przerwać czytanie, by biec to tu, to tam, do obowiązków. Nie sądziłam jednak, że zaczytanie się będzie aż tak nieprzytomne! Mijające godziny nie miały nade mną władzy, a oczy wcale się nie zamykały. Przewróciwszy nad ranem ostatnią stronę, nie miałam najmniejszej ochoty na gaszenie światła, chciałam natychmiast sięgnąć po kolejny tom. Niestety, zanim udało mi się dotrzeć do półki, zasnęłam na stojąco. Zwycięstwo ciała nad umysłem, szczyt wszystkiego! ;)


To ja! ;) Tylko dlaczego ktoś domalował mi kota??

Nie muszę więc chyba pisać, jaka była moja pierwsza czynność o poranku (poranek niedzielny zaczyna się najwcześniej w okolicach godziny 11.00). Kawa i dawaj! - do literek. Okazało się, że już na wstępie drugiego tomu autorka zgotowała mi zestaw ekstremalnych przeżyć, ale o tym napiszę Wam gdzie indziej. W tej chwili wracam pamięcią do przytulnego fotela, herbaty z cytryną, do Wilna i Stambułu - bo właśnie w tych miejscach, wcale się niewykluczających, przebywałam przez większość sobotniej nocy.

Będę szczera - powieści z "miłością" w tytule rzadko mają wstęp nie tylko na moje półki, ale także na wszelkie listy przeszłych i przyszłych lektur. Wyjątek robię tylko w dwóch sytuacjach - muszę albo znać i bardzo lubić autora ("Pod sztandarem miłości. Rok 1794" Renaty Czarneckiej), albo obsesyjnie uwielbiać czasy i postaci, o których mowa w książce ("Sekretna miłość Szekspira" Karen Harper). Po sagę Doroty Ponińskiej sięgnęłam przypadkiem, zaintrygowana opisem okładkowym. Choć znajdują się w nim tak typowe dla romansów stwierdzenia, jak "klasztor" ;), "tajemniczy, arogancki, lecz pociągający wojownik" oraz takie tam różne "szczęścia i miłości", to moja uwaga skupiła się na zupełnie innych pojęciach: "powstanie listopadowe", "carskie wojsko", "świat Bliskiego Wschodu". Okazało się, że po raz kolejny nie zawiodła mnie Intuicja (którą od dzisiaj, aby okazać jej szacunek i uwielbienie, zapisuję od dużej litery!), pozwalając cieszyć się pozycją świetnie napisaną, pioruńsko ciekawą i pełną intrygujących informacji.

Wehikuł czasu wynaleziono dawno temu - "Żony i córki" Elizabeth Gaskell

      



"Molly jest dorastającą córką lekarza w miasteczku Hollingford. Mimo że została osierocona przez matkę we wczesnym dzieciństwie, żyje beztrosko i szczęśliwie. Pewnego dnia dowiaduje się jednak, że jej ukochany ojciec postanawia ożenić się po raz drugi. Molly pogrąża się w rozpaczy. W tym dramatycznym momencie pomocną dłoń wyciąga do niej młodszy syn bogatych sąsiadów, Roger… Barwne i wyraziste w swojej różnorodności postacie bohaterów, ich skomplikowane relacje ukazują złożone stosunki społeczne w XIX-wiecznej Anglii. Ciekawe losy dwóch rodzin o odmiennym statusie zapowiadają również nadchodzące zmiany obyczajowe i polityczne."


Pewnego jesiennego popołudnia, gdy za oknem zapadnie już zmrok, a wiatr zacznie miotać bezlistnymi gałęziami i uderzać nimi o szyby, usiądę na sofie w pobliżu kominka, ciepłym światłem oświetlającego pokój pełen książek. Spojrzę na zegar spokojnie wystukujący rytm mijających sekund i po raz kolejny wezmę do rąk "Żony i córki", by przenieść się do jakże podobnego saloniku w domu pana Gibsona. Żadnego znaczenia nie będzie mieć fakt, że od chwili, w której Elizabeth Gaskell delikatnym, wykwintnym pismem notowała kolejne linijki swojej powieści, minęło już sto pięćdziesiąt lat. Przeniosę się tam tak, jakbym od urodzenia przynależała do pierwszej połowy XIX wieku, jakbym była przyjaciółką Molly Gibson, spędzającą z nią każdą wolną chwilę i jakby jej ojciec, będący lekarzem mojej rodziny, uratował mi kiedyś życie zagrożone przez szkarlatynę.

"Żony i córki" to monumentalna powieść, która pozwala zupełnie zapomnieć o współczesności, o pośpiechu, bieganiu do pracy, o komputerach i pociągach. Po oderwaniu wzroku od jej stron ze zdumieniem zaczynałam słyszeć szum samochodów oraz hałas miasta. Na długo nie byłam w stanie zapomnieć o irytacji, w jaką niezmiennie wprawiała mnie pani Gibson, o niesmaku, który czułam na każdą wzmiankę o niefrasobliwości i fałszu Cynthii albo o rozbawianiu, w jakie zawsze wpędzała mnie wyniosła lady Cumnor. Powieść Gaskell na długi czas przejęła władzę nad moim życiem. Będę tęskniła za tym uczuciem i zapewne jeszcze nie raz wrócę do tej lektury - mimo jej objętości.

Prywatne życie arcydzieła

Właśnie przed chwilą skończyłam czytać książkę Cathy Marie Buchanan "Malowane dziewczęta Degasa" i niemal rozsadza mnie chęć, aby przenieść na klawiaturę wszystko, czego się dzięki niej dowiedziałam, każdą myśl, każdą refleksję. Czuję zbliżający się wielkimi krokami długaśny tekst i mogę tylko mieć nadzieję, że zniechęceni moim gadulstwem Czytelnicy nie zaczną gremialnie omijać tego miejsca. :)



Paryż drugiej połowy dziewiętnastego wieku to miasto praczek, prostytutek i baletnic, miasto wojny francusko-pruskiej i komuny paryskiej, to urbanistyczna rewolucja barona Haussmana, wystawy światowe i afera Dreyfusa. To poezja Baudelaire'a, proza Zoli, muzyka Gounoda i Debussy'ego. Stolica Francji sprzed stu pięćdziesięciu lat to przede wszystkim królestwo malarzy - Maneta, Pissarra, Degasa, Moneta, Renoira i innych. Ten ciąg skojarzeń rozgałęzia się na wszystkie strony tworząc olbrzymie drzewo nieśmiertelnych idei, tworów i ludzi. 

Są powieści, których autorzy mieli dar ożywiania słowami tego wyjątkowego czasu i jedynego w swoim rodzaju miasta. Zawierają one bezcenne opisy melanżu kontrastów - geniuszu przeplatanego zbrodnią, piękna egzystującego obok ohydy. Takie książki są najbliższe mojemu czytelniczemu sercu, tak jak malarstwo impresjonistów jest najbliższe mojej duszy. "Nagi przyszedłem" Davida Weissa, "Bezmiar sławy" i "Pasja życia" Irvinga Stone'a, "Clair de Lune" Pierre'a La Mure'a - moje prywatne arcydzieła. Obok nich leżą te tytuły, których styl odbiega nieraz od poziomu wyżej wymienionych, lecz pasja, z jaką powstały, dążenie autorów do ukazania stolicy Francji i jej mieszkańców w jak najdrobniejszych szczegółach, pozwalają mi na czytanie ich z niezmiennym zachwytem. Należą do nich między innymi "Claude i Camille" Stephanie Cowell czy "Tancerka Degasa" Kathryn Wagner.


Edgar Degas, In the dance studio, ok. 1897

"Malowane dziewczęta Degasa" stanowczo domagają się postawienia na specjalnej półce. Stoją na niej książki, będące podstawowym pokarmem dla moich wyobrażeń o mieście, w którym żyli i tworzyli najwięksi artyści. Styl tej powieści nie pozwoli zaliczyć jej do klasyki, nie ma wyszukanej formy ani nie operuje wybitnym językiem. Jednak ma w sobie to coś, dzięki czemu biegnie się pędem do komputera, by napisać autorce wiadomość z podziękowaniem za wiele godzin szczęśliwego czytania. 

Wariacje na temat kontynuacji, czyli czarne chmury nad Derbyshire


"P.D. James wkracza w świat Dumy i uprzedzenia Jane Austen. Akcja sequela rozpoczyna się sześć lat po ślubie Elizabeth i pana Darcy’ego. Niestety, okazuje się, że nie prowadzą oni tak szczęśliwego życia, jak moglibyśmy oczekiwać. Prócz niedopowiedzeń, intryg, zazdrości i rozczarowania swym związkiem główni bohaterowie napotykają też trudności zupełnie innej natury. Widziane w pobliskim lesie widmo zapowiada nieszczęścia, w tym zabójstwo jednego z członków rodziny. Przepełniona miłością, zazdrością, kłamstwem i cierpieniem Śmierć przybywa do Pemberley uwodzi czytelnika, który z wielką łatwością wkracza w ten XIX-wieczny świat i dzieli z postaciami ich namiętności, lęki i nadzieje."

Wiele razy przychodziła mi do głowy myśl, że może warto byłoby zacząć karierę pisarską od popełnienia jakiejś kontynuacji. Teoretycznie - bułka z masłem. Ukształtowanych bohaterów ma się podanych na tacy, nie ma potrzeby łamać głowy nad oryginalnymi i pobudzającymi wyobraźnię imionami (wbrew pozorom wcale nie byłoby łatwo wymyślić drugiego Boromira, Daniela Sempere czy Sherlocka Holmesa), świat przedstawiony jest gotowy w najdrobniejszych szczegółach, akcję można podpiąć pod to, co wymyślił wcześniej ktoś inny... Wystarczy wybrać postaci lubiane, znane szerokiemu gronu odbiorców i czytelników ma się gwarantowanych - czego chcieć więcej?

Za każdym razem dość szybko wylewałam wielkie wiadro zimnej wody na swoją głupiutką, rozpaloną pomysłami głowę, a bułka z masłem znikała, pożarta przez zdrowy rozsądek. Ukształtowani w pełni bohaterowie wcale nie są dobrodziejstwem. Są cudzy, należą do kogoś innego, nie ma się prawa zmieniać w ich charakterach niczego, bo inaczej fałsz za bardzo będzie rzucał się w oczy.

A przecież stukający w klawiaturę (machający piórem/długopisem/ołówkiem) chciałby od czasu do czasu, aby postaci zrobiły coś według jego widzimisię, coś nie do końca zgodnego z naturą, jaką zostali obdarzeni przez swoich właściwych twórców. Nie da się tego przeprowadzić bez poważnych konsekwencji. Nie wspominając o tym, że można zapomnieć o zmienianiu im partnerów, przemeldowywaniu ich w inne okolice, a nawet usuwaniu im krzywego nosa.

Wszelkie próby wprowadzenia zmian rozbiłyby się o żelbetonowy mur czytelników vel fanatycznych wielbicieli. O, ci załatwiliby heretyka, porywającego się na ich ulubieńców, na cacy! Weź ich ukochaną książkę, dopisz jej kontynuację, a znienawidzą cię doszczętnie i już nigdy nie sięgną po nic, co być może miałbyś ochotę stworzyć w przyszłości. I koniec pieśni! Kariera, sława, Paszport "Polityki" i Nike przepadają (o pieniądzach nie wspominam! ;) ).

Mówiąc zupełnie serio - jest w tym wszystkim sporo prawdy. Błędne wyczucie bohatera, wrzucenie go w okoliczności, w których nie ma prawa się znaleźć, za dalekie odbieganie od stylu pierwowzoru - to tylko niektóre z grzechów popełnianych przez autorów najróżniejszych "ciągów dalszych". Znam bardzo mało trafionych kontynuacji. W tej chwili, na potrzeby słowotoku, którym Was właśnie katuję, szukam w pamięci jakiegoś tytułu. I właściwie nie jestem w stanie podać niczego, co mogłabym z czystym sumieniem nazwać udanym sequelem jakiejś powieści.

Rosja w kilku odsłonach

Rosja historyczna, carska i Rosja porewolucyjna, współczesna - dwa zupełnie różne pojęcia. Kraj Putina wciska się w moją rzeczywistość z każdej strony, bo nie schodzi z nagłówków gazet i portali informacyjnych, budujących zdecydowanie jednostronny obraz naszego sąsiada. Jestem świadoma tej tendencyjności, a jednak, gdybym miała bez zastanowienia wymienić kilka określeń kojarzących mi się z obecną Rosją, żadne z nich nie miałoby zabarwienia melioratywnego.

Wygląda to zupełnie inaczej, gdy sięgam wyobraźnią w rosyjską przeszłość. Wówczas na pierwszym planie sadowi się car z całym dworem, otoczony specyficzną kulturą, stopioną w jedno ze sztuką i wiarą oraz wielką polityką. Wszystko to wiruje wraz z intensywną obecnością zapierającej dech w piersiach architektury, białych nocy w Sankt Petersburgu, wyrobów Petera Fabergé...


Zagłębianie się w historię carskiej Rosji daje mi wiele satysfakcji. To dzieje niebanalne, wielotorowe, intrygujące pod każdym względem. Wraz z wybuchem rewolucji i zamordowaniem ostatniego władcy zakończyła się ta epoka, która mnie pasjonuje. Dojście do władzy bolszewików niczego w Rosji nie zmieniło na lepsze - rządy nadal dzierżyli nieliczni, którzy czerpali zyski z jej sprawowania, a zwykli ludzie ciągle nie mieli co jeść, byli prześladowani i mordowani. I tak jest do dzisiaj. Rosjanie sami pozbyli się tego, co w ich kraju było najciekawsze, oryginalne, co kreowało ich tożsamość narodową. Pozbyli się w sposób najgorszy z możliwych - zamiast skupić się na poprawianiu tego, co mieli, postanowili całą przeszłość zrównać z ziemią i utopić w krwi.

Alison Atlee "Miłość pisana na maszynie" - książka, którą lepiej omijać z daleka


"Romans osadzony w realiach Anglii przełomu XIX i XX wieku z nutą feministyczną. Kariera Betsey Dobson jako urzędniczki zostaje gwałtownie zaprzepaszczona po tym, jak dziewczyna wdaje się w romans z rozwiązłym kolegą z pracy. Ląduje na bruku bez referencji, bez pieniędzy i bez perspektyw. Postanawia jednak wziąć sprawy w swoje ręce, wsiada do pociągu i wyrusza z Londynu do nadmorskiej miejscowości, mając mglistą nadzieję na otrzymanie tam pracy. Szczęśliwym trafem John Jones, walijski inżynier pracujący dla kurortu turystycznego, zatrudnia ją do pracy jako organizatorkę wyjazdów turystycznych. Betsy okazuje się bystrą i zręczną businesswoman. Pomiędzy nią a Johnem nawiązuje się nić porozumienia."

Podczas lektury tej książki kilkakrotnie miałam ochotę złamać zasadę, którą sama kiedyś ustaliłam i po prostu zaprzestać czytania przed końcem. Mordercze myśli napływały regularnie, bo w głowie mi się nie mieściło, że znalazł się ktoś, kto wpadł na pomysł położenia na półkach księgarskich takiego bubla i wmawiania ludziom, że warto na niego wydać choćby złotówkę. Nie uważam się za eksperta w kwestiach stylistyki językowej, literackiej, a już na pewno nie normatywnej, jednak wydaje mi się, iż wiedza, którą wyniosłam ze studiów oraz doświadczenie w zakresie aktywnego i krytycznego czytania, dają mi pewne prawo do formułowania swojego zdania. Tak więc postanowiłam, po długiej wewnętrznej walce, napisać co o tym wszystkim myślę.

W powieści pt. "Miłość pisana na maszynie" popełnionej przez Alison Atlee wszystko woła o pomstę do nieba - może z wyjątkiem uroczej okładki. Począwszy od absurdalnie brzmiącej notki o autorce (obok dyplomu z anglistyki ma ona podobno na swoim koncie jeszcze jedno wielkie osiągnięcie - kolekcję różnych wydań "Alicji w Krainie Czarów", a do tego "mieszka w Kentucky, a jej najbliższym sąsiadem jest byk"!!) oraz słabo przetłumaczony tytuł (w oryginale brzmi on: "The typewriter girl" - przy całej jego banalności polski odpowiednik jest jeszcze bardziej trywialny), poprzez rażące błędy pozostawione przez redaktorów i korektorów, po płytką i schematyczną treść, prymitywny styl oraz z lekka niedorozwinięte postaci.
"Poczuła, jak głupi dziewczęcy zachwyt zamyka się w niej jak ręce składane na zakończenie pacierza."

"Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda..."

Był Tomek Wilmowski. Był Indiana Jones i Allan Quatermain. Frodo, Eragon i Harry Potter. Pan Samochodzik i Old Shatterhand. Zauważyliście pewną prawidłowość? Przez spory kawałek nastoletniego życia byłam naprawdę wściekła, że tylko męska część literackiej populacji ma prawo do tego, by przeżywać pasjonujące przygody. Z tego rozżalenia i frustracji zaczęłam nawet tworzyć książkę, której bohaterką była podróżniczka w czasie, walcząca ze średniowiecznymi rycerzami i biegająca po dżungli z maczetą. Dzięki temu poczułam się trochę lepiej, bo kilkakrotne wyrwanie się ze szponów śmierci, poznanie Lukrecji Borgii i uściśnięcie ręki Joanny d'Arc było tym, co osłodziło gorycz niedocenienia płci pięknej przez autorów książek. 

Jednak moje wypociny (schowane w najgłębszej szufladzie) nie zawróciły nurtów rzeki literatury przygodowej. Z filmem było jakby trochę lepiej, bo pojawiła się Lara Croft. Ukochałam tę postać całym sercem. Wiem, że się teraz śmiejecie ze mnie, bo filmy z Larą były, delikatnie mówiąc, kiepskawe, niemniej jednak ich bohaterka była kimś, kim chciałam być, gdy dorosnę ;) W tej chwili powstaje więcej powieści i filmów tego rodzaju, w których rej wodzą kobiety, ale ja już straciłam nadzieję na żeńską wersję postaci tak kultowej, jak choćby Indiana Jones.

No, ale to przecież nie znaczy, że omijam szerokim łukiem książki i filmy przygodowe, bo w nich kobiet nie ma. Znaczy to tylko tyle, że mam cudowne zdolności do tworzenia monstrualnych dygresji i "lania wody", jak mi to zawsze profesorowie na studiach uświadamiali :) Miałam Wam opowiedzieć o znakomitej książce, ale jakoś mi się ręka na klawiaturze zatrzymać nie chciała, gdy wspomniałam o bohaterach mojej młodości. W połowie (mniej więcej) recenzji oświadczam więc wszem i wobec, że mowa tu będzie o książce Sir Henry'ego Ridera Haggarda, noszącej pokrętny i tajemniczy tytuł "Ona". I nie jest to opowieść o "Niej", tylko o "Onej", pamiętajcie!



Kojarzycie film "Indiana Jones i świątynia zagłady"? Oglądałam go dawno, bardzo, bardzo (a nawet jeszcze bardziej) dawno temu, więc szczegółów nie pamiętam, ale kojarzy mi się z bieganiem po dżungli (ech, niespełnione marzenie - maczeta w dłoni, świetny strój archeologa-podróżnika, brak moskitów i przygoda na każdym kroku!), zaginionym miastem pełnym krwiożerczych wyznawców bogini Kali, dziwnymi obrzędami i jaskiniami oświetlonymi płomieniami pochodni. Wszystko to razem, pokazane na ekranie w wykorzystaniem przedpotopowych efektów specjalnych, nie jest jakoś szczególnie zachwycające (moim zdaniem jest to najsłabsza część przygód Jonesa), ale wspominam o tym, gdyż podczas lektury książki Haggarda otrzymałam te same wątki i motywy. Z tą różnicą, że podane w zachwycająco wyrafinowany i kunsztowny sposób.

Dojrzeć Ducha ponad malinami z koszyka Aliny, czyli 205. rocznica urodzin Juliusza Słowackiego


"Ten wielki poeta... miał serce... jak niewiasta tkliwe. Spoglądał on z miłością, rodzicielską jakby, na każde cierpienie ludzi słabszego ducha - i zniżał się do nich z pociechą, taką jednak zawsze, która ich podnosiła z upadku i pojęciem smutku panującego wiecznie na wyżynach ducha, koiła ich drobne, osobiste smutki. Zresztą jakaś niewidzialna, lecz nieprzeparta siła ciągnęła już ku niemu każdego, komu do siebie raz zbliżyć się pozwolił" - to słowa wspomnienia o Juliuszu Słowackim zapisane przez Aleksandra Niewiarowskiego, poetę i dziennikarza, przyjaciela twórcy Króla-Ducha w jego ostatnich latach życia. 

Możecie mi nie wierzyć, ale twórczość Słowackiego pokochałam w szkole podstawowej, w chwili, w której miałam nauczyć się na pamięć Z pamiętnika Zofii Bobrówny. Te śliczne, urocze strofy, których większa część moich rówieśników z założenia nie znosiła (jak czegoś każą się uczyć, to oznacza, że nic to nie jest warte - mnie też to w pewnym momencie dopadło, bo nie cierpię Gombrowicza, ha!), zapadły mi w serce głęboko, a potem już każdy kolejny poznawany utwór pogłębiał obsesyjną miłość. Najpiękniejsze na świecie liryki, genialne dramaty, wzruszające listy, przepiękny raptularz - wszystko to wymieniłabym jednym tchem na początku listy utworów, które ukształtowały moją pasję.

J.D. Landis "Dagny. Życie i śmierć"


"Chciała być pianistką, została pisarką. Kochało ją wielu mężczyzn, ona tylko jednego. Pragnęła być dla niego tą jedyną, stała się jedną z licznych. Uwieczniono ją na wielu portretach jako femme fatale, ale czy naprawdę nią była? Jak wyglądało życie słynnej Norweżki, Dagny Juel Przybyszewskiej, która zawładnęła sercami i umysłami berlińskiej oraz krakowskiej bohemy? Dlaczego Strindberg jej nienawidził, a Munch kochał z oddali? Jaki wpływ miała na Żeleńskiego, Wyspiańskiego i innych młodopolskich twórców? Dlaczego Stanisław Przybyszewski, dla którego była duchem, duszą i Duchą, szukał innych kobiet? J.D. Landis w swej niezwykłej powieści przedstawia losy Dagny widziane oczami młodego studenta Władysława Emeryka. Ten wielbiciel i akolita Przybyszewskiego był szaleńczo zakochany w jego żonie, a z czasem stał się też jej powiernikiem. Z jego relacji poznajemy emocje, rozterki i cierpienia kobiety żyjącej na przekór konwenansom, a także jej twórczość i poszukiwania, w których wykraczała poza swoją epokę. Była bowiem nie tylko uwielbianą przez mężczyzn boginią, ale i wyzwaniem intelektualnym, któremu niewielu umiało sprostać."

O tym, że Dagny Przybyszewska fascynowała mnie od dawna mogliście przeczytać jakiś czas temu w artykule, który jej poświęciłam. Ta rudowłosa piękność, inteligentna, dowcipna i pyskata miała w sobie jakiś magnetyzm, który nie pozwalał przejść obok niej obojętnie. Jej bardzo skomplikowany charakter nie przeszkadzał artystom berlińskiej i krakowskiej bohemy w całowaniu śladów jej stóp, w opętańczym zakochiwaniu się w niej. A co nieraz za tym idzie, w nienawidzeniu jej z czasem całą duszą. 

Obsesję jaką wywoływała można w pewnym sensie tłumaczyć tym, iż jej mąż był przez artystów wielbiony do granic przesady, uznawany niemal za bóstwo. Opętani przez niego zwracali swoje oczy na jego piękną żonę i widzieli w niej to, co chcieli widzieć - wróżkę, czarodziejkę, boginię, bo wydawało im się, że taką widział ją Stanisław Przybyszewski. Ale on na nikogo nie patrzył w ten sposób, bo był zbyt pochłonięty przez ból istnienia, przez demony ekspresji, przez niszczącą poezję. Zawsze, gdy myślę o nim i o jego satelitach, błądzących w poszukiwaniu chwili z nim spędzonej, nie potrafię odnaleźć w śladach, które po sobie zostawili nawet odrobiny światła, szczęścia, spokoju - wszędzie ciemność, duchota, szaleństwo. Można się w tym zanurzyć na chwilę, z ciekawości, ale zaraz ma się ochotę zaczerpnąć powietrza i spojrzeć na zielone liście na drzewach i na stokrotki w trawie. 

Zachód słońca koło Montmajour - i życie staje się piękniejsze



"Wczoraj, o zachodzie słońca, byłem na kamienistym wrzosowisku, gdzie rosną bardzo małe, poskręcane dęby, na tle ruiny na wzgórzu i pszenicznej doliny. To było romantyczne, to nie mogło być więcej, niż à la Monticelli, słońce rozlewało swe bardzo żółte promienie na krzaki i na ziemię, całkiem złoty deszcz." V. van Gogh
Zaparło mi dech w piersiach, gdy ogłoszono, że wreszcie została potwierdzona autentyczność obrazu "Zachód słońca koło Montmajour". Oznaczało to, że po raz pierwszy od osiemdziesięciu pięciu lat odkryto prawdziwe, pełnowymiarowe dzieło mojego ulubionego malarza. Można żyć wiele lat i nie stać się nigdy świadkiem takiego wydarzenia, poczułam się więc niczym wybraniec losu. I był to bardzo dobry powód do tego, żeby moje oczy zaczęły się leciutko pocić, jak mawiała sienkiewiczowska Nel (z tą różnicą, że moje pociły się ze wzruszenia).

Vincent namalował to dzieło podczas pobytu w Arles, w lipcu 1888 roku. Uważam, że "Zachód słońca" jest jednym z piękniejszych obrazów van Gogha. Cudowna paleta kolorystyczna, barwy wzajemnie się uzupełniające, dziesiątki odcieni zieleni i żółci. Chmury, które do słonecznych kolorów dodają własne, mleczne odblaski, wyróżniające się szafirowym odcieniem ruiny, a w oddali zboża - falujące ruchami pędzla...

Katarzyna Kwiatkowska "Abel i Kain"


"Jest lipiec 1900 roku. Europa żyje drugimi Igrzyskami Olimpijskimi połączonymi z paryską Wystawą Światową, lecz w Wielkim Księstwie Poznańskim tamte wydarzenia schodzą na dalszy plan wobec popełnionej właśnie zbrodni. Zamordowano młodego arystokratę, zaś o dokonanie tego przestępstwa policja pruska podejrzewa... brata ofiary. Detektyw-amator Jan Morawski po raz kolejny staje przed koniecznością rozwiązania tajemnicy zbrodni. 
Nieżyjący mężczyzna był dziedzicem olbrzymiego majątku, wobec tego najbardziej prawdopodobnym motywem wydaje się pragnienie zdobycia fortuny. W miarę jednak, jak Morawski poznaje mieszkańców pałacu i okolicy, a także fakty z życia zamordowanego, dochodzi do wniosku, że poza chciwością powodem morderstwa mogła być również zemsta lub miłość. Na szczęście Jan nie musi zajmować się tylko tropieniem mordercy: bierze udział w pikniku, zwiedza wzorowe gospodarstwo, ratuje starego kawalera z matrymonialnej opresji, zaplata pewnej damie warkocze i przygląda się drylowaniu... porzeczek."

Czasami zdarza mi się, że w trakcie czytania jakiejś książki mam poczucie, iż gdzieś już natknęłam się na podobny klimat, analogiczne zdarzenia lub postaci. Zwykle ciężko jest mi to sprecyzować, bo jest to po prostu wyślizgujące się, ulotne wrażenie. Tak działa moja wyobraźnia - rejestruje drobne szczegóły i splata je w sobie tylko znaną kompozycję, która może przyjść mi na myśl w najmniej spodziewanym momencie. Właśnie tak było z "Ablem i Kainem" - pochłaniałam tę książkę jednym tchem zastanawiając się jednocześnie, cóż takiego znajomego w niej dostrzegam. Specyficzny nastrój? Miejsce akcji zbliżone duchem do jakiegoś już poznanego? Porównywalne charaktery bohaterów? Podobne wydarzenia? W pewnym momencie doznałam olśnienia, a tym samym spokój spłynął na mój udręczony dochodzeniem umysł. Nie uwierzycie, do jakich doszłam wniosków:) Otóż ten kryminał retro, którego akcja toczy się w Wielkopolsce na przełomie wieków przywiódł mi na myśl "Szatana z siódmej klasy" Kornela Makuszyńskiego!

Wiem, iż drogi mojego myślenia pokrętne są i trudno dostępne - ciężko mi będzie to wyjaśnić, bo przecież powieść Katarzyny Kwiatkowskiej zdecydowanie dla dzieci nie została przeznaczona, poza tym jest o wiele bardziej mroczna, tragiczna, poważna i zagmatwana od (skądinąd znakomitej) książki ulubionego autora mojego dzieciństwa. Może sprawiło to miejsce akcji, którym jest polska prowincja, dworek szlachecki, zamieszkiwany w sporej części przez charaktery prawe i uczciwe, może upalne lato i urocze okolice majątku Ponińskich, a może postać rezydenta, Terencjusza Drojewskiego, jowialnego sabaryty, którego nie sposób nie polubić od pierwszego wejrzenia, a który pasowałby jak ulał do świata przedstawionego przez Makuszyńskiego. Zapewne głównym powodem jest atmosfera tajemnicy, zagadka do rozwiązania. A więc tym bardziej dziwne jest to, że nie zalała mnie fala przypomnień związanych z lekturą kryminałów Agathy Christie - byłoby to zupełnie uzasadnione, gdyż autorka "Abla i Kaina", podobnie jak twórczyni postaci Herkulesa Poirot, wprowadza powoli do akcji kolejnych podejrzanych, a i rozwiązanie zagadki jest nam podane w dość analogiczny sposób. Jak już powiedziałam, moje wrażenia bywają czasem zupełnie irracjonalne, ale jestem pewna, że niektórzy z Was wyczują tutaj podobne fluidy:)

Agnieszka Lisak "Życie towarzyskie w XIX wieku"



"Niby tak dużo już wiemy o życiu towarzyskim w XIX wieku, ale Agnieszka Lisak znów udowadnia, że pozory mylą. Zdziera puder z pięknych twarzyczek i zagląda pod spódnicę. Przy okazji zabiera czytelnika na pokazy iluzjonistów, by obejrzeli najnowsze osiągnięcia dziewiętnastowiecznej magii, na seanse spirytystyczne, na pokaz cudu natury w postaci braci syjamskich i baby z wąsami. Jest i strasznie, i śmiesznie. Bo taka już autorki natura, że lubi pośmiać się z przodków, a nieobecni jak zawsze nie mają racji. Jeszcze lepiej jednak, gdy można pośmiać się z nich razem z czytelnikiem."

Takie książki to skarb bezcenny. Nie tylko dlatego, że są książkami (jak zapewne większość z Was zdążyła się zorientować każdy tom, który mam na swoich półkach jest dla mnie na wagę złota), a tym samym ozdobą moich czterech kątów, moją dumą i radością. Przede wszystkim dlatego, że tak doskonale pomagają mi przenieść się w czasie do epoki, którą opisują, wyobrazić sobie życie ludzi istniejących w przeszłości, a przecież dokładnie takich  jak ja. Dają mi możliwość namacalnego wręcz uzmysłowienia sobie, że nie byli oni tylko postaciami na papierze, ale że patrzyli na świat takimi samymi oczyma jak moje, mieli takie same ręce i nogi, tak samo marzyli, czuli. Mogę ich niemal dotknąć, bo wyobraźnię mam mocno wizualizującą:) Mogę z nimi porozmawiać o tym, co zajmowało ich myśli, bo dzięki takim książkom mam o tym pojęcie.

Wracam do tych pozycji co jakiś czas, przeglądam, podczytuję, pochłaniam klimat dawnych lat. Dlatego zawsze mam pod ręką "Miłość staropolską" - poprzednią książkę Agnieszki Lisak, dlatego też "Życie towarzyskie w XIX wieku" będzie zawsze leżało w bliskiej okolicy mojego biurka i ukochanego fotela z lekka szalonej czytelniczki.

XIX wiek to epoka, o której czytać lubię najbardziej. W jakiejkolwiek formie. Podręczniki do historii, rozprawy naukowe o literaturze, poematy, biografie, powieści historyczne, obyczajowe, fantastyczne, publicystyka - cokolwiek wpadnie mi w ręce długo się w dziewiczym stanie nie uchowa. Sprawili to zapewne poeci romantyczni, których twórczość i życiorysy upodobałam sobie już w szkole podstawowej, potem nauka historii, fascynacja malarstwem impresjonistycznym, wreszcie ukochanie angielskiej literatury wiktoriańskiej. Skończyło się na tym, że w snach najczęściej ląduję w  malarskim atelier Degasa lub Renoira, piję zdrowotne wody w XIX-wiecznym Bath lub pomykam na koniu obok adiutanta generała Langiewicza. Zdarza mi się także przebywać w ramionach twórcy "Giaura" wpatrując się w jego szaroniebieskie, byronowskie oczy i długie rzęsy (ale to tajemnica, więc nie rozgadajcie!).

Pasja życia Vincenta van Gogha

Dziś jeszcze nie będzie wielkanocnego artykułu. Ci z Was, którzy zajrzą tutaj w niedzielny poranek trochę się zapewne zdziwią, ale "co się odwlecze, to nie uciecze" - zrobię wszystko, żeby odpowiedni tekst, od dawna planowana niespodzianka świąteczna, ukazał się jutro wieczorem, w sam raz na Wielkanocny Poniedziałek. 

Teraz życzę Wam krótko przepięknych, kolorowych Świąt, podczas których wcale nie będzie przeszkadzał fakt, iż za oknami nic jeszcze nie kwitnie i się nie zieleni. Niech będą takie, jakie kochacie, niech sprawią Wam satysfakcję i dadzą poczucie dobrze spędzonego czasu. Niech przyniosą Wam siłę i spokój!


Gwiaździsta noc, 1989

Przyczyną odłożenia tematyki Wielkiej Nocy może być tylko Vincent van Gogh. W sumie każdy dzień byłby dobry na to, by o nim napisać, ale dziś obchodzimy 160. rocznicę jego urodzin, nie może go więc w takiej chwili zabraknąć na zielonym blogu. Wiele czynników składa się na podziw, jakim go darzę. Nie są to tylko same obrazy, których wcale nie przyjmuję bezkrytycznie - niektóre z nich po prostu mi się nie podobają. Nie przepadam na przykład za jego portretami. Szanuję go za determinację, pasję, za bardzo dobre serce, za to, ile w życiu wycierpiał - nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim emocjonalnie. Kocham to, w jaki sposób prowadził pędzel, jak nakładał farby na płótno. Zdarza mi się, że wolę z bliska przyglądać się szczegółom jego dzieł, niż oglądać cały efekt z odległości. Miałam to szczęście, że widziałam niektóre oryginały prac van Gogha. Było to wspaniałe przeżycie - zobaczyć, w jaki sposób tworzył arcydzieło, jak dobierał kolory, w jakiej kolejności nakładał je na obraz. Przy oglądaniu samych tylko płaskich reprodukcji nie da się dostrzec, że jego dzieła są niemal trójwymiarowe -  tak grubo niekiedy nakładał farbę. Kolory aż wylewają się z obrazu, a niebo faluje, płynie, porusza się - w tym tkwi magia malarstwa Vincenta. 


fragment obrazu Domy w Auvers, 1890


Julian Wołoszynowski "Rok 1863"


"Wielka epopeja o powstaniu styczniowym. W roku 1863 polscy patrioci postanowili przeciwstawić się rosyjskiemu zaborcy. W ogniu stanęły Polska, Litwa i Ukraina. Powstańcy z nadzieją patrzyli na Francję, na Napoleona III, licząc, że z jego pomocą wielka Rzeczpospolita odrodzi się jak Włochy. Mijały jednak kolejne miesiące, a polityczne deklaracje nie przeobraziły się w realną pomoc dla walczących. Zachód pozostał obojętny. Powstanie jednak nie ustało - spiskowcy krążyli po Warszawie, roznosząc manifest styczniowy, Marian Langiewicz gromił kolejne oddziały rosyjskie, a do stolicy wrócił dyktator Romuald Traugutt. Jednak naród toczył rak zdrady. Powieść Juliana Wołoszynowskiego to historia Jana Worobijowskiego, syna zesłańca na Sybir, wnuka powstańca listopadowego, który porzucił bezczynne życie na Kresach i wyruszył bić się za ojczyznę. Wiedział, że dopóki powstanie trwa, dopóty jest nadzieja. A ona umiera ostatnia. Za niepodległość Jan Worobijowski i powstańcy oddaliby wszystko."   

W tym roku zima postanowiła posiedzieć u nas dłużej - koniec marca, a ona śniegiem zasypuje nas po uszy. Wiosna zabalowała gdzieś daleko i nie kwapi się z powrotem. Zupełnie inaczej wyglądała zima 1863 roku, jakby Wiosna chciała wówczas ulżyć trochę powstańcom poukrywanym po lasach, jakby chciała ogrzać ciężką egzystencję partyzantów. Najpierw namówiła siostrę Zimę, żeby za bardzo nie mroziła, a potem przybyła już w marcu i od razu ciepełko ze sobą przyniosła. Inna sprawa, że rok później, gdy powstanie styczniowe dogorywało, jakoś pannica o Polsce zapomniała...

Nadszedł czas na to, by opowiedzieć Wam o ostatniej z trzech powieści, które miałam przygotowane do czytania, a które opowiadają o tym właśnie okresie historycznym. Mówi się czasem, że książka Wołoszynowskiego jest "dziwna". Ja w niej niczego dziwnego nie znalazłam - jest piękna, niedzisiejsza, inna, oryginalna - "dziwna" to niewłaściwe określenie, bo ma dla mnie  zabarwienie raczej pejoratywne. Podczas czytania nieraz przychodziło mi do głowy słowo "poetycka". Nie każdemu się spodoba, nie każdemu taka forma pisarstwa będzie odpowiadać - niektórzy zapewne pochłoną ją w dwa-trzy wieczory zachwycając się opowieścią samą w sobie, inni będą się delektować językiem i stylem autora smakując książkę powoli, jeszcze inni odłożą ją nieprzeczytaną twierdząc, że jest zbyt trudna lub za bardzo rozwlekła. Mnie urzekła zarówno sama opowieść, jak i styl, w jakim została zaprezentowana.
"Przed domem rosły odwieczne akacje, które jesienny wiatr w jękliwą muzykę wprowadzał, zimą zaś dobijał się gwałtownie do zamkniętych okiennic dworu, świstał w kominie złowrogo i straszył echami jakiś skarżących się, umarłych głosów."
"Kończyło się preludium szopenowskie. Umilkły klawisze. Lipowska, mimowolnie i machinalnie, unosiła ręce ku włosom, złocistym i pysznym, jakby je poprawiała z nieładu innych światów, rozwichrzonych meduzami i gorgonami zagadek."
"Większość powstańców w oddziale studenckim była w wieku starych słowików, to znaczy dobiegała dwudziestu lat."

Stanisław Rembek "Ballada o wzgardliwym wisielcu"


  
    
"Barwna i wciągająca opowieść Stanisława Rembeka o powstaniu styczniowym to nie tylko działający na wyobraźnię zapis walk powstańczych. To scena, na której rozgrywają się odwieczne ludzkie dramaty - zdrada, niewierność, przypadek, przeznaczenie. Na podstawie jego wizji powstania styczniowego Juliusz Machulski nakręcił znakomity film Szwadron."


Zjada mnie trema. Nie wiem, jak zabrać się do pisania, żeby zachęcić Was do sięgnięcia po tę książkę - za wysokie progi na moje nogi... Szukajcie i czytajcie - uwierzcie mi na słowo:) Dobranoc...

Już Was wszystkich słyszę - nie ma tak łatwo, proszę nam tu prezentować, opisywać i analizować książkę rzetelnie i profesjonalnie. Postaram się, ale musicie mi wybaczyć, jeśli popadnę chwilami w zbytnie patetyzowanie, bo myśląc o "Balladzie..." zaczynam tworzyć referat krytycznoliteracki i gubię się w określeniach typu: gorączka ideologiczna, zagęszczenie motywacji psychologicznych, złożoność czasu. A przyrzekłam sobie kiedyś, że nie będę Was zanudzać:)

"Ballada o wzgardliwym wisielcu oraz dwie gawędy styczniowe" jest książką niezwykłą - wznawiana co jakiś czas, zekranizowana, napisana przepiękną polszczyzną, arcyciekawa, a mimo to nadal prawie nieznana. Nikt mi o niej na studiach słowem nie wspomniał... W styczniu tego roku została ponownie wydana przez wydawnictwo Zysk i S-ka z okazji 150. rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego. Na początek w oczy rzuciła mi się przede wszystkim piękna okładka, na której wykorzystano zdjęcia i grafiki pochodzące ze zbiorów Biblioteki Narodowej.