"Kawa – magiczny napój, nawet Ci, którzy jej nie piją, kochają zapach
świeżo parzonej małej czarnej. W Polsce pod koniec XIX wieku kupowano w
sklepach surowe ziarno kawy, które później palono na kuchennych
patelniach lub w specjalnych blaszanych bębenkach. Pierwszą profesjonalną palarnię kawy pod nazwą „Pluton” założył w
1882 roku w Warszawie Tadeusz Tarasiewicz. Autor książki, Kordian Tarasiewicz, wnuk
założyciela przedsiębiorstwa, przedstawia fascynujące dzieje „Plutona”
na tle historii Polski
i Warszawy od końca XIX wieku do lat 50-tych XX wieku. Praktykę w
firmie rozpoczął w 1930 roku, a cztery lata później objął w niej funkcję
dyrektora. Właśnie z okresu jego działalności pochodzą najbogatsze
wspomnienia, liczne anegdoty oraz historie wojenne. Relacja autora
opiera się na zachowanych dokumentach firmowych oraz archiwach, ale
przede wszystkim na wspomnieniach własnych oraz pracowników firmy. To
barwna opowieść o ludziach, którzy wspólnie tworzyli „Plutona”, o
tradycji kawy w Polsce, o sztuce prowadzenia uczciwego biznesu."
Za kawą nie przepadam. Piję ją tylko wówczas, gdy już zapałki podpierające powieki nie pomagają, a ja siedzę w pracy i muszę być w miarę przytomna albo w sobotni wieczór, gdy mogę w końcu czytać i pisać do rana, a oczy jakoś nie chcą mi na to pozwolić. Jednak zdarza się czasami, że piję ją z przyjemnością - w kawiarni, gdzie parzenie kawy jest sztuką, w kafejce, w której ktoś przygotowuje ją z czułością... Takie miejsca istnieją jeszcze, wbrew pozorom. Są ludzie, którzy twierdzą, że ciężko im bez niej żyć. Jakby na to nie patrzeć, jest to napój specyficzny, o ciekawej historii.
Niedawno czytałam świetną książkę Agnieszki Lisak "Życie towarzyskie w XIX wieku". Natrafiłam tam na fragment (szukajcie, a znajdziecie na stronach 172-173), który uświadomił mi pewną niezwykle interesującą prawdę - kawę, tę "zamorską truciznę", rozpropagował w Europie Polak, Jerzy Kulczycki. Dostał się on pewnego dnia do niewoli tureckiej, z której nie udało mu się umknąć przez dziesięć lat. Przebywając wśród "niewiernych" nabył bardzo przydatną umiejętność - nauczył się parzenia kawy. W chwili, gdy wolność odzyskał został tłumaczem i cukiernikiem Jana III Sobieskiego. Wsławił się wówczas doskonałym parzeniem czarnego napoju. Wdzięczne Polakom za ocalenie przed "nawałą turecką" władze Wiednia "nadały J. Kulczyckiemu przywilej założenia pierwszej publicznej kawiarni. Otworzył ją w 1683 roku w swoim domu nazywając "Pod Niebieską Butelką". Lokal szybko zyskał powodzenie. W dowód uznania zrzeszenie wiedeńskich kawiarzy uznało go za swojego patrona."
W Polsce pierwsza kawiarnia pojawiła się nieopodal Ogrodu Saskiego za panowania Augusta II. Nie cieszyła się powodzeniem wśród naszych rodaków, uczęszczali do niej przede wszystkim cudzoziemcy. Dopiero za czasów królowania kolejnego Wettyna kawa "od ludzi majętnych przeszła nareszcie do całego pospólstwa (...) najostatniejszy motłoch udał się do kawy" (za Agnieszką Lisak cytuję Jędrzeja Kitowicza). W 1820 roku w stolicy funkcjonowało już 90 kawiarni, a bogate domy zatrudniały specjalnego "kawiarza" tylko do tego, by zajmował się odpowiednim przygotowywaniem tego niezwykłego napoju. W tym momencie wręcz nie wypada nie oddać głosu Mickiewiczowi:
Dygresje, dygresje, a tu temat właściwy mi się rozmywa:) Gdy wzięłam "Zapach świeżej kawy" do ręki, to aż westchnęłam z zachwytu. Dawno nie widziałam tak uroczego wydania. Przygotowane z pietyzmem, a przede wszystkim ze smakiem sprawiło, że nawet nie pomyślałam o tym, że przecież opowiada głównie o napoju, który interesuje mnie tylko okazjonalnie. Zaczęłam czytać i... przepadłam.
Okazało się, że nikt mnie tu na siłę na picie kawy nawracał nie będzie. Jest to nie tyle opowieść o tej pobudzającej używce, ile o palarni ziaren założonej w stolicy w drugiej połowie XIX wieku. Na pierwszy rzut oka może się wydawać jedynie historią przedsiębiorstwa, jego rozwoju i funkcjonowania. Określanie w ten sposób książki Kordiana Tarasiewicza nie oddaje jej sprawiedliwości. Gawędziarski styl, fascynujące wspomnienia pracowników "Plutona" przytaczane przez autora, a przede wszystkim informacje z pierwszej ręki dotyczące magicznego dla mnie okresu międzywojennego - to wszystko sprawiło, że zanurzyłam się w odurzających oparach kawy i trochę nieprzytomnie wydostałam się z nich dopiero po przeczytaniu ostatniej strony.
Pamiętacie "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął"? Otóż pan Kordian ma 103 lata i to są jego słowa: "A teraz mam tylko marzenie, abym mógł założyć kawiarnię, która byłaby miejscem przechowania tradycji branży kawowo-herbacianej." Od razu przypomniał mi się Allan Karlsson i jego niespożyty apetyt na życie. Historia autora "Zapachu świeżej kawy" nie jest tak awanturnicza jak bohatera książki Jonassona, ale w jakiś dziwny sposób zaczarowuje i wciąga. Był przedsiębiorcą, który w 1934 roku przejął rodzinny interes - znakomicie prosperującą firmę zajmującą się profesjonalnym wypalaniem kawy i sprzedawaniem jej w firmowych sklepach oraz kawiarniach. Nowy dyrektor z zapałem zabrał się do rozwijania dziedzictwa i unowocześniania go. W 1939 roku "Pluton" miał już ponad trzydzieści placówek w całej Polsce.
Wędrując po stronach książki zaprzyjaźniłam się nie tylko z kierownictwem, ale także z pracownikami. Ich wspomnienia co rusz urozmaicają narrację prezentując obraz instytucji należącej do uczciwych ludzi, znakomitych biznesmenów prowadzących działalność charytatywną na wielką skalę oraz szanujących każdego zatrudnianego przez siebie człowieka, traktujących ich na równi ze sobą i dbających o ich potrzeby i prawa. Nic dziwnego, że była to jedna wielka "plutonowa" rodzina, której członkowie byli gotowi poświęcać się dla niej bez ograniczeń i bronić jej w czasach wojny bez zastanowienia. To również było jedną z najważniejszych przyczyn odniesienia przez firmę Tarasiewiczów tak olbrzymiego sukcesu na polskim rynku.
"Uposażenie zaspokajało potrzeby życiowe pracowników i ich rodzin. Ponadto dyrekcja firmy w zrozumieniu potrzeb pracowniczych stosowała wynagrodzenia dodatkowe w wysokości jednomiesięcznego uposażenia, z okazji Świąt Bożego Narodzenia, Wielkiejnocy i na zakup zimowej odzieży. Łącznie biorąc pracownicy otrzymywali piętnaście pensji miesięcznych w ciągu roku. Trzeba obiektywnie stwierdzić, że w ten sposób uposażeni pracownicy nie musieli myśleć o szukaniu dodatkowych zarobków, a mogli w pełni zużytkować wolny czas od pracy na zaspokojenie swoich potrzeb kulturalnych i na odpoczynek. (...) W czasie ośmiogodzinnego dnia pracy stosowane były jednogodzinne przerwy odpoczynkowe. Podczas tych przerw robotnicy łącznie z Dyrektorami uczestniczyli w grach sportowych i organizowali inne zajęcia rozrywkowe. (...) Z przyjemnością obserwowało się całą załogę pracowniczą, która stanowiła jakby jedną dużą rodzinę i często pomagano sobie wzajemnie przy rozwiązywaniu różnych kłopotów. W ramach pomocy dla robotników dyrekcja zorganizowała bezpłatne zupy dla wszystkich zatrudnionych, które spożywano w czasie wyżej omówionej przerwy. Przy ustawionych stołach wspólnie siadali do posiłków robotnicy, pracownicy biura i dyrekcja" - wspomina Józef Sobczyński, palacz kawy, który pracował w "Plutonie" przez 40 lat. Tak to można pracować:)
Nie dziwi mnie więc wcale, że w chwili, gdy świat ogarnął Wielki Kryzys pracownicy bez wahania zgodzili się na zmniejszenie pensji, a w chwili wybuchu II wojny światowej, gdy magazyny zamknięto w obawie przed rozkradzeniem towaru, robotnicy pełnili przy bramach straż mniej troszcząc się o własne domy niż o dobytek firmy.
Kordian Tarasiewicz był dyrektorem "Plutona" w czasach międzywojennych, potem robił co mógł, by prowadzić firmę podczas wojny, aby w końcu złożyć broń w latach 50. XX wieku, kiedy to już nie udawało się dłużej walczyć z władzami. Jego wspomnienia fascynująco ukazują świat Polski minionej, za którą nieraz wzdycham z tęsknotą. Czasy były trudne, ale przy tym jakże malownicze. Świetnie oddają je nie tylko słowa, ale też ogrom pięknych fotografii, którymi "Zapach świeżej kawy" jest przepełniony. Prezentują one świat przedwojennych ulic, witryn sklepowych, wnętrz, mody... Ciekawe, czy na filmie "Warszawa 1935" można dostrzec fasady "Plutona" umiejscowione na ulicy Marszałkowskiej.
Jak już wspomniałam, wydanie książki jest urocze - niestandardowy, niemal kwadratowy format przyciąga wzrok, a grafika oczarowuje. Szkoda mi było tylko, że co rusz natykałam się na literówki, których w tekście pełno i rzadko można je uzasadnić kopiowaniem bez poprawek wspomnień pracowników "Plutona". Jednak jest to jedyna rzecz, której mogę się przyczepić. Czytałam z wielkim zainteresowaniem, zdobywałam wiedzę o międzywojennej przedsiębiorczości, poszerzałam horyzonty i przenosiłam się w czasie - mam nadzieję, że dla Was będzie to równie fascynująca lektura.
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy PWN
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 208 s.
Oprawa: miękka
ISBN: 9788301170998
Niedawno czytałam świetną książkę Agnieszki Lisak "Życie towarzyskie w XIX wieku". Natrafiłam tam na fragment (szukajcie, a znajdziecie na stronach 172-173), który uświadomił mi pewną niezwykle interesującą prawdę - kawę, tę "zamorską truciznę", rozpropagował w Europie Polak, Jerzy Kulczycki. Dostał się on pewnego dnia do niewoli tureckiej, z której nie udało mu się umknąć przez dziesięć lat. Przebywając wśród "niewiernych" nabył bardzo przydatną umiejętność - nauczył się parzenia kawy. W chwili, gdy wolność odzyskał został tłumaczem i cukiernikiem Jana III Sobieskiego. Wsławił się wówczas doskonałym parzeniem czarnego napoju. Wdzięczne Polakom za ocalenie przed "nawałą turecką" władze Wiednia "nadały J. Kulczyckiemu przywilej założenia pierwszej publicznej kawiarni. Otworzył ją w 1683 roku w swoim domu nazywając "Pod Niebieską Butelką". Lokal szybko zyskał powodzenie. W dowód uznania zrzeszenie wiedeńskich kawiarzy uznało go za swojego patrona."
W Polsce pierwsza kawiarnia pojawiła się nieopodal Ogrodu Saskiego za panowania Augusta II. Nie cieszyła się powodzeniem wśród naszych rodaków, uczęszczali do niej przede wszystkim cudzoziemcy. Dopiero za czasów królowania kolejnego Wettyna kawa "od ludzi majętnych przeszła nareszcie do całego pospólstwa (...) najostatniejszy motłoch udał się do kawy" (za Agnieszką Lisak cytuję Jędrzeja Kitowicza). W 1820 roku w stolicy funkcjonowało już 90 kawiarni, a bogate domy zatrudniały specjalnego "kawiarza" tylko do tego, by zajmował się odpowiednim przygotowywaniem tego niezwykłego napoju. W tym momencie wręcz nie wypada nie oddać głosu Mickiewiczowi:
Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta
Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku,
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
Wiadomo, czym dla kawy jest dobra śmietana;
Na wsi nie trudno o nię: bo kawiarka z rana,
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie
Do każdej filiżanki w osobny garnuszek,
Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.
A. Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga II
Okazało się, że nikt mnie tu na siłę na picie kawy nawracał nie będzie. Jest to nie tyle opowieść o tej pobudzającej używce, ile o palarni ziaren założonej w stolicy w drugiej połowie XIX wieku. Na pierwszy rzut oka może się wydawać jedynie historią przedsiębiorstwa, jego rozwoju i funkcjonowania. Określanie w ten sposób książki Kordiana Tarasiewicza nie oddaje jej sprawiedliwości. Gawędziarski styl, fascynujące wspomnienia pracowników "Plutona" przytaczane przez autora, a przede wszystkim informacje z pierwszej ręki dotyczące magicznego dla mnie okresu międzywojennego - to wszystko sprawiło, że zanurzyłam się w odurzających oparach kawy i trochę nieprzytomnie wydostałam się z nich dopiero po przeczytaniu ostatniej strony.
Pamiętacie "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął"? Otóż pan Kordian ma 103 lata i to są jego słowa: "A teraz mam tylko marzenie, abym mógł założyć kawiarnię, która byłaby miejscem przechowania tradycji branży kawowo-herbacianej." Od razu przypomniał mi się Allan Karlsson i jego niespożyty apetyt na życie. Historia autora "Zapachu świeżej kawy" nie jest tak awanturnicza jak bohatera książki Jonassona, ale w jakiś dziwny sposób zaczarowuje i wciąga. Był przedsiębiorcą, który w 1934 roku przejął rodzinny interes - znakomicie prosperującą firmę zajmującą się profesjonalnym wypalaniem kawy i sprzedawaniem jej w firmowych sklepach oraz kawiarniach. Nowy dyrektor z zapałem zabrał się do rozwijania dziedzictwa i unowocześniania go. W 1939 roku "Pluton" miał już ponad trzydzieści placówek w całej Polsce.
Wędrując po stronach książki zaprzyjaźniłam się nie tylko z kierownictwem, ale także z pracownikami. Ich wspomnienia co rusz urozmaicają narrację prezentując obraz instytucji należącej do uczciwych ludzi, znakomitych biznesmenów prowadzących działalność charytatywną na wielką skalę oraz szanujących każdego zatrudnianego przez siebie człowieka, traktujących ich na równi ze sobą i dbających o ich potrzeby i prawa. Nic dziwnego, że była to jedna wielka "plutonowa" rodzina, której członkowie byli gotowi poświęcać się dla niej bez ograniczeń i bronić jej w czasach wojny bez zastanowienia. To również było jedną z najważniejszych przyczyn odniesienia przez firmę Tarasiewiczów tak olbrzymiego sukcesu na polskim rynku.
"Uposażenie zaspokajało potrzeby życiowe pracowników i ich rodzin. Ponadto dyrekcja firmy w zrozumieniu potrzeb pracowniczych stosowała wynagrodzenia dodatkowe w wysokości jednomiesięcznego uposażenia, z okazji Świąt Bożego Narodzenia, Wielkiejnocy i na zakup zimowej odzieży. Łącznie biorąc pracownicy otrzymywali piętnaście pensji miesięcznych w ciągu roku. Trzeba obiektywnie stwierdzić, że w ten sposób uposażeni pracownicy nie musieli myśleć o szukaniu dodatkowych zarobków, a mogli w pełni zużytkować wolny czas od pracy na zaspokojenie swoich potrzeb kulturalnych i na odpoczynek. (...) W czasie ośmiogodzinnego dnia pracy stosowane były jednogodzinne przerwy odpoczynkowe. Podczas tych przerw robotnicy łącznie z Dyrektorami uczestniczyli w grach sportowych i organizowali inne zajęcia rozrywkowe. (...) Z przyjemnością obserwowało się całą załogę pracowniczą, która stanowiła jakby jedną dużą rodzinę i często pomagano sobie wzajemnie przy rozwiązywaniu różnych kłopotów. W ramach pomocy dla robotników dyrekcja zorganizowała bezpłatne zupy dla wszystkich zatrudnionych, które spożywano w czasie wyżej omówionej przerwy. Przy ustawionych stołach wspólnie siadali do posiłków robotnicy, pracownicy biura i dyrekcja" - wspomina Józef Sobczyński, palacz kawy, który pracował w "Plutonie" przez 40 lat. Tak to można pracować:)
Nie dziwi mnie więc wcale, że w chwili, gdy świat ogarnął Wielki Kryzys pracownicy bez wahania zgodzili się na zmniejszenie pensji, a w chwili wybuchu II wojny światowej, gdy magazyny zamknięto w obawie przed rozkradzeniem towaru, robotnicy pełnili przy bramach straż mniej troszcząc się o własne domy niż o dobytek firmy.
Kordian Tarasiewicz był dyrektorem "Plutona" w czasach międzywojennych, potem robił co mógł, by prowadzić firmę podczas wojny, aby w końcu złożyć broń w latach 50. XX wieku, kiedy to już nie udawało się dłużej walczyć z władzami. Jego wspomnienia fascynująco ukazują świat Polski minionej, za którą nieraz wzdycham z tęsknotą. Czasy były trudne, ale przy tym jakże malownicze. Świetnie oddają je nie tylko słowa, ale też ogrom pięknych fotografii, którymi "Zapach świeżej kawy" jest przepełniony. Prezentują one świat przedwojennych ulic, witryn sklepowych, wnętrz, mody... Ciekawe, czy na filmie "Warszawa 1935" można dostrzec fasady "Plutona" umiejscowione na ulicy Marszałkowskiej.
Jak już wspomniałam, wydanie książki jest urocze - niestandardowy, niemal kwadratowy format przyciąga wzrok, a grafika oczarowuje. Szkoda mi było tylko, że co rusz natykałam się na literówki, których w tekście pełno i rzadko można je uzasadnić kopiowaniem bez poprawek wspomnień pracowników "Plutona". Jednak jest to jedyna rzecz, której mogę się przyczepić. Czytałam z wielkim zainteresowaniem, zdobywałam wiedzę o międzywojennej przedsiębiorczości, poszerzałam horyzonty i przenosiłam się w czasie - mam nadzieję, że dla Was będzie to równie fascynująca lektura.
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy PWN
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 208 s.
Oprawa: miękka
ISBN: 9788301170998
Recenzja napisana dla portalu Oblicza Kultury
Nie wiem, czy byłaś Aniu w Wiedniu, ale do dziś jest tam ulica poświęcona Kulczyckiemu - to Kolschitzkygasse. Na rogu znajduje się jeszcze pomnik-figura wyobrażający Kulczyckiego w stroju, w jakim podawał kawę.W lewej ręce trzyma tacę z filiżankami, a w prawej zaparzacz, z którego rozlewa kawę.
OdpowiedzUsuńPamięć o Kulczyckim jest żywa, skoro nawet Włosi pamiętali o nim kręcąc "Bitwę pod Wiedniem". Pomijam, że film był dość słaby, ale Kulczycki się w nim pojawił!
Mam smak na książkę, która prezentujesz. Jestem wielkim smakoszem kawy, więc w sam raz dla mnie. Jeszcze skoro jest pięknie wydana to chyba się skuszę.
Byłam w Wiedniu, ale nie pamiętam, żebym widziała Kolschitzkygasse, a szkoda, bo to sympatyczne, że ciągle się tam o naszym rodaku pamięta.
UsuńByłam pewna, że właśnie Ty pierwsza mi się tu odezwiesz, pod tekstem o kawie!:):) Książkę polecam, ale pamiętaj - opowiada sporo o prowadzeniu firmy, o przedsiębiorczości, a o samej kawie niewiele. Mimo to myślę, że powinna Ci się spodobać, nie tylko ze względu na oprawę graficzną, ale także dlatego, że daje tak wspaniały wgląd w świat Polski międzywojennej.
Chcę przeczytać tę książkę nie ze względu na kawę, ale przedwojenny i wojenny obraz polski, warszawy, prowadzenia biznesu. To mój ulubiony okres historyczny ;)
OdpowiedzUsuńMnie również zainteresowała dawna Warszawa,przedwojenne lokale,jakże odmienne od dzisiejszych.Poza tym...kawa jest w moim codziennym menu,więc z przyjemnością sobie tę książkę przeczytam.Podoba mi się wydanie i odmienny,niestandardowy format.
OdpowiedzUsuńDziękuję-Anna Kliś
Wyobrażam sobie przedwojenne uliczki Warszawy i kawiarnie rozsiane po Starówce. Chciałabym usiąść w ogródku kawiarnianym z filiżanką aromatycznej kawy w ręku i spoglądać na spacerujące damy z parasolkami, na panów z laseczkami i na dorożki jeżdżące ze stukotem po brukowanych ulicach Starego Miasta. Po zdjęciach widzę, że ilustracje są piękne :)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa historia tego warszawskiego "Plutona"!
OdpowiedzUsuńTyle niby się czytało o dawnej Warszawie,jej lokalach,cukierniach,a nic nie wiedziałam o tak świetnie prosperującej firmie!
Widzę,że warto przeczytać,zdjęcia przyciągają.
Pozdrawiam Cię Aniu-często goszczę tutaj u Ciebie:))) AŚKA
Bardzo mi miło:) Ja również pozdrawiam wesolutko - tym weselej, że podobno zbliża się wiosna!
UsuńA jeśli chodzi o książkę - znajdziecie w niej to, co Was ciekawi, czyli opowieść o czasach minionych, o Warszawie, o dawnym biznesie, znajdziecie wspaniałe zdjęcia znakomicie ukazujące klimat tamtych lat.
Tak przy okazji Twojej recenzji podaję taką ciekawostkę:
OdpowiedzUsuńKulczycki z worków wypełnionych ziarnem kawy zrobił użytek i otworzył pierwszą wiedeńską kawiarnie przy ul. Domgasse. Początkowo gorzki napój nie zyskał uznania. Los się odmienił, gdy zaczął osładzać kawę miodem i mlekiem. Stając się jednocześnie twórcą kawy z mlekiem.
Niektórzy nawet podają, że Kulczycki podawał kawę paradując w stroju tureckim rozdając dodatkowo ciasteczka w kształcie półksiężyców.
Po latach Wiedeń stał się światową stolicą kawiarni, a nasz rodak patronem tamtejszych kawiarzy. Prawdopodobnie pierwsza jego kawiarnia przestała istnieć już następnego roku. Kulczycki otworzył po prostu nową kawiarnię i to w nie byle jakim miejscu, bo na samym Placu św. Stefana w „Domu Szlifierza„.
Jego trzecim z kolei lokalem była słynna do dziś kawiarnia ”Pod Błękitną Butelką”. Jej gośćmi mieli być takie osoby jak: hr. E.R. v. Stahremberg, ks. Eugen v. Savoie, a po jego śmierci m.in. Schubert, Lanner i Strauss.
Kulczycki zmarł w 1694 r. na gruźlicę. Właściciele wiedeńskich kawiarni jednak o nim nie zapomnieli. Wedle opisu Zygmunta Glogera mieli, co roku w październiku urządzać „Kolschitzky Fest” dekorując w trakcie niego okna kawiarni portretem Kulczyckiego. W 1862 r., a więc blisko 200 lat po bitwie nadano jednej z ulicy w Wiedniu imię Kulczyckiego. Jak widać pamięć o naszym rodaku ciągle trwała. Udowodnił to także właściciele jednej z kawiarni przy Kolschitzkygasse, który na rogu kamienicy wystawił mu pomnik, który po dzień dzisiejszy można oglądać w Wiedniu.
Bardzo, bardzo ciekawa opowieść, dziękuję za uzupełnienie tekstu o tak wspaniałe informacje! Na samym placu św. Stefana, no no! :)
UsuńKażdemu z Was dziękuję za komentarze, które tyle wnoszą ważnych treści, które tyle dają mi osobiście.
Witaj mi, witaj, wonna czaro mokki!
OdpowiedzUsuńKocham twą duszę, o płynny hebanie,
Aromatyczne pary twej obłoki,
Któremi buchasz w polewanym dzbanie,
Kiedy kipiące twych ziarn gotowanie
Cały glob ziemski czyni mą dzierżawą;
Oto spoczęłaś w białej porcelanie,
Arabskich pustyń córo, czarna kawo!
Autor: Antoni Lange
Sporo ciekawych faktów!Wielka strata,że Warszawa nie ma już "Plutona":( pozdro-Z.
Lange, jako wielbiciel Bliskiego Wschodu, musiał bardzo lubić kawę:) Nocne, dekadenckie rozmowy Polaków wymagały mocnego pobudzenia :)
UsuńTak, strata wielka i to nie tylko dla Warszawy...
Z tego co ja pamietam, kawa na ziemiach polskich najpierw pojawila sie w Gdansku. Pocz. XVIII wieku.
OdpowiedzUsuńNagle zaczęła mnie interesować historia kawy - co te książki z ludźmi robią:)
UsuńPodrążyłam głębiej i faktycznie znalazłam informację, że pierwsze "kafehauzy" pojawiły się w Gdańsku. Być może był to ten sam okres, w którym pierwsza kawiarnia pojawiła się w Warszawie? W każdym razie kawa zaczęła się u nas pojawiać pod koniec XVII wieku. Przez jakiś czas nie była zbyt popularna, uważano ją po prostu za niezbyt smaczną (cóż, jak dla mnie to jakaś racja w tym jest), a na przykład taki Wacław Potocki dowodził, że jest bardzo niezdrowa. A gdy już Polacy się do nowości przyzwyczaili, to do dziś się bez niej obejść nie mogą.
A propos, właśnie kawusię skonsumowałam (żeby nie zasnąć za wcześnie) i biorę się za pisanie jakiegoś tekstu - czas rozruszać klawiaturę:)
Jestem pod wrażeniem. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuńDziękuję, cieszę się, że ktoś nadal czyta moje teksty, chociaż na blogu od dawna nic nowego się nie pojawia. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń