Pokazywanie postów oznaczonych etykietą malarstwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą malarstwo. Pokaż wszystkie posty

Ars Longa, Vita Brevis

Vincent van Gogh to twórca, który - jak żaden inny artysta - pobudza do działania moje zmysły i mój intelekt, opanowuje wyobraźnię, podsyca poczucie piękna i fascynację techniką malarską oraz zainteresowanie wpływem biografii człowieka na tworzone przez niego arcydzieła. 

Jednocześnie, paradoksalnie, stosunek do jego dzieł miewam skrajnie różny. Szaleję za ich kolorystyką i uważam, że nie ma na świecie zajęcia bardziej pasjonującego od kontemplowania pociągnięć pędzla - tak wyraźnie widocznych na obrazach Holendra. Pejzaże, martwe natury, te płótna, na których utrwalił własną wizję świata, przyrody i architektury, są dla mnie niewyczerpalnym źródłem zachwytu, tworem człowieka dotkniętego palcem Geniuszu. Z drugiej strony portrety, które wychodziły spod jego ręki, odrzucają mnie swoją niekształtnością, wręcz malarskim turpizmem, a przy tym hipnotyzują doborem barw, sposobami, w jaki powstawały, związkami, z życiem artysty.


John P. Russell, Vincent Van Gogh (1886)

Postać Vincenta, jego osobowość, życiorys i dzieła, tworzą nierozerwalną całość, doskonale harmonijną. Przeplatają się, wynikają z siebie nawzajem, uzupełniają. Mogłabym to wszystko studiować do końca życia, a i tak - zapewne - nie zbliżyłabym się nawet do tajemnicy jego osobowości, do źródła przepełniającego go talentu.

Człowiek, który odkrył impresjonizm

Był taki czas, w którym nie istniały jeszcze "nenufary" Moneta i "baletnice" Degasa, a obraz "Impresja. Wschód słońca" wywoływał w widzach nie tylko śmiech i pogardę, ale niemalże pragnienie polowania na czarownice. Czas, w którym malarstwo miało przygnębiające barwy, a powierzchnia płócien była gładka niczym stół. Ludzie żyli kiedyś bez impresjonizmu... 


"Roztańczone" obrazy Renoira - ozdoba wystawy "Inventing Impressionism"

Tak, był taki czas i trwał uparcie dość długo. Malarze zmagali się z krytyką, odrzuceniem, szyderstwem, z biedą. Jak wielu z nich nie dało się poznać przyszłym pokoleniom, zrezygnowawszy z walki ze strachu przed ubóstwem i opinią publiczną? Wytrwała garstka. Kiedyś nie byli w stanie zapewnić sobie środków na zaspokojenie podstawowych potrzeb, bo nikt nie chciał kupować ich płócien, dzisiaj ich obrazy są warte miliony. 

Krytycy z uporem odrzucali nowoczesne obrazy, nie chcąc pogodzić się z tak potężną rewolucją w malarstwie. Francuska sztuka miała być konserwatywna, pozbawiona żywych barw, "wylizana", młodzi malarze mogli się tylko dostosować lub zginąć. 

I nieuchronnie czekałaby ich zagłada, gdyby nie jeden człowiek. Człowiek, który stał się moim bohaterem!


Plakat wystawy z National Gallery w Londynie

Raptularz impresjonistyczny [2]

Światło, dźwięk, powietrze, ruch... Na to, co mnie otacza i tworzy tło dla mojego życia patrzę oczyma impresjonistów. Nauczyli mnie widzieć, ukształtowali moją wrażliwość na piękno. Przez pryzmat ich obrazów dostrzegam złote plamy światła w koronach drzew, skrzącą się klejnotami wodę, nieskończoność otaczających mnie kolorów. Zdarza mi się siedzieć nad rzeką i zupełnie zapomnieć o rzeczywistości, bo moje myśli wiążą ze sobą teraźniejszość i przeszłość. Materializuje się przy mnie Monet stojący przed sztalugami, trzymający pędzel niczym dyrygent batutę i wykończający obraz delikatnymi chmurkami farby. I widzę pejzaż takim, jakim zobaczyłby go on - sto lat temu. Czuję na twarzy to samo światło, które co minutę zmieniało wygląd fasady katedry w Rouen i o każdej porze dnia inaczej barwiło stogi siana w Giverny.

Georges Clemenceau pisał: "Prekursorskie oko Moneta wyprzedza nas i prowadzi w kierunku nowego spojrzenia na świat. Wzbogaca i wyostrza nasz odbiór tego, co nas otacza".

Pissarro, Manet, Boudin, Renoir, Monet, Degas, Sisley, Bazille, w końcu Cezanne i Van Gogh - to postaci historyczne, które są mi bliskie jak żadne inne. Są moimi przyjaciółmi. Znam ich życiorysy niemal tak dobrze, jak swój własny, ale przede wszystkim patrzę na świat ich oczyma. Dzięki temu widzę więcej, zachwycam się mocniej. To przez nich płaczę czasami, patrząc na jakiś obraz - piękniejszy jeszcze niż rzeczywistość. To ich wina, że zdarza mi się siedzieć w ciemności z szeroko otwartymi oczyma i zastanawiać się, ilu kolorów trzeba użyć, by namalować mrok.

Uwieczniali ruch wody, parę kłębiącą się w powietrzu, dźwięk wiatru w trawie, przestrzeń, pory dnia - poranną pieśń skowronka, popołudniowy skwar, wieczorny chłód... Utrwalali dla nas to, czego nie odda fotografia, czego nie opisze żadne słowo. Chwytali swój świat, byśmy mogli go oglądać dziesiątki i setki lat później. 

"Wziął w dłonie ulewę spadającą na morze i rzucił ją na płótno."
Guy de Maupassant o Monecie

Dla Moneta światło było bóstwem, kochał je bardziej od siebie samego. Taką pasję mogę tylko wielbić. Widzę ją na każdym płótnie, na którym uwiecznił swój zachwyt - wówczas oddycham tym samym powietrzem, którym oddychał on i jego przyjaciele.

O tym, jak planuję urozmaicać sobie egzystencję

Ubarwianie sobie życia jest bardzo przyjemne. Każdego dnia główkuję, co by tu nowego poznać, gdzie pójść, żeby czegoś się nauczyć, czymś zachwycić, coś pokochać. Czytam, oglądam, w miarę możliwości podróżuję, zwiedzam. Zainteresowań mam aż nadto - czasami ciężko mi zdecydować w co ręce włożyć. Pochłaniać kolejną znakomitą powieść? Wybrać się do teatru? Obejrzeć film? Przyjemnie byłoby mieć w życiu tylko takie dylematy... ;) Dzięki nim czuję, jak wspaniałe mam życie.

Do wszystkiego, co wiąże się z moimi pasjami podchodzę dwojako. Z jednej strony patrzę na to z ciekawością badacza, kogoś, kto pragnie wiedzieć więcej, uczyć się ciągle czegoś nowego o przeszłości, poznawać kolejne sposoby wyrażania uczuć na scenie, na płótnie, na papierze, przed kamerą. Z drugiej - jestem trochę naiwną, rozentuzjazmowaną wielbicielką wszystkiego co w moim odczuciu jest piękne, doskonałe. Potrafię płakać patrząc na obraz malowany ręką mistrza, chichotać w głos oglądając na deskach sceny teatralnej wybitnie zagraną komedię, zapowietrzać się z wrażenia czytając cudownie napisaną książkę, z oburzeniem wymachiwać rękoma przed nosem kogoś, kto nie rozumie fenomenu któregoś z moich ulubionych seriali czy geniuszu jakiegoś aktora... Nie da się ze mną rozmawiać o problemach życiowych, o polityce, o tym, co się dzieje za ścianą u sąsiadów - za to nie można się ode mnie uwolnić, gdy mowa o kulturze i sztuce. 

Zachwyca mnie każda inicjatywa, która daje okazję do poznania czegoś nowego, do przeżycia czegoś, co zapada w pamięć i powoduje, że przez kilka kolejnych dni chodzę jak błędna i nie mówię o niczym innym. Taką okazję po raz kolejny daje mi Multikino. 

Wiem, że są ludzie, których oburza wyświetlanie w kinach sztuk teatralnych (NT Live oraz Globe on Screen). Aż nie chcę myśleć, co takiego owi zbulwersowani, snobistyczni narzekacze powiedzą o kolejnym projekcie. Przeczytałam o nim raz, przeczytałam drugi raz, żeby się upewnić, przeczytałam trzeci raz - żeby się jeszcze bardziej nakręcić. A potem zabazgrałam cały kalendarz, coby przypadkiem czegoś nie przegapić. I niech sobie narzekacze narzekają - niech sobie raz w tygodniu latają swoimi prywatnymi samolotami na West End, Broadway i do muzeów na całym świecie. Ja nie mogę, więc kocham Multikino za to, co mi oferuje.




Prywatne życie arcydzieła

Właśnie przed chwilą skończyłam czytać książkę Cathy Marie Buchanan "Malowane dziewczęta Degasa" i niemal rozsadza mnie chęć, aby przenieść na klawiaturę wszystko, czego się dzięki niej dowiedziałam, każdą myśl, każdą refleksję. Czuję zbliżający się wielkimi krokami długaśny tekst i mogę tylko mieć nadzieję, że zniechęceni moim gadulstwem Czytelnicy nie zaczną gremialnie omijać tego miejsca. :)



Paryż drugiej połowy dziewiętnastego wieku to miasto praczek, prostytutek i baletnic, miasto wojny francusko-pruskiej i komuny paryskiej, to urbanistyczna rewolucja barona Haussmana, wystawy światowe i afera Dreyfusa. To poezja Baudelaire'a, proza Zoli, muzyka Gounoda i Debussy'ego. Stolica Francji sprzed stu pięćdziesięciu lat to przede wszystkim królestwo malarzy - Maneta, Pissarra, Degasa, Moneta, Renoira i innych. Ten ciąg skojarzeń rozgałęzia się na wszystkie strony tworząc olbrzymie drzewo nieśmiertelnych idei, tworów i ludzi. 

Są powieści, których autorzy mieli dar ożywiania słowami tego wyjątkowego czasu i jedynego w swoim rodzaju miasta. Zawierają one bezcenne opisy melanżu kontrastów - geniuszu przeplatanego zbrodnią, piękna egzystującego obok ohydy. Takie książki są najbliższe mojemu czytelniczemu sercu, tak jak malarstwo impresjonistów jest najbliższe mojej duszy. "Nagi przyszedłem" Davida Weissa, "Bezmiar sławy" i "Pasja życia" Irvinga Stone'a, "Clair de Lune" Pierre'a La Mure'a - moje prywatne arcydzieła. Obok nich leżą te tytuły, których styl odbiega nieraz od poziomu wyżej wymienionych, lecz pasja, z jaką powstały, dążenie autorów do ukazania stolicy Francji i jej mieszkańców w jak najdrobniejszych szczegółach, pozwalają mi na czytanie ich z niezmiennym zachwytem. Należą do nich między innymi "Claude i Camille" Stephanie Cowell czy "Tancerka Degasa" Kathryn Wagner.


Edgar Degas, In the dance studio, ok. 1897

"Malowane dziewczęta Degasa" stanowczo domagają się postawienia na specjalnej półce. Stoją na niej książki, będące podstawowym pokarmem dla moich wyobrażeń o mieście, w którym żyli i tworzyli najwięksi artyści. Styl tej powieści nie pozwoli zaliczyć jej do klasyki, nie ma wyszukanej formy ani nie operuje wybitnym językiem. Jednak ma w sobie to coś, dzięki czemu biegnie się pędem do komputera, by napisać autorce wiadomość z podziękowaniem za wiele godzin szczęśliwego czytania. 

Powiew historii znad XVII-wiecznych Niderlandów - "Skrzydła nad Delft"


Jan Vermeer, Widok Delft (ok. 1661)

"Odkąd w haskim muzeum zobaczyłem Widok Delft, wiem, że widziałem obraz najpiękniejszy na świecie."
Marcel Proust, 1921

Moim skromnym zdaniem egzaltacja pana Prousta była troszeczkę przesadzona, niemniej jednak nie mogę zaprzeczyć, że obraz Vermeera działa na mnie hipnotyzująco. To cudowny przykład genialnego odtworzenia na płótnie przestrzeni pełnej powietrza - patrzę i mam ochotę wziąć głęboki oddech. Odtworzenie z detalami zabudowań Delft, niewielkiego miasta niderlandzkiego, w którym Vermeer żył i tworzył, jest nieprawdopodobne przy tak wielkiej pustej przestrzeni - jednak w momencie, gdy udaje mi się oderwać wzrok od chmur i wody, zaczynam dostrzegać bogactwo urbanistycznych szczegółów. Obraz jest nietypowy dla malarza specjalizującego się w scenkach rodzajowych, których akcja toczyła się w czterech ścianach, co czyni go jeszcze bardziej wyjątkowym. Przy tym wszystkim "Widok Delft" wydaje się być zapowiedzią impresjonizmu, który narodzi się wiele lat później pod paryskim niebem. To tyle, jeśli chodzi o zarzucanie komuś popadania w egzaltację :).

Delft było dla mnie do niedawna niepozornym miasteczkiem, jakich wiele na niderlandzkiej ziemi. Kojarzyło mi się właśnie z Vermeerem i jego obrazem, a także z porcelaną, której produkcja rozsławiła to miejsce na całym kontynencie. Dzięki książce, po którą ostatnio sięgnęłam (wcale nie licząc na fajerwerki), dowiedziałam się o tym niezwykłym miejscu o wiele więcej.



"Skrzydła nad Delft" to opowieść o młodej dziewczynie, którą poznajemy w przełomowym momencie jej życia. Louise, córka niezwykle uzdolnionego i cenionego projektanta wzorów na porcelanie, ma tylko jedno marzenie - nie zostać zmuszoną do poślubienia człowieka, którego nie kocha, a najlepiej nie być zmuszaną do małżeństwa w ogóle. Pragnie poświęcić się badaniu gwiazd, zgłębianiu tajemnic nauki, poznawaniu świata i towarzyszeniu ojcu w podróżach biznesowych. Niestety, ma pecha, gdyż jest spadkobierczynią jednej z największych fortun w mieście i jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, żeby dać jej możliwość wybrania sobie przyszłości. A przynajmniej tak jej się wydaje. Całe Delft oczekuje, że jej małżeństwo z synem jednego z największych producentów ceramiki w Niderlandach da początek firmie, która rozsławi miasto na całym świecie. Louise czuje się zobligowana do podporządkowania się tym nadziejom, choć tak bardzo pragnie wolności.

 Wydawać by się mogło, że będzie to kolejna opowieść o tym, jak młode dziewczę buntuje się przeciwko konwenansom, odnajduje miłość w ramionach biednego chłopca, a siła tego uczucia doprowadza do przełamania barier. I wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Nic bardziej mylnego.

"Kobiety, które zawładnęły Europą. Najpotężniejsze królowe"


"Dwanaście wyjątkowych kobiet - królowych mających wpływ na losy całych narodów i granice Europy od XVI wieku do współczesności! Wszystkie fascynujące i niepowtarzalne, a jednocześnie tak różne. Kim były, czym się wsławiły, jak sięgnęły po władzę i dlaczego nie potrafimy o nich zapomnieć. Ich krótkie lub długie życie to dni chwały na polu wojen, walk sukcesyjnych, zawieranych sojuszy czy też czas wypełniony pałacowymi intrygami przeplatanymi szczęściem lub cierpieniem? Jean des Cars ukazuje kobiety postawione na czele państwa, małżonki monarchów lub regentki, które naznaczyły swoje czasy, wykuwając przymierza, knując spiski, stawiając czoło walkom sukcesyjnym, wywołując wojny, poszukując pokoju lub pokój zawierając, oddziałując swoimi czynami, inteligencją lub zwyczajnie osobistym urokiem."


Współcześni historycy i pisarze spoglądają w stronę kobiecych postaci przewijających się przez dzieje świata z ciekawością, nierzadko z zachwytem. Przez setki lat bagatelizowane i marginalizowane, dzisiaj odzyskują należne im miejsce wśród największych bohaterów naszej przeszłości. Kiedyś ich narodziny stawały się przyczyną rozpaczy królewskich ojców, a wręcz całych narodów. W przeszłości pozbawiane środków do życia, bezsilne, odsuwane, dziś są tematem badań i dyskusji, rehabilitowania ich na każdym polu, wręcz gloryfikowania. Czy można się temu dziwić, skoro mimo wszelkich przeciwności losu, mimo kłód rzucanych pod nogi, upychania po fraucymerach, alkowach czy klasztorach, mimo walki, jaką musiały toczyć o wykształcenie, wielu kobietom udało się dojść do bajecznej wręcz władzy? Od urodzenia spychane na bok, niezauważane, pomijane w kolejności do tronów, w kółko słyszały, jaką to tragedią było ich pojawienie się na świecie, jak bardzo tata wolałby mieć synka... A jednak wiele z nich potrafiło wyzwolić się z okowów stereotypów i rozwinąć zdolności do tego stopnia, by móc wpływać na losy swoich narodów, a nieraz całego świata. Dawne kroniki pełne są opisów człeczych dokonań, jednak relacjonują one życie zaledwie połowy ludzkości - płeć piękna praktycznie w nich nie występuje, a jeśli już, to jako żony, kochanki, matki, piękne "przedmioty" służące zwykle tylko do tego, by rodzić następców tronów czy spadkobierców majątków. 

O ilu wspaniałych kobietach żyjących w czasach antycznych, w średniowieczu, a nawet później, nie mamy pojęcia, bo nie pojawiły się w kronikach z powodu swojej płci? Dziejopisarze z reguły nie uważali za stosowne brać pod uwagę ich roli w kształtowaniu świata. Od czasu do czasu historycy odnajdują szczątkowe informacje, starają się pogłębiać swoją i naszą wiedzę na ten temat, jednak wszyscy mamy świadomość, że jest to tylko mała kropelka w wielkim morzu. Kleopatra, Hatszepsut, Nefertiti, Budyka, Hypatia, Aspazja z Miletu... - jesteśmy w stanie wymienić całkiem sporo imion noszonych przez wspaniałe, inteligentne kobiety, które niegdyś tworzyły historię przełamując monopol ich mężów, kochanków, ojców i braci na rządzenie, tworzenie, uczenie się - na ciekawe życie po prostu. Ich ilość jednak wcale nie poraża, jeśli obok zaczniemy zapisywać imiona mężczyzn znanych nam ze swoich dokonań. A skoro w naszej świadomości trochę tych kobiet funkcjonuje, pomimo zmowy milczenia stosowanej przez męskich dokumentalistów sprzed wieków, to ile genialnych władczyń, myślicielek, wojowniczek, artystek nie znamy? Jak wiele z nich zniknęło w odmętach dziejów, bo zmaskulinizowane pióra skrobiące po pergaminach nie uznawały za stosowne spisania ich życiorysów? A przy tym - jak wiele nieprawdy o kobietach, których pominąć już nie wypadało, znalazło się w annałach sprzed wieków?


Rachel Weisz jako Hypatia z Aleksandrii
w cudownym filmie "Agora" Alejandro Amenábara
   
Na rynku księgarskim od paru lat pojawia się coraz więcej książek, które przybliżają losy kobiet niebanalnych, ambitnych, odrzucających niegdyś podporządkowywanie się stereotypom i męskiej dominacji, pragnących mieć prawo do wiedzy, do władzy i do wpływania na losy świata. Historycy odkrywają coraz to nowe fakty, zaczynają mieć dostęp do większej ilości dokumentów, a co za tym idzie, powstają kolejne, fascynujące powieści oraz biografie. Zdarza się, że życiorysy już znane są wywracane do góry nogami przez upór badaczy w docieraniu do nowych źródeł.

Zapotrzebowanie na tego typu książki sprawia, że niejeden "autor" postanawia pójść na łatwiznę i zlepiwszy ze sobą kilka faktów dostępnych w encyklopediach (czy dziś jeszcze używa się tego określenia, czy też ostatecznie zastępuje się go "Wikipedią"?) i okrasiwszy je płomiennym wstępem oraz uroczą okładką, wydaje to mało wartościowe "dzieło" licząc na to, iż popłynie ono z prądem przynosząc dochód.

J.D. Landis "Dagny. Życie i śmierć"


"Chciała być pianistką, została pisarką. Kochało ją wielu mężczyzn, ona tylko jednego. Pragnęła być dla niego tą jedyną, stała się jedną z licznych. Uwieczniono ją na wielu portretach jako femme fatale, ale czy naprawdę nią była? Jak wyglądało życie słynnej Norweżki, Dagny Juel Przybyszewskiej, która zawładnęła sercami i umysłami berlińskiej oraz krakowskiej bohemy? Dlaczego Strindberg jej nienawidził, a Munch kochał z oddali? Jaki wpływ miała na Żeleńskiego, Wyspiańskiego i innych młodopolskich twórców? Dlaczego Stanisław Przybyszewski, dla którego była duchem, duszą i Duchą, szukał innych kobiet? J.D. Landis w swej niezwykłej powieści przedstawia losy Dagny widziane oczami młodego studenta Władysława Emeryka. Ten wielbiciel i akolita Przybyszewskiego był szaleńczo zakochany w jego żonie, a z czasem stał się też jej powiernikiem. Z jego relacji poznajemy emocje, rozterki i cierpienia kobiety żyjącej na przekór konwenansom, a także jej twórczość i poszukiwania, w których wykraczała poza swoją epokę. Była bowiem nie tylko uwielbianą przez mężczyzn boginią, ale i wyzwaniem intelektualnym, któremu niewielu umiało sprostać."

O tym, że Dagny Przybyszewska fascynowała mnie od dawna mogliście przeczytać jakiś czas temu w artykule, który jej poświęciłam. Ta rudowłosa piękność, inteligentna, dowcipna i pyskata miała w sobie jakiś magnetyzm, który nie pozwalał przejść obok niej obojętnie. Jej bardzo skomplikowany charakter nie przeszkadzał artystom berlińskiej i krakowskiej bohemy w całowaniu śladów jej stóp, w opętańczym zakochiwaniu się w niej. A co nieraz za tym idzie, w nienawidzeniu jej z czasem całą duszą. 

Obsesję jaką wywoływała można w pewnym sensie tłumaczyć tym, iż jej mąż był przez artystów wielbiony do granic przesady, uznawany niemal za bóstwo. Opętani przez niego zwracali swoje oczy na jego piękną żonę i widzieli w niej to, co chcieli widzieć - wróżkę, czarodziejkę, boginię, bo wydawało im się, że taką widział ją Stanisław Przybyszewski. Ale on na nikogo nie patrzył w ten sposób, bo był zbyt pochłonięty przez ból istnienia, przez demony ekspresji, przez niszczącą poezję. Zawsze, gdy myślę o nim i o jego satelitach, błądzących w poszukiwaniu chwili z nim spędzonej, nie potrafię odnaleźć w śladach, które po sobie zostawili nawet odrobiny światła, szczęścia, spokoju - wszędzie ciemność, duchota, szaleństwo. Można się w tym zanurzyć na chwilę, z ciekawości, ale zaraz ma się ochotę zaczerpnąć powietrza i spojrzeć na zielone liście na drzewach i na stokrotki w trawie. 

I jak tu nie kochać jesieni?

I znowu nadeszła... Z jednaj strony piękna, radosna i kolorowa (teoretycznie - wszystko zależy od oświetlenia), z drugiej smutna, ponura, deszczowa... Różnie bywa. Wzbudza we mnie mieszane uczucia, jednak zdecydowanie więcej pozytywnych (ha! mówię tak zapewne dlatego, że dziś było ciepło i słonecznie). Czasami wzdycham z rozpaczą, gdy muszę wyjść na dwór w deszcz i wichurę porywającą szalik (zawiązany "na Sherlocka", a jakże!), dopada mnie melancholia, gdy przez mgłę nie jestem w stanie dostrzec pięknych barw jesiennych liści, a zdarza się też, że łzy wyciska mi myśl o zbliżającej się zimie. I chciałoby się wówczas powtórzyć za poetą:

Eeech! to się jesień zaczęła
 i nie ma komu dać w mordę... 
Tristis est anima meausque, 
jak mówią, ad mortem.*
K.I. Gałczyński, Cyrulik jesienny

*dla tych, którzy łaciną męczeni nigdy nie byli i łacińskich sentencji nie mieli szczęścia wkuwać: Tristis est anima mea usque ad mortem - Smutna jest dusza moja aż do śmierci.

Z drugiej strony nic tak nie wywołuje uśmiechu, jak radość dziecka zbierającego kasztany, nic tak nie zachwyca, jak niemal surrealistyczne widoki żółto-czerwono-rdzawych Bieszczad. Poza tym bardzo fajnie brodzi się w kolorowych liściach:) 


V. van Gogh, Drzewo morwowe jesienią
Najpiękniejsze wiersze mówią o jesieni. A jaka w nich różnorodność - od złotej radości, po śmiertelny smutek. Każdy ciepły, słoneczny jesienny dzień naładowuje moje baterie, które uruchamiam wówczas, gdy "dżdżu krople padają i tłuką w me okno..." A propos - gdyby nie ta właśnie pora roku, to Staff nie napisałby "Deszczu jesiennego". I świat od razu byłby uboższy...

Eduardo Mendoza "Walka kotów"


"Do Madrytu na prośbę pewnego arystokraty przyjeżdża znawca historii sztuki Anthony Whitelands. Szczycący się nienagannymi manierami Anglik ma za zadanie wycenić jeden z obrazów znajdujących się w kolekcji nobliwej rodziny. Nieoczekiwanie odkrywa, że ukrywane w piwnicy dzieło to nieznany akt Velazqueza... Szybko okazuje się, że obraz kryje niejedną tajemnicę."

"Walka kotów" to moja pierwsza przygoda z twórczością Mendozy - z ręką na sercu mogę powiedzieć, że na pewno nie ostatnia. Kolejny raz udaje mi się natrafić na powieść napisaną przez jednego ze współczesnych pisarzy hiszpańskich, która mnie wciąga, oczarowuje, zachwyca, która intryguje - nie tylko w trakcie lektury, lecz także po jej ukończeniu. Powoli literatura iberyjska zaczyna plasować się na szczycie podium mojej prywatnej hierarchii . 

Eduardo Mendoza jest pisarzem uznanym na świecie, nagradzanym, honorowanym - wcale mnie to nie dziwi. Styl jakiego używa to majstersztyk. Rytmiczny, spójny, pełen dygresji - zachwyca niczym dojrzała, głęboka melodia. Dochodzi do tego przepiękny język oraz znakomicie wymyślona historia i już mamy jedną z najlepszych książek, jakie ostatnio wpadły mi w ręce.

Oryginalna "Walka kotów" posiada podtytuł, który nie został uwzględniony przez polskiego wydawcę. Brzmi on "Madryt 1936". Wydaje mi się, że pominięcie go oznacza niedocenienie czytelnika, który sięga po polskojęzyczną wersję - czy dla nas połączenie tego miasta z tą właśnie datą naprawdę nic nie znaczy? Wydaje mi się, że mimo wszystko aż takimi ignorantami nie jesteśmy i dopisanie mniejszymi literami podtytułu mogłoby książce tylko większego grona wielbicieli przysporzyć. Sięgnąłby wówczas po nią każdy, kto kocha historię, a dla którego łysy tytuł plus niewiele mówiący opis okładkowy z dziejami Hiszpanii niekoniecznie się kojarzy. Cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem...

Jesienne słoneczniki ostatniego dnia lata

Za moim oknem trochę za bardzo ponuro jak na złotą jesień, nie wspominając o tym, że dziś jeszcze, bądź co bądź, jest lato:) Słońce nawet na chwilę nosa zza chmur nie wystawia, a wiatr mocno szarpie liśćmi. Nie traćmy jednak ducha - zawsze można wczołgać się pod kocyk i poczytać coś w niedzielne popołudnie:) Ja mam na balkonie dodatkowy pocieszacz pod postacią żółcących się jeszcze słoneczników, a na biurku... vangoghowski bukiet od przyjaciółki:) Przesyłam zdjęcia, żeby i Wam (jeśli potrzeba) humor poprawiły, ze szczególną dedykacją dla guciamal w nagrodę za odgadnięcie nazwiska mojego ulubionego rzeźbiarza. Na październikowy, dzwoniący o szyby, staffowski deszcz jeszcze przyjdzie czas, na razie uśmiechają się do nas jeszcze małe, żółte słoneczka.


Kwiatami, które uszczknąłem, 
Pozdrowień przyjmij tysiące! 
Ach! Ileż razy się zgiąłem, 
Gdy je zbierałem na łące, 
I do serca przycisnąłem 
Nie raz, a dwa tysiące! 
J.W.Goethe, Pozdrowienie kwiatami

Zachód słońca koło Montmajour - i życie staje się piękniejsze



"Wczoraj, o zachodzie słońca, byłem na kamienistym wrzosowisku, gdzie rosną bardzo małe, poskręcane dęby, na tle ruiny na wzgórzu i pszenicznej doliny. To było romantyczne, to nie mogło być więcej, niż à la Monticelli, słońce rozlewało swe bardzo żółte promienie na krzaki i na ziemię, całkiem złoty deszcz." V. van Gogh
Zaparło mi dech w piersiach, gdy ogłoszono, że wreszcie została potwierdzona autentyczność obrazu "Zachód słońca koło Montmajour". Oznaczało to, że po raz pierwszy od osiemdziesięciu pięciu lat odkryto prawdziwe, pełnowymiarowe dzieło mojego ulubionego malarza. Można żyć wiele lat i nie stać się nigdy świadkiem takiego wydarzenia, poczułam się więc niczym wybraniec losu. I był to bardzo dobry powód do tego, żeby moje oczy zaczęły się leciutko pocić, jak mawiała sienkiewiczowska Nel (z tą różnicą, że moje pociły się ze wzruszenia).

Vincent namalował to dzieło podczas pobytu w Arles, w lipcu 1888 roku. Uważam, że "Zachód słońca" jest jednym z piękniejszych obrazów van Gogha. Cudowna paleta kolorystyczna, barwy wzajemnie się uzupełniające, dziesiątki odcieni zieleni i żółci. Chmury, które do słonecznych kolorów dodają własne, mleczne odblaski, wyróżniające się szafirowym odcieniem ruiny, a w oddali zboża - falujące ruchami pędzla...

Matka i dziecko

W zeszłym roku zamieściłam post o samym tylko Dniu Dziecka - niektóre z moich ukochanych obrazów i cytatów, coś dla oka i dla ducha. Tym razem postanowiłam połączyć w jedno święto Mamy ze świętem jej Pociechy i obdarować Was kolejnymi moimi zachwytami. To dla mnie szczególny czas - 26 maja byłam mamą już po raz ósmy...


Berthe Morisot (1841-1895)


Stanisław Wyspiański (1869-1907)

"Matka, jak Pan Bóg, może kochać wszystkie swe dzieci, każde z osobna i każde najwięcej."  
Zofia Kossak, Dziedzictwo

Joanna D'Arc - godna pędzla nie tylko Matejki

Odkryłam ostatnio cudowny obraz Jana Matejki, o którego istnieniu niby wiedziałam, ale jakoś nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek widziałam go w całości. Zwiedzając niedawno Galerię Sztuki Polskiej XIX wieku w Sukiennicach przystanęłam na dłużej przy niewielkim obrazku namalowanym przez mistrza Jana przedstawiającym Joannę D'Arc. Nie mogłam się nie zachwycić, zwłaszcza, że postać Dziewicy Orleańskiej jest mi bardzo bliska. 


Krakowska wersja obrazu Matejki "Dziewica Orleańska" (1883)

Grzebiąc potem gdzie się da w poszukiwaniu informacji o tym dziele przypomniała mi się wiedza zdobyta dawno temu i do teraz zapomniana: jednym z niewielu obrazów Matejki niedotyczącym historii Polski jest właśnie "Dziewica Orleańska" - największe płótno stworzone przez tego malarza (ma prawie 50 metrów kwadratowych!). Muzeum w Krakowie posiada tylko mały szkic olejny, natomiast właściwy obraz znajduje się w muzeum w Rogalinie. Przedstawia wjazd Joanny do Reims w 1429 roku. 


Jan Matejko, Dziewica Orleąńska, 1886
W glorii chwały i świętości wiejska dziewczyna, która właśnie pokonała Anglików, wiedzie na koronację delfina Karola VII. Niedługo potem zostanie zdradzona przez tych, którzy w chwili triumfu ogłaszali ją wybawicielką Francji i pośrednio wydana w ręce wroga. Joanna miała na sobie białą zbroję, błyszczącą niczym srebro i otulającą ją całkowicie. Jedną ręką kierowała konia, a w drugiej trzymała olbrzymią białą chorągiew obszytą jedwabiem; na polu usianym kwiatami lilii postać Zbawiciela i dwóch aniołów trzymających w dłoniach lilię. Z boku napisano słowa: "Jezus Maria." J. Benzoni

Pasja życia Vincenta van Gogha

Dziś jeszcze nie będzie wielkanocnego artykułu. Ci z Was, którzy zajrzą tutaj w niedzielny poranek trochę się zapewne zdziwią, ale "co się odwlecze, to nie uciecze" - zrobię wszystko, żeby odpowiedni tekst, od dawna planowana niespodzianka świąteczna, ukazał się jutro wieczorem, w sam raz na Wielkanocny Poniedziałek. 

Teraz życzę Wam krótko przepięknych, kolorowych Świąt, podczas których wcale nie będzie przeszkadzał fakt, iż za oknami nic jeszcze nie kwitnie i się nie zieleni. Niech będą takie, jakie kochacie, niech sprawią Wam satysfakcję i dadzą poczucie dobrze spędzonego czasu. Niech przyniosą Wam siłę i spokój!


Gwiaździsta noc, 1989

Przyczyną odłożenia tematyki Wielkiej Nocy może być tylko Vincent van Gogh. W sumie każdy dzień byłby dobry na to, by o nim napisać, ale dziś obchodzimy 160. rocznicę jego urodzin, nie może go więc w takiej chwili zabraknąć na zielonym blogu. Wiele czynników składa się na podziw, jakim go darzę. Nie są to tylko same obrazy, których wcale nie przyjmuję bezkrytycznie - niektóre z nich po prostu mi się nie podobają. Nie przepadam na przykład za jego portretami. Szanuję go za determinację, pasję, za bardzo dobre serce, za to, ile w życiu wycierpiał - nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim emocjonalnie. Kocham to, w jaki sposób prowadził pędzel, jak nakładał farby na płótno. Zdarza mi się, że wolę z bliska przyglądać się szczegółom jego dzieł, niż oglądać cały efekt z odległości. Miałam to szczęście, że widziałam niektóre oryginały prac van Gogha. Było to wspaniałe przeżycie - zobaczyć, w jaki sposób tworzył arcydzieło, jak dobierał kolory, w jakiej kolejności nakładał je na obraz. Przy oglądaniu samych tylko płaskich reprodukcji nie da się dostrzec, że jego dzieła są niemal trójwymiarowe -  tak grubo niekiedy nakładał farbę. Kolory aż wylewają się z obrazu, a niebo faluje, płynie, porusza się - w tym tkwi magia malarstwa Vincenta. 


fragment obrazu Domy w Auvers, 1890


Pierre-August Renoir - malarz radosny

172 lata temu światu został ofiarowany chłopiec, który sprawił, że ludzie są szczęśliwsi. Czy można patrzeć na to, co namalował i nie czuć w sercu radości i spokoju? Wystarczy mi jedno spojrzenie, by mieć ochotę biec do ludzi, których portretował, usiąść z nimi na trawie czy przy stoliku i gawędzić w cieple słonecznych promieni, śmiać się razem z nimi, cieszyć życiem. Każdy pejzaż czy obraz natury, który wyszedł spod jego pędzla zachwyca harmonią, kolorem i sugestywnością. Niemal słyszę ptaki ćwierkające wśród gałęzi, marzę o tym, by biegać wśród drzew łapiąc plamki słońca prześwitujące spomiędzy liści i leżeć z książką na trawie. Wśród JEGO drzew i na JEGO trawie, bo są one piękniejsze i bardziej miękkie niż te prawdziwe. 
Szarość jest wrogiem malarstwa! Należy odrzucić wszelkie kolory ziemiste, używać zieleni i fioletu, nakładać je w stanie czystym, w miejscach jasnych, bez mieszania.
August Renoir


Ogród różany w Wargemont (1879)

Ofelia

Dzień dobry, dziś święty Walenty (...) 
Bezbożność to wielka; Bóg widzi,
Jak wielka w mężczyznach bezbożność!
Cny młodzian się tego nie wstydzi,
Gdy tylko nastręczy się możność.
Wszak nimeś cel życzeń otrzymał,
Przysiągłeś się ze mną ożenić!
To ona mu tak mówi, a on jej odpowiada:
I byłbym był słowa dotrzymał,
Lecz trzeba ci było się cenić.
W. Shakespeare, Hamlet (Akt IV, scena V), tłum. Józef Paszkowski


Artur Hughes (1832-1915)

 "(...)szczerze i ślicznie wychwalano dusze czyste, cierpiące bez skargi, słodkie istoty, które nie myślą bronić się ani mścić, jak Ofelia"  
S. Żeromski, Ludzie bezdomni


John William Waterhouse (1849-1917)

Polskie Wigilie

Z czym kojarzy się Wam Wigilia? Z opłatkiem, przytłumionym światłem choinkowych lampek, z kolędami i życzeniami składanymi rodzinie... z prezentami, które wyłaniają się z kolorowych papierów na oczach rozradowanych dzieci... ze stołem, na którym króluje barszcz z uszkami i karp... z pasterką... Mam nadzieję, że właśnie z tym wszystkim lub z wieloma innymi cudownymi przeżyciami i symbolami. Dla mnie ten dzień jest także czasem wspominania - nie tylko tych wszystkich Wigilii, które przeżyłam i które czas wyrył w moim sercu oraz w pamięci. Wspominam też czasy, które znam tylko z opowieści i z książek, a które są dla mnie bardzo ważne, wspominam ludzi, którzy wówczas żyli i musieli mierzyć się z trudną rzeczywistością. Czasy zaborów, wojen - a przecież każdego roku nadchodziła Wigilia i Boże Narodzenie, w roku 1830, 1863, 1914, 1939...


W. Kossak, Gwiazdka legionowa

O zimie - bardzo różnie...



"Im bardziej pada śnieg,
Bim – bom 

im bardziej prószy śnieg,
Bim – bom 
tym bardziej sypie śnieg,

Bim – bom
jak biały puch z poduszki.
I nie wie zwierz ni człek,
Bim – bom
choć żyłby cały wiek,
Bim – bom
kiedy tak pada śnieg,
Bim – bom
jak marzną mi paluszki"
A.A.Milne, Chatka Puchatka

Bielą się pola, oj bielą,
Zasnęły krzewy i zioła
Pod miękką śniegu pościelą...
Biała pustynia dokoła. -
Adam Asnyk 


Vincent Van Gogh, Pejzaż zimowy

"Nieba prawie już nie było nad ziemią. Padał tylko śnieg taki gęsty i zimny, że nawet w grobach marzły ludzkie popioły. Któż jednak powie, że za tymi chmurami nie ma słońca?..." 
B. Prus, Kamizelka


Claude Monet, Sroka
Ile dziś skrzydeł ptasich spadło i zgasło,
jakbyś sam w anielski ich trzepot się dostał?
Rzeźbi cisza spokojny gotyk - blanki, miasto
na maleńkich wieżach ostów.
Płacz, płacz w rozdwojone wrota snów:
po obłoki zasypany w spokój.
Jak po szeregach głów,
po głowach zasypanych,
po stopniach zamarzłych powietrza wstępujesz najwyżej,
w glorię marmurowych obłoków. 
K.K.Baczyński, Śnieg  


Claude Monet, Droga do Giverny
 - jak on to zrobił, że słyszę jak ten śnieg trzeszczy???

 "Wschodnia Syberia (...) Była ona prawdziwym królestwem tajgi i najsroższej na świecie zimy. (...) Gdyby istniał Demon Zimy, to chyba tę właśnie krainę obrałby za królestwo." 
A. Szklarski, Tajemnicza wyprawa Tomka

 A Mrożek pisał o śniegu: woda w proszku:)



"Chopin, świetlany bladej mej twarzy kochanek..."


"Gdyby car rosyjski był człowiekiem rozumnym - powinien by zabronić w Polsce grywania polonezów i mazurków Chopina. To nie muzyka - to zarzewie powstańcze."
muzyk austriacki z XIX wieku


F.Barrias, Śmierć Chopina
Chopin to dla większości ludzi nazwisko, potęga muzyki, nuty, dźwięki, miłość do Ojczyzny - to symbol. Dla mnie jest to także człowiek, którego ulubionymi kwiatami były fiołki, który bardzo kochał i bardzo cierpiał, szedł przez życie samotny i nierozumiany. Czy jego śmierć wyglądała tak, jak na obrazie Barriasa? Mało prawdopodobne, ale dzieło wpisuje się w poetykę romantyczną, sprawia, że dramatyzm sceny pozostaje w naszej pamięci na długo. Niestety, patrząc na ten obraz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że malarz sportretował Delfinę Potocką, a Chopin posłużył mu tylko do tego, aby mieć pretekst do pokazania tej kobiety w scenie, w której mogłaby wyglądać pięknie i łzawo.

Delfina śpiewała dla Fryderyka dwa dni przed jego śmiercią - to ona właśnie stoi przy fortepianie niczym uosobienie natchnienia, niewzruszona, nieobecna, zajęta tylko sobą i tym, by pięknie wyglądać. Jakże różni się od tej przesadzonej postaci klęcząca za nią, skromna i niepragnąca narzucać się nikomu Marcelina Czartoryska, prawdziwa przyjaciółka kompozytora, uczennica, opiekunka w jego ostatnich dniach; jak przejmujący wydaje się żal Solange Sand-Clésinger płaczącej przy piersi zakonnicy - dla niej Chopin był ideałem, wzorem, geniuszem, w końcu przyjacielem. Przy Fryderyku czuwa jego siostra Ludwika, która z narażeniem życia zawiozła potem serce brata do Polski. Cztery kobiety - każda inna, tak jak różne są odczucia wywoływane w widzach przez obraz Barriasa. Ja go lubię - mimo wszystko, w końcu Potocka wygląda tak pięknie...
"Gdyby fiołki i konwalie
Zamiast pachnieć grać umiały,
Byłaby to muzyka Szopena." L.Staff, Nonsens


T. Kwiatkowski, Ostatnie chwile Chopina