Philippa Gregory "Uwięziona królowa"


"Maria Stuart, królowa Szkotów, zmuszona do ucieczki przed zbuntowanymi lordami, zwraca się o azyl do swej kuzynki, Elżbiety I. Lecz w Anglii zamiast bezpiecznego schronienia czeka ją proces i więzienie. Zostaje odesłana do zamku Tutbury, którego gospodarze, a zarazem strażnicy Marii wierzą, że przyjęcie pod swój dach królewskiego więźnia przyniesie im zaszczyty i bogactwa. Szlachetny i prostolinijny George Talbot jest dumny z tego, że może gościć u siebie intrygującą królową. Natomiast jego żona Bess, zaufana królewskiego kanclerza Williama Cecila, dostrzega w tym swoją szansę i pragnie ją wykorzystać. Wkrótce jednak przekonuje się ze zgrozą, że George ulega urokowi pięknej Marii, a ich zamek staje się epicentrum intryg, których ostrze jest wymierzone w samą Elżbietę, królową Anglii. To opowieść o dwóch kobietach walczących o jednego mężczyznę, a przede wszystkim opis losów pełnej determinacji władczyni, która wolała zginąć, niż wyrzec się swoich zasad i pragnienia wolności. "

Philippa Gregory trzyma poziom. Praktycznie od 1998 roku wydaje jedną powieść rocznie, a od momentu, w którym zaczęła "na boku" tworzyć "Zakon Ciemności", to nawet dwie. Oczywiście nie jestem taką fanatyczką, żeby twierdzić, iż dosłownie każda jej książka jest niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju. Po pierwsze - nie mam najmniejszego prawa tak uważać, bo jeszcze sporo do przeczytania mi zostało, po drugie - sporadycznie trafiają się jej z lekka słabsze pozycje. Niemniej jednak uważam, że ta kobieta nie jest w stanie wypalić się jako pisarka - jeśli już zdarza jej się popełnić coś nie do końca dopracowanego, to przez następne lata nadrabia to wieloma znakomitymi pozycjami sygnowanymi jej nazwiskiem.

W tym roku Philippa wydaje "The King's Curse". Mam nadzieję, że polski tłumacz zostawi tę "królewską klątwę" w spokoju i nie ozdobi jej kolejną "księżniczką", "królową" lub "kochanką" - ileż można!? Ja wiem, że w wielu tytułach oryginalnych owe pannice widnieją, ale niezaprzeczalnym faktem jest, iż w polskich wersjach jest ich o wiele więcej. (Rety, te dygresje mnie wykończą - zapominam międzyczasie, o czym miałam pisać. I Wy pewnie też...) Otóż "The King's Curse" będzie opowiadać o Margaret Pole, córce Izabelli Neville, będącej jedną z latorośli Ryszarda Neville'a (zainteresowanych, a niekojarzących człowieka, odsyłam do mojej recenzji "Córki Twórcy Królów"). Gregory jak nikt inny potrafi wyłuskać z historii kobiety, o których warto pisać i których losy, choć mało popularne, są równie fascynujące, jak powszechnie znane wydarzenia pierwszoplanowe.


Tak więc na powieść o Margaret poczekamy pewnie do przyszłego roku, a na razie nasi księgarze szykują miejsce na półkach "Białej księżniczce", opowieści o Elżbiecie York, która w Anglii została wydana w zeszłym roku. Na razie powiedzieć o niej nic nie mogę, dam Wam znać, jak już ją przytulę do serca, ale jestem dobrej myśli, bo poprzedzała ją wspomniana wyżej, napisana z lekka po łebkach, "Córka Twórcy Królów" (a po spadku formy następuje u angielskiej pisarki tendencja wzrostowa). Wiedzy historycznej było w niej sporo, ale dało się wyczuć, że została chyba trochę za szybko do druku oddana - stylowi zabrakło głębi. A więc z niecierpliwością, zacierając ręce w oczekiwaniu na opowieść o żonie Henryka VII, wracam dzisiaj do "Uwięzionej królowej", która w Polsce pojawiła się jesienią zeszłego roku, a w rzeczywistości powstała dość dawno - premiera oryginału miała miejsce sześć lat temu.

Gregory ma pełne prawo do tego, by większość jej powieści tytułować mianem historycznych. Tło, jakimi je ubarwia, zachwyca szczegółami, intensywnością, pozwala wczuć się w sytuację bohaterów żyjących w czasach tak bardzo odległych od naszych. Nie zawsze robi to dosłownie, korzystając z podanych na tacy opisów - często smaczków, drobiazgów, pasjonujących elementów układanki, z której wyłania się obraz opisywanych czasów, trzeba szukać w zachowaniu postaci, w ich rozmowach, w tym jak i o czym myślą, co czują, jaki mają stosunek do innych. Dzięki temu każda strona, każdy akapit powieści angielskiej pisarki, która jest jednocześnie historykiem, przynosi nam moc satysfakcjonujących wiadomości i interesujących faktów. I tylko od nas zależy, czy wszystkie je odnajdziemy i będziemy potrafili ułożyć z nich wizję czasów, o których czytamy, czy nasza wyobraźnia przeniesie się dzięki temu do Anglii, która już dawno nie istnieje.

 Ja przenoszę się za każdym razem, książki Philippy Gregory są dla mnie wehikułem czasu i kopalnią wiedzy dotyczącej życia społecznego, obyczajów, zachowań i wydarzeń historycznych. Nie jestem oczywiście czytelnikiem biernym i bezkrytycznym, doczytuję, poszukuję innych źródeł, konfrontuję i dzięki temu wiem, które elementy należą do znanych historykom faktów, które to przypuszczenia, a które są stricte fikcją użytą przez autorkę do ubarwienia fabuły. Przede wszystkim doceniam to, iż wyobraźnia powieściopisarki, z której ma w pełni prawo korzystać, bo w końcu beletrystyka to nie teksty akademickie (których, swoją drogą, ma Gregory na koncie bardzo wiele), zawsze idzie w parze z tym, co prawdopodobne, co mogło rzeczywiście mieć miejsce, co jest umotywowane zachowaniami i sposobem myślenia ludzi średniowiecza i renesansu.

Nie inaczej jest w przypadku "Uwięzionej królowej" ("The other queen"), która wypuszcza nas z macek londyńskiego dworu królewskiego - akcja kilku poprzednich powieści, ułożonych nie wg daty wydania, ale wg czasu akcji, toczy się wokół króla, którego imienia wymieniać nie trzeba i jego kobiet (żon, kochanek i córek). Tym razem siedzimy sobie z dala od sceny, przez którą przewalają się główne historyczne wydarzenia, krążymy między prowincjonalnymi posiadłościami należącymi do jednej z najlepszych angielskich rodzin i obserwujemy troje bardzo różnych ludzi. Los (zwany także Elżbietą I) zetknął ich zupełnie przypadkiem, połączył ze sobą w sposób zaskakujący i niepojęty. Te niezwykłe charaktery będą ścierać się ze sobą do tego stopnia, że najsłabszy z nich zostanie starty na proch. Potrójna pierwszoosobowa narracja pozwala nam obserwować każdego z bohaterów z różnych punktów widzenia, co sprawia, że można nazwać tę powieść trójwymiarową:)


Maria, królowa Szkotów, sportretowana przez Federica Zuccari
   
Historia w pigułce: w Szkocji panuje Maria Stuart, która jest solą w oku Williama Cecila, doradcy królowej angielskiej. Dodajmy - doradcy wszechmocnego, mającego olbrzymi wpływ na wszelkie decyzje podejmowane przez Elżbietę I. Tak się dla niego radośnie składa, że Maria zostaje obalona przez szkockich lordów i musi uciekać z kraju. Liczy na pomoc kuzynki, ale okazuje się, że kuzynka do podawania życzliwej dłoni wcale się nie pali, gdyż nadworny mąciciel sączy jej do ucha teksty typu: "Ona jest następna po Tobie w kolejce do angielskiego tronu, będzie Cię chciała obalić, wyhodujesz żmiję na własnym łonie."

Nie wiadomo jak potoczyłaby się historia, gdyby Elżbieta posłuchała własnego serca i pomogła Marii Stuart w odzyskaniu szkockiej korony. Może zgodnie panujące sąsiadki - przyjaciółki sprawiłyby, że ich kraje połączyłaby wielowiekowa przyjaźń i obopólne zrozumienie? Niestety, Maria jest zwodzona obietnicami, w rzeczywistości z dnia na dzień coraz bardziej staje się więźniem Cecila. Przetrzymywana z dala od dworu królewskiego, pędzi nudny żywot w posiadłościach swoich "strażników", Bess i George'a Talbotów. I znów - gdyby wygnana władczyni północnej części wyspy w spokoju przeczekała okres, w którym Elżbieta zastanawiała się, co z nią zrobić, gdyby nie spiskowała i nie robiła wszystkiego, by najpierw się po prostu uwolnić, a potem już zdecydowanie strącić kuzynkę z tronu, nie wiadomo jakie byłyby jej losy. Być może zdołałaby jednak odzyskać koronę. Jednak ta ambitna i inteligentna kobieta nie potrafiła zejść ze ścieżki prowadzącej do zagłady.

Przyznać muszę, że o szkockiej królowej nie wiedziałam do tej pory za wiele. Wydaje mi się, że moja wiedza na jej temat pochodziła głównie z dramatu Juliusza Słowackiego, a przecież stan dziewiętnastowiecznej wiedzy o niej był nie tylko mizerny, ale przede wszystkim mocno przekłamany. Dopiero nie tak dawno historycy odkryli fakty, które zupełnie zmieniły ich spojrzenie na tę postać. I na bazie najnowszych badań Philippa Gregory snuje swoją opowieść.

Maria Stuart nie jest uroczą, niewinną, romantyczną duszyczką, zniewoloną, niesłusznie obwinianą i tragiczną. Ta przepełniona wielką ambicją kobieta miała niezwykle silny charakter, nie chciała pozwolić, by prąd historii niósł ją gdzieś bez jej wiedzy. Mimo iż teoretycznie nie miała pola manewru, możliwości, by knuć spiski czy wywoływać rebelie, to jednak radziła sobie z tym zaskakująco dobrze. Wielu rzeczy nie sposób jej już dzisiaj udowodnić - wszystko, co leży w sferze domysłów, Gregory zwinnie umieszcza w książce jako przypuszczenia, niedopowiedzenia lub oszczerstwa, których nikt zdecydowanie nie obala, ale i nie potwierdza. Ta fascynująca taktyka, którą pisarka opanowała do perfekcji, w przypadku bohaterki "Uwięzionej królowej" sprawdza się znakomicie. Podczas czytania każdy, kto ma ochotę, może sam interpretować podane informacje zamiast zwalać wszystko na historyków:)

Zajmująco ukazana postać zdetronizowanej monarchini wywoływała we mnie podczas lektury książki bardzo różne uczucia, zmieniające się niczym obrazki w kalejdoskopie. Od sympatii i współczucia, poprzez nieufność, po irytację - Maria przeobraża się, w zależności od sytuacji, jak kameleon, co rusz prezentując inne swoje oblicze. Nudzi się, złości, miota w klatce, która wcale nie jest złota (choć władczyni szkocka robi wszystko, by taką się wydawała), nieustannie szuka sojuszników uwodząc ich i prowadząc na zatracenie.

Obok niej wytrwale stoi para, którą Elżbieta I postawiła na straży krnąbrnej kuzynki. Bess Talbot, fascynująca kobieta, która potrafiła doskonale zadbać o swoje interesy (co było, jak na tamte czasy, bardzo nietypowe) oraz jej mąż, George, hrabia Shrewsbury, pełniący wysokie funkcje na królewskim dworze, ale będący taką łamagą życiową, że miałam ochotę poradzić mu, by przebrał się w sukienkę żony i przestał wszystkich irytować poszukiwaniem własnej męskości, której nijak znaleźć nie potrafił.


Bess Talbot, portret z lat pięćdziesiątych XVI wieku
   
George nie jest pierwszym mężem Bess. Wszyscy łowcy posagów to przy niej żółtodzioby. Na poprzednich małżeństwach dorobiła się zdumiewającego majątku, tak zręcznie manewrując zakochanymi głupcami, że ci przepisywali jej w testamentach wszystko, co posiadali, pomijając własne dzieci. Pochodząca z gminu biedna dziewczyna cierpliwie pięła się po szczeblach kariery, by wreszcie uzyskać tytuł hrabiny i zostać właścicielką jednego z największych majątków w Anglii. I nic, poza zamkami, wsiami, pałacami, ziemią i pieniędzmi, jej nie interesowało. Chwilami wyobrażałam ją sobie jako damską wersję smoka siedzącego na skarbach.

George Talbot jest zupełnym przeciwieństwem Bess, dla niego liczy się tylko honor i prestiż starego tytułu szlacheckiego. Nie ma pojęcia o zarządzaniu majątkiem, wydaje mu się, że jest on wieczny i niezniszczalny, że wcale nie trzeba o niego dbać i go pomnażać, bo... jakoś robi się to przecież samo. Początkowo hrabia Shrewsbury ma moją sympatię. Z lekka nieprzytomny, ale rycerski i szlachetny, z czasem staje się coraz bardziej niezdecydowany, naiwny, wręcz głupi. Daje się omotać Marii do tego stopnia, że traci wszystko - głównie to, co uważał za niezmienne, czyli majątek oraz wiarę w swoje przekonania, w ludzką przyzwoitość i w majestat tronu.


George Talbot, hrabia Shrewsbury, 1580
Maria Stuart jest królową przyzwyczajoną do życia na bardzo wysokim poziomie, a Elżbieta I ani myśli łożyć na utrzymywanie dworu swojej aresztantki. Armia służących, zachcianki, posiłki każdorazowo składające się z dziesiątek dań, to wszystko doprowadza Talbotów do ruiny. Maria nie ma najmniejszych skrupułów i nadal prowadzi takie życie, do jakiego została przyzwyczajona mieszkając na dworze króla Francji. I nawet do głowy jej nie przyjdzie, że tym samym błyskawicznie przepuszcza największy angielski majątek. Wyobrażacie sobie smoka, któremu skarby wyciekają między łapami, a on nic na to nie może poradzić? Tak właśnie czuła się biedna Bess, której wszelkie poświęcenia, trzy małżeństwa i ciężka praca szły na marne. A George? On zauważył, że coś jest nie tak dopiero wówczas, gdy nie miał już z czego żyć.

Zwykle jest tak, że w każdej powieści staramy się znaleźć postać, do której czujemy sympatię, która wzbudza w nas cieplejsze uczucia i której mniej lub bardziej kibicujemy. Ja takiej postaci w "Uwięzionej królowej" nie znalazłam. Maria jest próżna do przesady, irytująca w swoim samouwielbieniu, bez skrupułów zaspakajająca wszelkie zachcianki kosztem ludzi, którym opieka nad nią została narzucona. Bess to chciwa kombinatorka gromadząca skarby tylko po to, by je posiadać i cieszyć się ich widokiem niczym Sknerus McKwacz. A George to "ciepłe kluchy", marzyciel zapatrzony w piękne oczy i niepotrafiący odnaleźć się w najbanalniejszej nawet sytuacji kryzysowej. Każde z nich jest w pewnym stopniu pociągające i bywają momenty, w których tak Maria, jak Bess czy jej mąż, wzbudzają moje cieplejsze uczucia, ale są to wyjątkowe sytuacje. Nie przeszkadza to wcale w lekturze - wszystkie te postaci są prawdziwe, żywcem przeniesione z szesnastego wieku, przepełnione mentalnością tamtych czasów i ukazują nam perfekcyjny, wciągający obraz elżbietańskiego złotego wieku.


Maria Stuart prowadzona na miejsce egzekucji
   
Siedzimy sobie wraz z bohaterami na prowincji, przenosimy się z majątku do majątku (w zależności od rozkazu Cecila) i nic poza tym nie mamy do roboty. Obserwujemy ścierające się charaktery Bess i Marii, które, wbrew pozorom, wcale tak bardzo się od siebie nie różnią, czekamy na wieści z wielkiego świata i narzekamy na nieustanne przeprowadzki. Wydawać by się mogło, że umiejscowienie akcji z dala od sceny politycznej i z dala od wydarzeń historycznych może być zabiegiem dość kontrowersyjnym, ale Gregory sprawia, że nie nudzimy się nawet przez moment. Walki, spiski, rewolty - to wszystko dzieje się gdzieś daleko w tle, a my patrzymy sobie na to z idealnej perspektywy, niczym król, który podczas bitwy stoi na oddalonym wzgórzu. Posłańcy donoszą nam o nawet najmniej istotnych nastrojach panujących wśród ludu, jesteśmy więc znakomicie zorientowani w tym, jak tragiczną decyzją dla wielkiej części społeczeństwa angielskiego było odcięcie się od papiestwa i zmiana religii.

Autorka boleśnie rozprawia się z historią własnego kraju obnażając mechanizmy, które napędzały go podczas pozornie idealnego panowania córki Henryka VIII. Nieustające od wielu lat konfiskaty majątków kościelnych, mordy, gwałty i rabunki - to właśnie leżało u źródeł majątków sporej części angielskiej arystokracji. I znów, jak Philippa zdążyła nas już przyzwyczaić, pod fasadą ciekawej opowieści o losach ludzi otrzymujemy intrygujący obraz XVI-wiecznego społeczeństwa.

"Uwięziona królowa" jest znakomitą powieścią historyczną, pełną nie tylko prawdy dziejowej, ale także rewelacyjnie skonstruowanych teorii dotyczących białych plam w podręcznikach. Każda kolejna książka Philippy Gregory utwierdza mnie w przekonaniu, że przeszłość jest przepełniona olśnieniami, a ona sama należy do grona pisarek najlepiej odtwarzających świat dawno miniony.


Wydawnictwo: Książnica
Rok wydania: 2013
Ilość stron: 408 s.
Oprawa: Miękka ze skrzydełka 
Wymiar: 160x230 mm
ISBN: 9788324580903

Recenzja powstała dla portalu:


14 komentarzy:

  1. Zgadzam się - Philippie wypalenie nie grozi! Z wielką niecierpliwością czekam na jej dwie najnowsze powieści. A co do "Uwięzionej królowej" - pięknie o niej napisałaś, jak zwykle zresztą. Przeczytałam z przyjemnością i to pomimo wcześniejszej lektury :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie sobie siadłam w spokoju i miałam w planie przeczytanie Twojej recenzji.

      Dziękuję - jak zwykle zatrzymać palców na klawiaturze nie mogłam :) Ale o książkach historycznych nie da się krócej... :)

      Usuń
  2. Ciekawa sprawa z tą Philippą, bo ona jest z jednej strony uwielbiana, a z drugiej - potępiana za nieścisłości historyczne, ubarwianie, naciąganie faktów etc. etc... Acz w sumie chyba lepiej dla autora, gdy jakieś kontrowersje wywołuje, a jeśli czytelnik nie traktuje tych książek jak podręczników historii, to będzie się dobrze bawił.
    Ta zapowiadana książka o Małgorzacie pewnie u mnie na półce wyląduje, bo to ciekawa postać. I naznaczona fatum, jak cała rodzina. Tatuś opuścił ziemski padół w dość niezwykłym stylu (podobno), ona sama też niefajnie, makabrycznie zginęła... Być może źle to o mnie świadczy, ale te jeżące sierść na głowie wątki jakoś mnie fascynują :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie Gregory jest jedną z lepszych autorek książek historycznych. I nie są to tylko czcze słowa z mojej strony, bo tego typu literaturę czytam od kiedy pamiętam i mam na koncie pewnie tysiące pozycji. Cenię autora wówczas, gdy otwarcie mówi, że białe plamy wypełnia fikcją, a Philippa to właśnie robi. Przy czym szczerze informuje, w których miejscach i na jakiej podstawie te białe plamy wypełniała i zawsze dodaje, że jeśli wysnuwa jakieś wnioski jako historyk, to nie twierdzi, że są one bezsporne.

      Czytam wywiady z nią przeprowadzane, czytałam eseje, w których mówi o procesie powstawania jej książek. Najważniejsze dla mnie jest to, że ona nie wymyśla niczego bez przygotowania, bez głębokiego studiowania epoki, jej zwyczajów, zachowania ówczesnych ludzi, ich sposobów myślenia. Każdą plotkę powstałą jeszcze za życia danej postaci sprawdza wiele razy, szuka jej uzasadnienia we wszystkich dostępnych źródłach. Jeśli okazuje się, że o tym, iż Anna Kliwijska nieładnie pachniała wspomniał tylko i wyłącznie Henryk VIII, który tym uzasadniał niemożność spełnienia małżeńskiego obowiązku, to Gregory wysnuwa z tego wniosek, że być może Henryś już nie dawał rady, tylko przyznać się do tego nie chciał. I krytykuje narosłą przez wieki legendę jakoby Anna była brzydkim brudasem. Formułuje wnioski zawsze popierając je źródłami.
      Pisząc biografię Jakobiny Luksemburskiej wielu rzeczy musiała się domyślać, ale każde działanie, jakie przypisała swojej bohaterce opierała na starannym przestudiowaniu tego, jak w danych sytuacjach zachowywały się wówczas kobiety, jaką miały mentalność - i z tego wyciągała wnioski, niczego nie zmyślała.

      Nie rozumiem zarzutów dotyczących nieścisłości historycznych - jeśli jakaś bitwa miała miejsce w 1485 roku, to w tym samym roku ma ona miejsce w książkach tej autorki, ona niczego nie przekręca, nie zmienia chronologii zdarzeń.

      Jeśli snuje insynuacje, to nie oświadcza dobitnie, że na 100 % właśnie tak było, tylko mówi wyraźnie - tak mogło być, takie są przesłanki, tak sądzono. Jeśli opowiada o tym, że Maria Stuart "być może" maczała palce w zabójstwie swojego męża, to wkłada to w usta postaci historycznej, która wówczas właśnie takie poglądy głosiła, a jednocześnie dokłada do pełnego obrazu kogoś, kto z równą mocą zaświadczał, iż nie miało to miejsca.

      Moim zdaniem obrazy epok, jakie znajdują się w jej książkach są znakomite, szczególnie opisy nastrojów społecznych, opisy tego, co doprowadzało do takich lub innych sytuacji. Szczerze powiem, że nie wiem, kto zarzuca jej nieścisłości historyczne i nie wiem, na jakiej podstawie to robi - ja od razu widzę, czytając książkę, w którym momencie autorka zbacza w insynuacje i domysły, w owo ubarwianie właśnie. Ale może to dzięki sporej wiedzy historycznej, jaką posiadam na temat dziejów Anglii...

      Jej książki są idealne dla kogoś, kto chce poznać historię Anglii, bo w świetnym stylu wszystko porządkują, ukazują zależności, skutki i przyczyny, w przyjemny i prosty sposób rozwiązują ten węzeł gordyjski, jakim jest historia Plantagenetów i Tudorów, wpływają na wyobraźnię i pozwalają informacjom w niej zakotwiczyć. A jak ktoś się zainteresuje, to wystarczy doczytać, posprawdzać, samemu wysnuć wnioski z tego, czy z owego. Gregory wykonuje naprawdę doskonałą robotę propagowania historii i odkrywania przed laikami postaci, o których mało kto słyszał, często nawet w Anglii.

      O tym, jak mogła wyglądać śmierć Jerzego Clarence Gregory pisze w "Córce Twórcy Królów". Ja też bardzo się cieszę, że sięgnęła po postać Margaret - nie uważam, żeby to, iż lubisz takie wątki w historii źle o Tobie świadczyło, bo sama też je uwielbiam :) Marzę o tym, żeby w Polsce wydano książkę Alison Weir o książętach z Tower - to jest dopiero fascynująca historia! :)

      No ładnie, niemal artykuł napisałam zamiast komentarza:) Ale jeśli chodzi o Gregory, to ja mogę pięć artykułów napisać i udowodnić każdemu, że jest z niej znakomity historyk.

      Usuń
  3. Wciąż i wciąż zadziwia mnie to, jak zręcznie Gregory wplata w fabułę opowieści o wybranych postaciach wątki społeczne i polityczne. Lubię w powieściach tej autorki szukać wątków związanych z reformacją widzianą z wielu stron: z majestatu tronu, z punktu widzenia kleru, arystokracji, ludzi prostych oraz zagranicznych sąsiadów. I tu w tej powieści jest kolejna panorama zreformowanej Anglii widzianej oczyma katolickiej królowej Szkotów. Książki Gregory można by chyba czytać kilkakrotnie, za każdym razem wczuwając się w inną warstwę społeczną i patrząc na przedstawione wydarzenia ich oczyma. Bogactwo opisów społecznych i obyczajowych jest niezaprzeczalnym atutem książek tej pisarki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Własnie to mnie w jej książkach pociąga - znakomite wczucie się w nastroje społeczeństwa. Narracja pierwszoplanowa, której z reguły nie lubię, sprawdza się w tym wypadku znakomicie, bo dzięki niej patrzymy na tamten świat oczyma osoby z konkretnej grupy społecznej. Czasami jest to władczyni, innym razem szlachcianka, a często ktoś z nizin.

      Usuń
  4. Myślę, że ta krytyka wynika w dużej mierze z tego, że Brytyjczycy mają ogólnie jobla na punkcie swojej historii (trudno zresztą się dziwić), są dość wyczuleni na sytuacje, gdy taką czy ową postać przedstawia się inaczej, niż to zostało przyjęte i każdy jest, sięgając po ichni idiom, kanapowym historykiem ;) Inna sprawa, że powieści osnute na kanwach prawdziwych wydarzeń od zawsze budzą zastrzeżenia akademików. Pytanie, czy w ogóle da się taką napisać taką, która by tych zastrzeżeń nie budziła :)
    Swoją drogą o Jerzym niedawno wyszła osobna książka, ale już nie powieść - "The Third Plantagenet" - właśnie czekam, aż mi przyślą, bo mocno wątpię, żeby ją u nas wydano...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie to jest u Gregory przejawem jej profesjonalizmu, w mojej opinii - to, że nie trzyma się sztywno tradycji, przyjętych przez wieki opisów, tego, w jaki sposób zwykło się jakąś postać postrzegać. Ona szuka zawsze drugiego dna, drąży i wyciąga wnioski z na pozór nieistotnych informacji. jest dobrym psychologiem.
      A akademicy z reguły czepiają się beletrystyki historycznej jak się relaksują przy soczku :)
      Od jakiegoś czasu Wydawnictwo Astra sprawia mi nieustającą radość wydając książki, których bym się nie spodziewała, więc może zainteresuje ich pozycja Johna Ashdowna-Hilla. Oby, bo moje czytanie po angielsku jest zbyt pracochłonne, żebym się porywała na takie książki w oryginale :(

      Usuń
  5. Zawsze ciekawą recenzję ubarwisz jeszcze wspaniałym malarstwem,to przybliża postacie bohaterów powieści;podoba mi się u Ciebie...pozdrawiam Mirek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję.
      Czytając książkę historyczną lubię widzieć to, o czym mowa, więc zwykle siedzę przed otwartym komputerem i wyszukuję tego, o czym czytam - portretów, obrazów, zdjęć miejsc, zamków, hrabstw, itd. Nie wyobrażam sobie tym samym pisania o kimś, kto żył w czasach historycznych i nie okraszenia tekstu portretem tej osoby:)

      Usuń
  6. Przez wiele lat unikałam literatury historycznej, ze względu na nadmiar historii w moim domu (zarówno mama jak i ojciec są dyplomowanymi historykami). Jednak teraz, im więcej czytam takich recenzji, tym bardziej mam ochotę zmienić swoje podejście. Szczególnie jeśli są to historie twardych, silnych kobiet. Nie jestem feministką, ale czytanie o tym jak musiały zmagać się z trudnościami, konwenansami i dyskryminacją potrafią być inspirujące. Muszę dopisać tą książkę do swojej listy "Chcę przeczytać" :)

    Zapraszam sklep-z-pamiatkami.blogspot.com :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No patrz, Ty unikałaś historii, bo miałaś jej w domu za dużo, a ja wręcz przeciwnie - to dzięki pradziadkowi księgarzowi i mamie polonistce od najwcześniejszego dzieciństwa siedzę z nosem w książkach, głównie historycznych właśnie :)
      Cieszę się, że moje recenzje zachęcają do czytania tego rodzaju książek. Wychodzę z założenia, że im więcej piszę, im więcej ludzi przekonam, jak cudowne są to pozycje, tym większa ich liczba po nie sięgnie i tym częściej wydawcy będą nimi zapełniać półki księgarń. I wówczas ja będę w siódmym niebie :)
      Tak, powieści o kobietach należą do ciekawszych pozycji. Zerknij pod etykietkę "nie taka słaba płeć" (etykiety wylądowały teraz na dole strony) - tam pełno mojej fascynacji cudownymi postaciami.

      Usuń
  7. Cudna recenzja, jak zawsze. Książki Gregory lubię, ale czytam tylko te, których opinię napiszesz. Tak więc czekam na resztę. Eli

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To już jest dla mnie zbyt wielka odpowiedzialność! :) Z drugiej strony, skoro do tego stopnia mi ufasz, to oznacza, że jeszcze się nie zawiodłaś na moich opiniach... Cieszę się, mam nadzieję, że nadal nasze odczucia będą się pokrywać.

      Usuń